Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 14

Оглавление

6

• 1939–1940 •

Cienka, smukła nasza ojczyzna,

na nagim ostrzu jej noża

naszej chorągwi delikatnej płomień.

PABLO NERUDA

TAK, TOWARZYSZU, TO CZAS ODPOCZYNKU, Z CYKLU MORZE I DZWONY

Pod koniec sierpnia „Winnipeg” dotarł do Ariki, pierwszego portu na północy Chile, dalekiego od wyobrażeń uchodźców o krajach południowoamerykańskich: nie było tam ani gęstej dżungli, ani słonecznych plaż z kokosami; krajobraz bardziej przypominał Saharę. Powiedziano im, że panuje tu klimat umiarkowany i że jest to najsuchsze zamieszkane miejsce na ziemi. Oglądali wybrzeże od strony morza; w oddali, na tle bezchmurnego nieba w kolorze lawendy, zarysowywał się łańcuch gór jak fioletowe pociągnięcie pędzla, smuga na akwareli. Statek zatrzymał się na pełnym morzu i wkrótce podpłynęli łodzią i weszli na pokład urzędnicy z Urzędu Imigracyjnego i Departamentu Konsularnego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Kapitan udostępnił im swoje biuro, by mogli przystąpić do rozmów z pasażerami, wydawania im dowodów osobistych, wiz oraz informowania każdego, w jakiej części kraju wyznaczono mu miejsce pobytu, kierując się jego kwalifikacjami.

Víctor i Roser z Marcelem na rękach stawili się w ciasnej kajucie kapitana przed młodym urzędnikiem konsularnym Matíasem Eyzaguirrem, który wbijał wizę do dokumentów i składał podpis.

– Tu jest informacja, że waszym miejscem przeznaczenia ma być prowincja Talca – wyjaśnił. – Uważam, że wskazywanie, gdzie mają państwo się osiedlić, to głupi pomysł tych z Urzędu Imigracyjnego. W Chile mamy absolutną wolność przemieszczania się. Proszę się tym nie przejmować i jechać tam, gdzie państwo sobie życzą.

– Pan jest Baskiem, prawda? Tak mi się wydaje, sądząc po nazwisku – zapytał Víctor.

– Moi pradziadkowie byli Baskami. Tu wszyscy jesteśmy Chilijczykami. Witajcie w Chile.

Żeby znaleźć się na „Winnipegu”, który dotarł do celu z kilkudniowym opóźnieniem z powodu problemów w Panamie, Matías Eyzaguirre wyruszył w podróż do Ariki pociągiem. Był jednym z najmłodszych urzędników w departamencie i kiedy podejmowano decyzję, kto ma towarzyszyć szefowi, padło na niego. Żaden z nich nie jechał tam chętnie, ponieważ zdecydowanie sprzeciwiali się przyjmowaniu uchodźców, tej bandy czerwonych, ateistów i pewnie też kryminalistów, którzy przyjeżdżali po to, by zabrać pracę Chilijczykom teraz, tuż po trzęsieniu ziemi, gdy kraj nękany bezrobociem jeszcze nie wyszedł z recesji, ale niezależnie od swoich poglądów obaj bez szemrania wykonywali obowiązki. W porcie wsadzono ich na starą szalupę i stawiając wyzwanie falom, dotarli na parowiec, na który musieli się wspiąć po szarpanej wiatrem drabinie linowej, popychani od dołu przez nieokrzesanych francuskich marynarzy. Na pokładzie kapitan Pupin podjął ich butelką koniaku i kubańskimi cygarami. Urzędnicy wiedzieli, że Pupin odbywał tę podróż wbrew sobie i że nienawidził tego ładunku, ale czekała ich niespodzianka. Okazało się, że Pupin, pozostając przy swoich poglądach politycznych, po miesiącu spędzonym w towarzystwie Hiszpanów zmienił zdanie na ich temat. „Ci ludzie wiele wycierpieli, proszę panów. To osoby uczciwe, porządne i godne szacunku; udają się do waszego kraju z zamiarem podjęcia pracy, gotowi zacząć życie od nowa”.

Matías Eyzaguirre wywodził się z rodziny, która uchodziła za arystokratyczną, katolicką i konserwatywną, przeciwną imigracji, ale kiedy stanął twarzą w twarz z każdym z uchodźców z osobna, mężczyznami, kobietami i dziećmi, zobaczył ich sytuację z innej perspektywy, podobnie jak Pupin. Wychowany w szkole katolickiej, żył pod ochronnym parasolem przywilejów swojej klasy. Jego dziadek i ojciec byli sędziami Sądu Najwyższego, a dwaj bracia adwokatami, tak więc on studiował prawo, zgodnie z oczekiwaniami rodziny, choć nie czuł powołania do tego zawodu. Przez parę lat studiował bez entuzjazmu na uniwersytecie, a następnie podjął pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych dzięki stosunkom swojej rodziny. Zaczął od najniższych funkcji, ale w wieku dwudziestu czterech lat, gdy przypadło mu w udziale przybijać pieczątki z wizą na „Winnipegu”, już udowodnił, że nadaje się na urzędnika i dyplomatę. Za parę miesięcy miał jechać do Paragwaju na pierwszą placówkę i liczył na to, że będzie wtedy żonaty, a przynajmniej zaręczony z kuzynką, Ofelią del Solar.

Kiedy zostały uregulowane sprawy formalne, kilkunastu pasażerów opuściło statek, bo znalazła się dla nich praca na północy, a „Winnipeg” popłynął dalej na południe wzdłuż „długiego płatka” Nerudy. Pasażerów na pokładzie opanowało coraz wyraźniejsze podniecenie. Drugiego września ukazało się na horyzoncie Valparaíso, cel ich podróży, i nocą statek zakotwiczył naprzeciw portu. Ożywienie na pokładzie zbliżało się do zbiorowego delirium, ponad dwa tysiące niecierpliwych twarzy tłoczyło się na górnym pokładzie, czekając na moment zejścia na tę nieznaną ziemię, ale zarząd portu zadecydował, że zejście na ląd nastąpi następnego dnia, w świetle poranka, bez pośpiechu. Tysiące pulsujących świateł portu i wysokich wzgórz Valparaíso konkurowało z gwiazdami i nie wiadomo było, gdzie się kończy obiecany raj, a gdzie zaczyna niebo. To chaotyczne miasto składało się ze schodów i wind, wąskich ulic nadających się tylko dla osłów, zwariowanych mieszkań zawieszonych na skałach; miasto ubogie i brudne, pełne bezpańskich psów, kupców, marynarzy i nałogów, jak prawie wszystkie porty, a mimo wszystko cudowne. Z perspektywy pokładu świeciło niczym mityczny gród obsypany diamentami. Nikt nie myślał o spaniu, wszyscy zostali na pokładzie; podziwiali magiczny spektakl i liczyli godziny. Víctor miał zapamiętać tę noc jako jedną z najpiękniejszych w życiu. Rankiem „Winnipeg” wreszcie zawinął do portu, z gigantycznym portretem prezydenta Pedra Aguirre Cerdy i chilijską flagą na burcie.

Żaden z pasażerów nie spodziewał się przyjęcia, jakie im zgotowano. Tyle razy informowano ich o rozpętanej przez prawicę dyskredytującej ich kampanii, o zdecydowanym sprzeciwie Kościoła katolickiego i o przysłowiowej ostrożności Chilijczyków, że w pierwszej chwili nie zrozumieli, co się dzieje w porcie. Zgromadzony za ograniczającymi dostęp sznurami tłum z transparentami i flagami Hiszpanii, Republiki, Kraju Basków i Katalonii wiwatami witał przybyszów. Orkiestra odegrała hymny Chile i Hiszpanii republikańskiej, a także Międzynarodówkę, śpiewane przez setki głosów. Narodowa pieśń chilijska streszczała w krótkich, żarliwych słowach takie narodowe cechy jak gościnność i umiłowanie wolności kraju, który ich przyjmował: „Słodka Ojczyzno, przyjmij ślubowanie, / co na ołtarzu składał Chile lud, / że dla wolnych mogiłą się staniesz, / lub w ucisku schronienie nam dasz”. Na pokładzie surowi bojownicy, mający za sobą tyle brutalnych doświadczeń, nie mogli powstrzymać łez. O dziewiątej zaczęli pojedynczo schodzić po trapie z pokładu. Na dole każdy z uchodźców wchodził najpierw do namiotu służby zdrowia, gdzie był szczepiony, i zaraz potem Chile brało go w ramiona, jak to wyraził lata później Víctor Dalmau, kiedy mógł podziękować osobiście Pablowi Nerudzie.

3 września 1939 roku, w dniu uroczystego powitania w Chile hiszpańskich uchodźców, w Europie wybuchła druga wojna światowa.

***

Felipe del Solar przyjechał do portu Valparaíso dzień przed przybyciem „Winnipegu”, bo chciał brać udział w tym, jak to określił, wydarzeniu historycznym. Zdaniem jego kamratów z Klubu Oburzonych, chyba trochę przesadził. Uważali, że jego entuzjazm w sprawie uchodźców dyktowało nie tyle dobre serce, ile przekora w stosunku do ojca i jego klanu. Spędził pół dnia na witaniu przybyszów, wmieszany w tłum ludzi, którzy przyszli tu w tym samym celu, i na rozmowach ze spotkanymi tam znajomymi. W rozentuzjazmowanym tłumie na molo kłębili się przedstawiciele rządu, reprezentacja robotników i dwie kolonie, katalońska i baskijska, z którymi był w kontakcie w ostatnich miesiącach, kiedy przygotował przyjęcie „Winnipegu”, artyści, intelektualiści, dziennikarze i politycy. Wśród nich znajdował się też pewien lekarz z Valparaíso, Salvador Allende, działacz socjalistyczny, który miał wkrótce otrzymać tekę ministra zdrowia, a trzy dekady później zostać prezydentem Chile. Pomimo młodego wieku liczono się z nim w środowisku politycznym: jedni go podziwiali, inni krytykowali, ale szanowali wszyscy. Nieraz przychodził na spotkania Klubu Odrzuconych i kiedy w tłumie rozpoznał Felipa del Solar, pozdrowił go z daleka.

Felipe zdobył zaproszenie, dzięki któremu mógł wsiąść do specjalnego pociągu przewożącego podróżników z Valparaíso do Santiago. Tam miał parę godzin, żeby się dowiedzieć z pierwszej ręki, co się wydarzyło w Hiszpanii, a co on znał tylko z prasy i z nielicznych świadectw, na przykład Pabla Nerudy. Widziana z perspektywy Chile hiszpańska wojna domowa była wydarzeniem tak odległym, jakby się rozegrała w innej epoce. Pociąg jechał bez postojów, ale zwalniał na każdej stacji, bo we wszystkich miasteczkach czekali na niego mieszkańcy, którzy witali przybyszów z flagami i pieśniami, a przez okna, biegnąc wzdłuż wagonów, podawali pierogi i ciastka. Na peronie w Santiago zebrał się rozgorączkowany tłum, tak gęsty, że nie dało się ruszyć; niektórzy wspinali się na kolumny i zwisali ze stropu uczepieni belek; ludzie wznosili okrzyki, śpiewali i rzucali kwiaty. Musieli interweniować karabinierzy, żeby przeprowadzić Hiszpanów ze stacji na poczęstunek, przygotowany przez komitet powitalny, z typowymi chilijskimi potrawami na stole.

W pociągu Felipe del Solar wysłuchał wielu historii, których wspólnym mianownikiem było nieszczęście. W końcu zatrzymał się w przejściu między wagonami na papierosa z Víctorem Dalmau, a on przedstawił mu wojnę na podstawie własnego doświadczenia – krew i śmierć w polowych punktach sanitarnych i ewakuowanych szpitalach.

– To, co przeżyliśmy w Hiszpanii, jest zapowiedzią tego, czego doświadczy Europa – podsumował Víctor. – Niemcy wypróbowali na nas swoją broń, obracając w gruz całe miasta. W Europie będzie jeszcze gorzej.

– Na razie tylko Anglia i Francja stawiają opór Hitlerowi, ale na pewno wesprą ich sojusznicy. Amerykanie będą musieli się opowiedzieć – powiedział Felipe.

– A jakie stanowisko zajmie Chile? – zapytała Roser, podchodząc do nich z dzieckiem na plecach, w tym samym plecaku, który służył jej od miesięcy.

– To Roser, moja żona – przedstawił ją Víctor.

– Bardzo mi miło panią poznać. Felipe del Solar, do usług. Pani mąż opowiadał mi o pani. Jest pani pianistką, prawda?

– Tak. Przejdźmy na ty – zaproponowała Roser i powtórzyła pytanie.

Felipe opowiedział jej o licznej kolonii niemieckiej osiadłej w kraju od wielu dekad i wspomniał o nazistach chilijskich, ale uspokajał, że nie ma się czego obawiać. Na pewno Chile zachowa neutralność. Pokazał listę przemysłowców i przedsiębiorców, którzy zaoferowali Hiszpanom pracę zgodną z ich umiejętnościami, ale żadna z tych propozycji nie pasowała do Víctora. Bez dyplomu nie mógł się zajmować tym, co umiał najlepiej. Felipe doradził mu, żeby się zapisał na Uniwersytet Chilijski, bezpłatny, cieszący się prestiżem, i tam kontynuował studia medyczne. Może uznają mu lata zaliczone w Barcelonie oraz doświadczenie zdobyte podczas wojny, ale i tak będzie potrzebował paru lat na uzyskanie dyplomu.

– Przede wszystkim muszę zarobić na utrzymanie – odpowiedział Víctor. – Poszukam nocnego zajęcia, żeby móc studiować w dzień.

– Ja też potrzebuję pracy – dodała Roser.

– W twoim przypadku to będzie całkiem proste. Tu zawsze brakuje pianistów.

– To samo mówił Neruda – przypomniał sobie Víctor.

– Na razie zamieszkają państwo w moim domu – zdecydował Felipe.

Miał dwa wolne pokoje i jeszcze przed przybyciem statku powiększył grono pomocy domowej; pracowały u niego kucharka i dwie pokojówki; dzięki temu Juana straciła pretekst, żeby się wtrącać. To ona pilnowała kluczy do nieużywanych pokojów w domu rodziców i ta dobra kobieta nie zamierzała ich udostępnić, co było przyczyną jedynego nieporozumienia między nimi za całe dwadzieścia parę lat znajomości, ale ta długa zażyłość sprawiła, że nie poróżnili się na dobre z tego powodu. Kiedy przyszedł wysłany przez ojca telegram z Paryża, który zastrzegał, że żaden czerwony nie przekroczy progu jego domu, Felipe już postanowił tak wszystko zorganizować, żeby przyjąć pod swój dach kilkoro Hiszpanów. Rodzina Dalmau wydała mu się idealna.

– Jestem ci bardzo wdzięczny, ale z tego, co wiem, Komitet do spraw Uchodźców załatwił nam lokum w pensjonacie i opłacił z góry pierwszych sześć miesięcy – wymawiał się Víctor.

– Mam w domu pianino i spędzam cały dzień w kancelarii. Ty, Roser, będziesz mogła grać, ile zechcesz, i nikt ci nie będzie przeszkadzał.

Ten argument przesądził sprawę. Dom, usytuowany w dzielnicy, która na gościach zrobiła wrażenie równie ekskluzywnej jak najlepsze dzielnice Barcelony, okazał się elegancki z zewnątrz i prawie pusty w środku, bo Felipe, zdegustowany napuszonym stylem domu rodziców, kupił tylko parę niezbędnych sprzętów. Nie było zasłon w oknach, fazowanych szyb, dywanów na parkiecie, wazonów na kwiaty ani roślin doniczkowych, ściany pozostawił gołe, jednak pomimo skąpej dekoracji dało się wyczuć atmosferę wyrafinowania. Mieli do dyspozycji dwa pokoje i łazienkę; a jednej z pokojówek Felipe przydzielił funkcję niańki, żeby zapewnić opiekę Marcelowi, podczas gdy jego rodzice będą pracować.

Dwa dni później Felipe zabrał Roser do rozgłośni radiowej, której dyrektor był jego przyjacielem, i tego samego dnia zasiadła do pianina, by akompaniować w nadawanym właśnie programie. Przy okazji słuchacze zostali poinformowani o jej predyspozycjach koncertowych i doświadczeniu dydaktycznym. Później nigdy nie narzekała na brak pracy. Víctora polecił w barze Klubu Jeździeckiego, korzystając z tego samego tradycyjnego systemu, w którym zdolności mniej się liczyły niż rekomendacja. Praca od dziewiętnastej do drugiej nad ranem umożliwi zapisanie się do Szkoły Medycznej, co zdaniem Felipa nie będzie nastręczało żadnych trudności, ponieważ rektor, z rodziny Vizcarra, był krewnym jego matki. Víctor zaczął od noszenia skrzynek z piwem i mycia szkła, aż nauczył się rozpoznawać gatunki win i przygotowywać koktajle. Wtedy mógł stanąć za barem, gdzie obowiązywał strój wieczorowy, biała koszula i muszka. Miał tylko jedną zmianę bielizny i garnitur kupiony za pieniądze otrzymane od Aitora Ibarry, kiedy uciekał z Argelès-sur-Mer, ale Felipe zostawił mu do dyspozycji swoją garderobę.

Juana Nancucheo wytrzymała tydzień, nie pytając Felipa o lokatorów, ale w końcu ciekawość wzięła górę nad dumą i wyposażona w tacę bułek prosto z pieca udała się na zwiady. Drzwi otworzyła nowa pokojówka z dzieckiem na rękach. „Państwa nie ma w domu”, zakomunikowała. Juana odepchnęła ją i wkroczyła do środka zdecydowanym krokiem. Przeprowadziła dokładną kontrolę i przekonała się, że czerwoni, jak ich nazywał don Isidro, byli dość czyści i porządni; zajrzała do garnków w kuchni i wydała instrukcje niańce, którą uznała za głupią smarkulę: „A matka tego smarkacza pewnie szlifuje bruk, co? Do czego to podobne, rodzić dzieci, żeby później zostawić je na pastwę losu. Ale Marcelino jest sympatyczny, co tu dużo gadać. Duże oczy, okrągła buzia, a do tego jaki odważny – rzucił mi się na szyję i złapał za warkocz”, opowiadała później Felipemu.

***

W Paryżu czwartego września Isidro del Solar już się zastanawiał, jak zakomunikować żonie decyzję zapisania Ofelii do pensji dla panien w Londynie, kiedy zaskoczyła ich wiadomość o wybuchu wojny. Na konflikt zanosiło się od miesięcy, ale on robił wszystko, żeby powszechna panika nie przeszkodziła mu w wakacjach. Prasa musiała przesadzać. Świat zawsze był na progu jakiegoś konfliktu zbrojnego, po co od razu brać to sobie do serca, ale wystarczyło wystawić głowę za próg apartamentu, żeby zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Zobaczył gorączkowy ruch, pracownicy hotelu biegali z walizkami i kuframi, goście się potrącali, kobiety z małymi pieskami, mężczyźni walczący o taksówkę, zapłakane, zdezorientowane dzieci. Na ulicy też panował rozgardiasz jak na bitwie: połowa miasta postanowiła schronić się na wsi, dopóki sprawy się nie wyjaśnią; ruch blokowały pojazdy załadowane tobołami pod sam dach, których kierowcy usiłowali przeciskać się między spanikowanymi przechodniami; przez głośniki ciągle nadawano polecenia, a policjanci na koniach starali się utrzymać porządek. Isidro del Solar pojął, że nie wróci do Londynu, nie odbierze najnowszego modelu samochodu, który miał zamiar zabrać ze sobą, i nie zaokrętuje się na „Królową Pacyfiku”; wszystkie jego plany spełzły na niczym. Powinien jak najszybciej opuścić Europę. Zadzwonił do ambasadora Chile we Francji.

Spędzili trzy dni w strachu, zanim przedstawicielstwo dyplomatyczne zdobyło dla nich bilety na ostatni chilijski statek, transportowiec, który w normalnych warunkach mógł zabrać pięćdziesiąt osób, a teraz stłoczono na nim trzystu pasażerów. Żeby znaleźć miejsce dla rodziny del Solar, chciano wysadzić żydowską rodzinę, która biżuterią babci opłaciła podróż i załatwiła wizę, przekupując konsula chilijskiego. Już się zdarzało, że nie wpuszczano Żydów na pokład albo że statek z nimi wracał do punktu wyjścia, ponieważ żaden kraj nie chciał ich przyjąć. Ta rodzina, podobnie jak wielu pasażerów, opuściła Niemcy, gdzie doznali bestialskich prześladowań, bez prawa zabrania ze sobą czegokolwiek. Dla nich ucieczka z Europy była kwestią życia lub śmierci. Ofelia usłyszała, jak błagali kapitana, i z własnej inicjatywy odstąpiła im swoją kajutę, nie konsultując tego z rodzicami, chociaż w konsekwencji musiała dzielić wąską koję z matką. „W czasie kryzysu trzeba się dostosować”, stwierdził Isidro, ale denerwowała go ta zbieranina ludzi różnego autoramentu, w tym sześćdziesięcioro Żydów, fatalne jedzenie, nic tylko ryż i ryż, brak wody do kąpieli i budząca lęk nocna żegluga z obawy przed nalotami. „Nie wiem, jak wytrzymamy miesiąc stłoczeni jak sardynki na tej zardzewiałej łajbie”, narzekał Isidro, a tymczasem jego żona modliła się, a córka spędzała czas, bawiąc się z dziećmi i rysując portrety i scenki podpatrzone na pokładzie. Wkrótce Ofelia, zainspirowana szczodrością swojego brata, podarowała część swoich ubrań Żydom, którzy weszli na pokład, za całą garderobę mając tylko to, co na sobie. „Tyle pieniędzy wydanych w sklepach po to, żeby teraz panienka rozdawała to, co kupiliśmy, szczęście, że jej wyprawa ślubna jest w kufrach pod pokładem”, denerwował się Isidro, zaskoczony gestem córki, po której nigdy by się tego nie spodziewał. Dopiero parę miesięcy później Ofelia dowiedziała się, że druga wojna światowa uchroniła ją przed pensją dla panien.

Żegluga w normalnych okolicznościach trwała dwadzieścia osiem dni, ale płynąc całą parą, omijając unoszące się miny i okręty wojenne obu stron konfliktu, pokonali odległość w dwadzieścia dwa dni. Teoretycznie byli bezpieczni, bo chroniła ich neutralna bandera chilijska, ale praktycznie łatwo sobie wyobrazić jakąś tragiczną pomyłkę, na skutek której skończyliby na dnie, ostrzelani przez Niemców czy aliantów. W Kanale Panamskim widzieli stosowanie nadzwyczajnych środków ostrożności przeciw sabotażowi, takich jak włoki denne; pojawili się też nurkowie, którzy sprawdzali, czy w śluzach nie ma bomb. Dla Laury i Isidra del Solar upał i komary były torturą; dokuczliwa niewygoda i lęk przed wojną sprawiały, że płynęli ze ściśniętym żołądkiem, ale Ofelia uważała to doświadczenie za ciekawsze niż podróż „Królową Pacyfiku”, z klimatyzacją i czekoladową orgią.

Felipe czekał na nich w Valparaíso w swoim samochodzie, z wynajętą ciężarówką na bagaże, prowadzoną przez szofera rodziny del Solar. Zaskoczyła go siostra, którą zawsze uważał za głupią i pretensjonalną. Wydawała się starsza i poważniejsza, jakby wyższa, wyostrzyły się rysy jej twarzy i nie przypominała już tej pustej lalki sprzed wyjazdu, stała się interesującą młodą kobietą. Gdyby nie była jego siostrą, powiedziałby, że Ofelia jest bardzo ładna. Matías Eyzaguirre też stawił się w porcie, z samochodem i bukietem kwiatów dla niezdecydowanej narzeczonej. Podobnie jak Felipa, zaskoczyła go przemiana Ofelii. Zawsze była atrakcyjna, ale teraz wydawała mu się prześliczna; przestraszył się, że może się zjawić ktoś bardziej inteligentny lub bogatszy i mu ją odbierze. Postanowił przyspieszyć realizację matrymonialnych planów. Natychmiast poinformuje ją o swojej pierwszej misji dyplomatycznej i wykorzysta najbliższą chwilę na osobności, by wręczyć jej pierścionek z brylantami, który należał do jego prababki. Z nerwów aż się spocił, kto to może wiedzieć, jak zareaguje ta kapryśna panna na perspektywę małżeństwa i przeprowadzki do Paragwaju.

Karawana dwóch samochodów osobowych i ciężarówki minęła grupę dwudziestu młodych ludzi ze swastyką, protestujących przeciw Żydom, którzy przybyli na statku; wykrzykiwali obelgi również pod adresem tych, którzy przyszli ich przywitać. „Biedni ludzie, uciekają z Niemiec, a tu proszę, co zastają”, oburzyła się Ofelia. „Nie zwracaj na nich uwagi. Zaraz ich rozpędzą karabinierzy”, uspokoił ją Matías.

Podczas czterogodzinnej podróży do Santiago krętą niebrukowaną drogą Felipe, który jechał z rodzicami jednym z samochodów, zdążył im opowiedzieć, że Hiszpanie rewelacyjnie się przystosowywali do nowych warunków i w przeciągu miesiąca większość z nich już znalazła mieszkanie i pracę. Wiele rodzin chilijskich przyjęło ich pod swój dach; uważał, że to wstyd, że dysponując dużym domem, w którym pół tuzina pokoi stoi pustych, oni tego nie zrobili. „Wiem już, że trzymasz u siebie bezbożnych komunistów. Jeszcze tego pożałujesz”, ostrzegł go Isidro. Felipe zaprotestował, że to żadni komuniści, jeśli już, to raczej anarchiści, a co do ateizmu, to nie można z góry przesądzać. Opowiedział im o rodzinie Dalmau, przyzwoitej i kulturalnej, i o dziecku, które uwielbiało Juanę. Isidro i Laura już wiedzieli, że wierna Juana Nancucheo zdradziła ich, że jeździ codziennie odwiedzić Marcela, sprawdza, co dostaje do jedzenia, i zabiera go do parku na słońce razem z Leonardem, bo jej zdaniem matka małego gdzieś szlifuje bruk, nigdy nie ma jej w domu, niby że z powodu fortepianu, a ojciec przesiaduje w barze. Felipe zdumiał się, ile informacji dotarło do rodziców, kiedy byli na pełnym morzu.

***

W grudniu Matías Eyzaguirre wyjechał do Paragwaju jako podwładny ambasadora, despotycznego w stosunku do swoich pracowników i służalczego wobec tych, którzy stali od niego wyżej na społecznej drabinie. Matías zaliczał się do tej drugiej kategorii. Pojechał sam, bo Ofelia nie przyjęła pierścionka pod pretekstem złożonej ojcu obietnicy pozostania w stanie wolnym do dwudziestego pierwszego roku życia. Matías zdawał sobie sprawę, że gdyby zdecydowała się wyjść za mąż, nikt by jej w tym nie przeszkodził, ale postanowił czekać, choć to wiązało się z dużym ryzykiem. Wielu młodych mężczyzn było nią zainteresowanych, ale przyszli teściowie zapewniali, że dobrze jej pilnują. „Trzeba dać dziewczynie czas, to jeszcze dziecko. Będę się za was modlić, żebyście się pobrali i byli bardzo szczęśliwi”, obiecywała doña Laura. Matías zamierzał podbić w końcu serce Ofelii na odległość, dzięki wytrwałej korespondencji, powodzi listów miłosnych, w końcu od tego jest poczta, a elokwencja lepiej mu wychodziła na piśmie niż w bezpośrednim kontakcie. Cierpliwości. Kochał Ofelię od dzieciństwa, byli dla siebie stworzeni, nigdy w to nie wątpił.

Tuż przed Bożym Narodzeniem Isidro del Solar tak jak co roku sprowadził ze wsi karmione mlekiem prosię i wynajął rzeźnika, żeby go oporządził na trzecim patio, z dala od oczu Laury, Ofelii i Dzidziusia. Juana czuwała nad przemianą nieszczęsnego zwierzęcia w mięso na pieczeń, kiełbasy, kotlety, szynkę i boczek. Ona odpowiadała za kolację wigilijną, podczas której zbierała się liczna rodzina, i za szopkę na kominku z gipsowymi figurkami przywiezionymi z Włoch. Wczesnym rankiem, kiedy poszła zanieść panu kawę do biblioteki, zatrzymała się przed nim z wymowną miną.

– O co chodzi, Juano?

– Po mojemu, trzeba by zaprosić tych komunistów od panicza.

Isidro del Solar podniósł głowę znad gazety i patrzył na nią skonfundowany.

– Chodzi mi o Marcelita – wyjaśniła.

– O kogo?

– Pan dobrze wie, o kim mówię. No, ten maluszek, synek komunistów.

– Komuniści nie obchodzą Bożego Narodzenia. Nie wierzą w Boga i nie przejmują się Dzieciątkiem Jezus.

Juana krzyknęła i przeżegnała się. Felipe opowiadał jej mnóstwo głupot o komunistach, o równości i walce klas, ale nigdy nie słyszała o nikim, kto by nie wierzył w Boga i nie przejmował się Dzieciątkiem Jezus. Upłynęła cała minuta, zanim odzyskała głos.

– Może i tak, proszę pana, ale maluszek nie jest niczemu winien. Myślę, że powinni przyjść tu na wigilię. Już mówiłam paniczowi i on się zgadza, podobnie jak pani Laura i Ofelita.

***

I tak oto państwo Dalmau spędzili swoje pierwsze Boże Narodzenie w Chile z rodziną del Solar w komplecie. Roser założyła tę samą sukienkę, w której brała ślub w Perpignan, ciemnoniebieską z aplikacją białych kwiatków na kołnierzyku, włosy spięła w kok na karku i ozdobiła siatką z czarnymi paciorkami, a do sukienki przypięła broszkę z gagatem, którą jej podarowała Carme na wieść, że spodziewa się dziecka Guillema. „Już jesteś moją synową, nie muszę tego mieć na piśmie”, stwierdziła. Víctor założył trzyczęściowy garnitur z garderoby Felipa, trochę na niego za szeroki i za krótki. Kiedy zjawili się w domu przy ulicy Mar del Plata, Juana od razu zabrała Marcela do pokoju dziecinnego, żeby się bawił z Leonardem, podczas gdy Felipe zaprowadził państwa Dalmau do salonu, by dokonać prezentacji. Wcześniej opowiadał im, że w Chile klasy społeczne są jak przekładaniec z tysiącem warstw: bardzo łatwo spaść niżej, ale jest niemal niemożliwością przejść na wyższy poziom, bo pochodzenia nie kupuje się za pieniądze. Jedynymi wyjątkami są talent, jak w przypadku Pabla Nerudy, czy uroda niektórych kobiet. Tak było z babcią Ofelii, córką skromnego angielskiego kupca, uosobieniem piękności o królewskich manierach, która wzmocniła rasę, jak twierdzili jej potomkowie, rodzina Vizcarra. Gdyby Víctor i Roser byli Chilijczykami, państwo del Solar nigdy nie zaprosiliby ich do stołu, ale jako egzotyczni cudzoziemcy na razie tkwili zawieszeni w towarzyskiej próżni. Jeśli im się powiedzie, w końcu trafią do jednej z wielu pomniejszych odnóg klasy średniej. Felipe uprzedził ich, że w domu rodziców będą obserwowani niczym zwierzęta w cyrku przez nietolerancyjnych, konserwatywnych, zdeklarowanych katolików, ale kiedy ci już zaspokoją pierwszą ciekawość, zostaną przyjęci z tradycyjną chilijską gościnnością. Tak też się stało. Nikt nie zapytał o hiszpańską wojnę domową ani o przyczyny emigracji, po części z powodu ignorancji – Felipe twierdził, że lekturę prasy ograniczali do wiadomości towarzyskich w „El Mercurio” – ale również z grzeczności, żeby ich nie peszyć. Víctorowi nagle wróciła trema nastolatka, którą uważał, błędnie, jak się okazało, za przezwyciężoną, i wcisnął się w kąt między dwoma fotelami w stylu Ludwika XV, pokrytymi jedwabną tapicerką w kolorze mchu; najchętniej by milczał, a zadawane pytania zbywał monosylabami. Natomiast Roser czuła się jak ryba w wodzie; nie dała się długo prosić i już po chwili siedziała przy fortepianie i grała wesołe piosenki, podśpiewywane przez tych gości, którzy wypili o jeden kieliszek za dużo.

Największe wrażenie państwo Dalmau wywarli na Ofelii. Wiedziała o nich tylko tyle, ile zdołała wywnioskować z komentarzy Juany, i wyobrażała ich sobie jako parę stetryczałych bolszewików, mimo że Matías, który wbijał Hiszpanom wizy na „Winnipegu”, mówił o nich z szacunkiem. Roser była młodą, pewną siebie osobą, bez cienia zarozumiałości, nie wyglądała też na karierowiczkę. Opowiadała grupie ubranych na czarno kobiet, wszystkim z perłowymi naszyjnikami, zgodnie z modą obowiązującą wśród eleganckich Chilijek, że najpierw pasła kozy, potem pracowała w piekarni i w szwalni, zanim zaczęła zarabiać na życie grą na pianinie. Mówiła w sposób tak naturalny, że damy odebrały to jak opowieść o jej kaprysach. Później siadła do fortepianu, czym ostatecznie przekonała je do siebie. Ofelia nie wiedziała, czy ma się wstydzić czy zazdrościć, kiedy porównywała swoją egzystencję głupiej, próżnującej panienki z losem Roser; była zaledwie parę lat od niej starsza, jak się dowiedziała od Felipa, a już przeżyła trzy życia. Wychowała się w nędzy, przeżyła przegraną wojnę i doświadczyła tragedii wygnania, została matką i żoną, przemierzyła morza i dotarła do obcej ziemi z pustymi rękami, bez lęku. Podziwiała jej odwagę, siłę i poczucie godności, chciałaby stać się taka jak ona. Roser jakby odgadła jej myśli, podeszła do niej i ruszyły porozmawiać i zapalić na balkonie, gdzie było trochę chłodniej – Boże Narodzenie w środku lata nie mieściło się jej w głowie. Ofelia, sama nie wiedząc kiedy, zaczęła się zwierzać tej obcej kobiecie, że marzy jej się wyjazd do Paryża albo do Buenos Aires, gdzie mogłaby się poświęcić malarstwu, ale to przecież szaleństwo, bo na nieszczęście jest kobietą, niewolnicą rodziny i konwencji towarzyskich. Dodała niby żartem, choć tak naprawdę miała łzy w oczach, że największą przeszkodą jest zależność materialna: sztuką nigdy nie zarobi na utrzymanie. „Jeżeli czujesz powołanie do malarstwa, wcześniej czy później zaczniesz malować, i lepiej, żeby to się stało jak najwcześniej. Po co zaraz Paryż czy Buenos Aires? Potrzebujesz tylko dyscypliny. To tak jak z pianinem, wiesz? Rzadko kiedy da się z tego wyżyć, ale trzeba próbować”, przekonywała ją Roser.

Podczas tego wieczoru Ofelia parę razy uchwyciła ogniste spojrzenie Víctora Dalmau, śledzącego każdy jej ruch w salonie, ale ponieważ on nie ruszał się z miejsca i nie przejawiał zamiaru podejścia bliżej, szeptem poprosiła Felipa, żeby ich sobie przedstawił.

– To Víctor, mój przyjaciel z Barcelony. Był miliciano podczas wojny domowej.

– Tak naprawdę byłem asystentem lekarza, nigdy nie strzelałem – sprostował Víctor.

– Miliciano? – zapytała Ofelia, która nie słyszała wcześniej tego słowa.

– Tak się nazywali ochotnicy, którzy później zostali włączeni do regularnego wojska – wyjaśnił Víctor.

Felipe zostawił ich samych. Ofelia spędziła chwilę z Víctorem, ale nie znaleźli wspólnego tematu, Víctor też nie przejawiał chęci podtrzymania rozmowy. Zapytała go o bar, o którym słyszała od Juany, i od słowa do słowa wyciągnęła z niego, że ma zamiar skończyć studia medyczne, które rozpoczął w Hiszpanii. W końcu zmęczyła ją ta konwersacja, w której więcej było pauz niż słów, i odeszła. Przyłapała go później na obserwowaniu jej, co ją trochę speszyło, chociaż ona też dyskretnie mu się przyglądała, zafascynowana ascetyczną twarzą z orlim nosem i pięknie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, nerwowymi rękami o długich palcach i szczupłym, jędrnym ciałem. Chciałaby go uwiecznić na dużym portrecie, z karabinem, ale nagiego, w czerni i bieli na szarym tle. Aż się zarumieniła, kiedy jej to przyszło do głowy, nigdy nie malowała aktów, a o anatomii męskiej wiedziała tyle, ile udało jej się zaobserwować w muzeach Europy, gdzie większość rzeźb była okaleczona, a u pozostałych w miejscach strategicznych znajdował się listek figowy. Te najodważniejsze, jak Dawid Michała Anioła, rozczarowały ją wielkimi rękami i dziecinnym siusiakiem. Matíasa nie widziała nago, ale ich pieszczoty były na tyle śmiałe, żeby odgadnąć, co kryje w spodniach. Trzeba by zobaczyć, żeby wyrobić sobie opinię. Dlaczego ten Hiszpan utykał? Może to bohaterska rana z czasu wojny. Musi o to zapytać Felipa.

Zaciekawienie Ofelii Víctorem było wzajemne. On doszedł do wniosku, że pochodzili z innych planet i że ta panna to stworzenie innego gatunku, tak bardzo się różniła od kobiet, z którymi miał do czynienia w przeszłości. Wojna wszystko zniekształcała, łącznie z pamięcią. Może były gdzieś dziewczyny takie jak Ofelia, świeże, nieskalane brzydotą świata, żyjące pod kloszem, przypominające białą kartkę papieru, na której przeznaczenie pisało elegancką kaligrafią, bez skreśleń, ale on żadnej takiej nie pamiętał. Jej uroda go onieśmielała, przyzwyczaił się do kobiet przedwcześnie postarzałych z powodu nędzy lub wojny. Wydawała się wysoka, bo wszystko w niej było smukłe, poczynając od szyi po szczupłe nogi, ale kiedy do niego podeszła, zorientował się, że nie sięga mu do brody. Włosy, lśniące różnymi odcieniami mahoniu, związała czarną aksamitką, usta trzymała półotwarte, jakby miała w nadmiarze zębów, wargi pociągnięte rubinową szminką. Najbardziej fascynowały go jej szeroko rozstawione, niebieskie oczy pod łukiem brwi i nieprzytomne spojrzenie, jakby zapatrzone w morską dal. Uznał, że to pewnie efekt lekkiego zeza.

Po kolacji cała rodzina, z dziećmi i służbą, udała się do najbliższego kościoła na pasterkę. Państwo del Solar byli zaskoczeni, że ich goście z Hiszpanii, których uważali za ateistów, chcieli im towarzyszyć, a ponadto Roser uczestniczyła we mszy, odpowiadając po łacinie; nie zapomniała tego, czego nauczyła się u zakonnic. Po drodze Felipe wziął Ofelię pod rękę i został z nią w tyle, żeby postawić sprawę jasno: „Jeżeli cię przyłapię na kokietowaniu Víctora Dalmau, o wszystkim dowie się papa, zrozumiałaś? Ciekawe, jak się będzie zapatrywał na to, że wpadł ci w oko żonaty facet, imigrant bez grosza przy duszy”. Ona zrobiła zaskoczoną minę, jakby nigdy nic podobnego nie przyszło jej do głowy. Felipe oszczędził Víctorowi podobnego ostrzeżenia, bo nie chciał go upokorzyć, ale postanowił zrobić wszystko, by już więcej nie spotkał jego siostry. Obawiał się, że piorunujące wrażenie, jakie na sobie wywarli, musiało zostać zauważone przez innych. Nie mylił się. Kiedy Víctor wszedł do pokoju, w którym Roser spała z Marcelem, by im życzyć dobrej nocy, ona też uprzedziła go o niebezpieczeństwie podążania tą drogą.

– Ta dziewczyna nie jest dla ciebie. Wybij ją sobie z głowy, Víctorze. Nigdy nie będziesz należał do jej środowiska, a już na pewno nie do jej rodziny.

– To nie jest najważniejsze. Są poważniejsze przeszkody niż kwestie klasowe.

– Z pewnością. Pomijając to, że jesteś biedny i moralnie podejrzany w oczach tego zamkniętego klanu, nie jesteś też nadmiernie sympatyczny.

– Zapominasz o najważniejszym: mam żonę i syna.

– Możemy wziąć rozwód.

– Roser, w tym kraju nie udziela się rozwodów i zdaniem Felipa nigdy się to nie zmieni.

– Chcesz powiedzieć, że już na zawsze jesteśmy na siebie skazani? – zawołała przerażona Roser.

– Mogłabyś to ująć mniej obcesowo. Dopóki tu mieszkamy, pozostaniemy formalnie małżeństwem, ale kiedy wrócimy do Hiszpanii, po przywróceniu Republiki, rozwiedziemy się i po krzyku.

– Oby nie trzeba było długo na to czekać, Víctorze. Póki co musimy się tu zadomowić. Chcę, żeby Marcel wyrósł na Chilijczyka.

– Może i na Chilijczyka, jeśli sobie życzysz, ale nasz dom zawsze jest i będzie kataloński, i jestem z tego dumny.

– Franco zakazał używania języka katalońskiego – przypomniała mu Roser.

– Właśnie dlatego.

Długi płatek morza

Подняться наверх