Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 9

Оглавление

2

• 1938 •

Nic, nawet zwycięstwo,

nic nie zmaże przeraźliwej jamy krwi...

PABLO NERUDA

ZNIEWAŻONE ZIEMIE, Z CYKLU HISZPANIA W SERCU

Swoją pierwszą miłość Roser Bruguera przeżyła w domu profesora Dalmau; zaprosił ją pod pretekstem pomocy w nauce, choć oboje zdawali sobie sprawę, że ten gest miał charakter bardziej charytatywny niż dydaktyczny. Profesor podejrzewał, że jego najlepsza uczennica nie dojadała i potrzebowała rodziny, zwłaszcza kogoś takiego jak Carme, której instynkty macierzyńskie Víctor zaspokajał w niewielkim stopniu, a Guillem wcale ich nie potrzebował. To było w roku, kiedy Roser, mając dość koszarowej dyscypliny w pensji dla dobrze wychowanych panien, wyprowadziła się do Barcelonety, dzielnicy rybaków, a tam jedyny pokój, na jaki mogła sobie pozwolić, musiała dzielić z trzema dziewczętami z ochotniczej ludowej milicji. Miała dziewiętnaście lat; tamte były od niej o cztery–pięć lat starsze wiekiem, ale co najmniej o dwadzieścia, jeśli chodzi o doświadczenie i mentalność. Milicianas, które żyły w zupełnie innym świecie, przezwały ją „nowicjuszką” i na ogół nie zwracały na nią uwagi. W pokoju były dwa łóżka piętrowe – Roser spała na górnej pryczy – parę krzeseł, umywalka, dzbanek i nocnik, piecyk naftowy i kilka gwoździ na ścianie zamiast wieszaków; na stancji była też wspólna łazienka, która służyła ponad trzydziestu lokatorom. Wesołe, niezależne dziewczyny w pełni korzystały z wolności tych burzliwych czasów; nosiły mundury, regulaminowe kamasze i berety, ale malowały usta i kręciły włosy żelazkiem podgrzewanym na węglowym żarowniku. Zaprawiały się do boju, ćwicząc z kijami albo z pożyczonymi karabinami, i marzyły o walce na froncie, twarzą w twarz z wrogiem, ale zatrudniano je w transporcie, zaopatrzeniu, w kuchni i w szpitalu, pod pretekstem, że broni sowieckiej i meksykańskiej ledwie starczało dla mężczyzn i szkoda, żeby się marnowała w damskich rękach. Parę miesięcy później, kiedy wojska narodowców zajęły dwie trzecie terytorium Hiszpanii i posuwały się naprzód, spełniło się ich marzenie o walce na pierwszej linii frontu. Dwie z nich zostały zgwałcone i zamordowane przez oddziały marokańskie. Trzecia przeżyła trzy lata wojny domowej, a później jeszcze sześć lat drugiej wojny światowej, przemieszczając się po Europie, zawsze w konspiracji, aż w 1950 roku udało się jej wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkała w Nowym Jorku, gdzie poślubiła żydowskiego intelektualistę, który walczył w Brygadzie Lincolna, ale to całkiem inna historia.

Guillem był rok starszy od Roser Bruguery. Podczas gdy ona rzeczywiście zasługiwała na przezwisko „nowicjuszki”, poważna, w niemodnym ubraniu, on był królem życia, pyszałkowaty i arogancki. Ale jej wystarczyło przyjrzeć mu się lepiej i dostrzegła, że pod pozorem nonszalancji kryje dziecięce serce, zagubione i romantyczne. Podczas kolejnych przyjazdów do Barcelony dało się zauważyć, jak Guillem stopniowo poważnieje, aż w końcu nic nie pozostało z tamtego narwanego nastolatka, który kradł świeczniki; stał się dojrzałym mężczyzną ze zmarszczonymi brwiami, z trudem hamował gniew i tylko czekał na prowokację, żeby wybuchnąć. Spał w koszarach, ale spędził też parę nocy w domu rodziców, głównie po to, żeby się spotkać z Roser. Gratulował sobie, że udało mu się uniknąć więzi uczuciowych, które przysparzały smutku żołnierzom rozłączonym z narzeczoną czy rodziną. Wojna pochłaniała go całkowicie, nie chciał się rozpraszać, ale uczennica ojca nie przedstawiała zagrożenia dla jego kawalerskiej swobody, traktował to jako niewinną rozrywkę. Roser mogła wyglądać atrakcyjnie, jak jej się uważnie przyjrzeć w dobrym świetle, ale nie robiła nic, by swoją urodę podkreślić, i ta jej prostota poruszała jakąś tajemną strunę w duszy Guillema. Przyzwyczaił się, że robi wrażenie na kobietach, i nie mógł nie zauważyć, że Roser też uległa jego urokowi, chociaż ona sama nie była zdolna do kokieterii. „Ta dziewczyna podkochuje się we mnie, nic dziwnego, skoro cały jej świat to fortepian i piekarnia, przejdzie jej”, myślał. „Uważaj, Guillem, ta dziewczyna to świętość i jeśli zauważę, że jej nie szanujesz, to...”, ostrzegał go ojciec. „Co też ojcu przychodzi do głowy! Roser jest jak siostra”. Ale siostrą nie była, na szczęście. Wnosząc po tym, jak rodzice ją traktowali, Roser musiała być dziewicą, jedną z niewielu, jakie się jeszcze uchowały w Hiszpanii republikańskiej. Oczywiście nie zamierzał przekroczyć granicy, absolutnie, ale przecież nie liczyły się drobne wyrazy czułości, muśnięcie kolanem pod stołem, zaproszenie do kina, gdzie mógł ją dotykać w ciemnościach, kiedy ona płakała wzruszona i drżała targana sprzecznymi uczuciami: nieśmiałością i pożądaniem. Na odważniejsze pieszczoty mógł sobie pozwolić z niektórymi towarzyszkami, wyzwolonymi milicianas, chętnymi i doświadczonymi.

Gdy skończyła się przepustka i z Barcelony wrócił na front, zamierzał skoncentrować się na tym, jak przeżyć i zwyciężyć, ale trudno mu było zapomnieć poważny wyraz twarzy i jasne spojrzenie Roser Bruguery. Nigdy by się nie przyznał, jak bardzo mu zależało na jej listach i paczkach z łakociami, skarpetkami i szalikami, które robiła dla niego na drutach. Nosił jej zdjęcie w portfelu, jedyne, jakie tam nosił. Roser stała przy fortepianie, może podczas koncertu, w ciemnej skromnej sukience, nieco dłuższej niż jej codzienne stroje, z krótkimi rękawami i koronkowym kołnierzykiem, w absurdalnym mundurku uczennicy maskującym jej kształty. Na tym czarno-białym kartoniku Roser wydawała się odległa jak za mgłą, była kobietą bez wdzięku, bez wieku, bez wyrazu; w sferze domysłu pozostawał kontrast między jej oczami w kolorze bursztynu i czarnymi włosami, jej prosty, klasyczny nos, wyraziste brwi, odstające uszy, długie palce, zapach mydła, szczegóły, które sprawiały ból Guillemowi, kiedy je sobie nagle przypominał, na jawie czy we śnie. Skupienie na tych szczegółach mógł przypłacić życiem.

***

Dziewięć dni po pogrzebie ojca, w niedzielę po południu, Guillem Dalmau zjawił się w domu bez zapowiedzi, w poobijanym samochodzie wojskowym. Roser wyszła mu na spotkanie, wycierając ręce ścierką, i w pierwszej chwili nie rozpoznała chudego, zmizerowanego mężczyzny, którego dwaj milicianos podtrzymywali z obu stron. Nie widziała go cztery miesiące, cztery miesiące podtrzymywania nadziei pojedynczymi zdaniami, które jej z rzadka przysyłał, relacjonując wydarzenia w Madrycie, bez czułych słów, wiadomości niczym doniesienia, na kartkach wyrwanych z zeszytu, nabazgrane szkolną kaligrafią. Tu wszystko bez zmian, na pewno słyszałaś, że bronimy miasta, moździerze podziurawiły mury jak sito, wszędzie ruiny, faszyści dysponują niemiecką i włoską amunicją, są tak blisko, że czujemy zapach tytoniu, który ci dranie palą, słyszymy ich rozmowy, krzyczą do nas, żeby nas sprowokować, ale sami są pijani ze strachu, poza Maurami, ci są jak hieny, niczego się nie boją, wolą rzeźnickie noże niż karabiny, walczą twarzą w twarz, żeby poczuć smak krwi; oni codziennie wspierani są nowymi posiłkami, ale nie posuwają się ani o metr; nam doskwiera brak wody i prądu, jedzenia jest niewiele, jednak jakoś sobie radzimy; u mnie wszystko w porządku. Połowa budynków się wali, ledwie nadążamy z usuwaniem ciał zabitych, zostają tam, gdzie spotkała ich śmierć, aż do następnego dnia, gdy ich wywiozą, żeby gdzieś pochować, nie udało się ewakuować wszystkich dzieci, nawet sobie nie wyobrażasz, jakie uparte są niektóre matki, nie słuchają, odmawiają wyjazdu, nie chcą się z nimi rozstać, kto je tam zrozumie. A jak się miewa Twój fortepian? Co słychać u rodziców? Powiedz matce, żeby się o mnie nie martwiła.

– O Jezu! Guillem, na litość boską, co ci się stało! – Kiedy Roser witała go w progu, z wrażenia odezwało się w niej katolickie wychowanie.

Guillem nie odpowiedział, głowa zwisała mu na piersi, nogi miał jak z waty. W tym momencie z kuchni wyszła Carme; wydawało się, że krzyk, jaki wydała, wznosi się od stóp aż do gardła, aż przeszedł w atak kaszlu.

– Uspokójcie się, towarzyszki. Nie jest ranny. Jest chory – zapewnił jeden z milicianos.

– Tędy. – Roser pokazała niosącym Guillema drogę do pokoju, który wcześniej do niego należał, a teraz był zajmowany przez nią. Mężczyźni położyli go na łóżku i wyszli; wrócili chwilę później z plecakiem, kocem i karabinem Guillema. Szybko się pożegnali, życząc wszystkim pomyślności. Zdesperowana Carme zanosiła się kaszlem, a tymczasem Roser ściągnęła z nóg chorego dziurawe buty i brudne śmierdzące skarpetki, starając się opanować mdłości. Nie wchodziło w grę, żeby go zabrać do szpitala, gdzie aż się roiło od infekcji, ani wezwać lekarza – wszyscy byli zajęci przy rannych.

– Carme, trzeba go umyć, on się klei od brudu. Może uda się pani go napoić. Ja biegnę na pocztę zadzwonić do Víctora. – Dziewczyna szukała pretekstu, żeby wyjść z domu i nie oglądać Guillema nagiego, utytłanego we własnych ekskrementach i moczu.

Przez telefon Roser opisała Víctorowi objawy: wysoka gorączka, trudności z oddychaniem, biegunka.

– Jęczy, kiedy się go dotyka. Musi go bardzo boleć, przede wszystkim brzuch, ale i reszta ciała; wiesz, że twój brat nigdy się nie skarżył.

– Roser, to tyfus. Na froncie wybuchła epidemia, przenoszona przez wszy, pchły, zanieczyszczoną wodę i brud. Spróbuję wpaść jutro, ale trudno mi się wyrwać ze szpitala, mamy tu pełne ręce roboty, codziennie dziesiątkami przywożą rannych. Na razie trzeba go nawodnić i obniżyć gorączkę. Zawiń go w mokre ręczniki i daj do picia przegotowaną wodę ze szczyptą soli i cukru.

Guillem Dalmau spędził dwa tygodnie pod opieką matki i Roser, pod kontrolą brata, sprawowaną na odległość z Manresy; Roser dzwoniła do niego codziennie, zdając mu relację ze stanu chorego i słuchając instrukcji, jak postępować, żeby się nie zarazić. Przede wszystkim trzeba się pozbyć wszy, najlepiej spalić ubranie, zdezynfekować wszystko ługiem, używać dla Guillema osobnych naczyń i myć ręce po każdym bezpośrednim kontakcie. Pierwsze trzy dni były krytyczne. Gorączka podskoczyła do czterdziestu stopni, majaczył, głowa tak go bolała, że aż się zwijał z bólu, wymiotował, ciałem wstrząsał suchy kaszel, a substancja, którą wydalał, miała płynną konsystencję i kolor zupy z groszku. Czwartego dnia spadła mu gorączka, ale nie udało się go obudzić. Víctor polecił potrząsnąć nim i zmusić, żeby się napił wody, a potem pozwolić mu się wyspać. Musiał odpocząć i nabrać sił.

Opieka nad chorym spadła na Roser, ponieważ Carme, z powodu wieku i złego stanu płuc, była bardziej narażona na zakażenie. Roser spędzała całe dni w domu, przy łóżku Guillema, czytając albo robiąc na drutach, a tymczasem Carme wychodziła na lekcje czytania i pisania, a potem stała w kolejkach. Roser nadal pracowała nocami, bo płacono jej chlebem. Przydział soczewicy ograniczał się do pół kwaterki dziennie na osobę i nie został w mieście ani jeden kot na pieczeń ani gołąb na rosół, a chleb, jaki przynosiła Roser, był twardy jak cegła i smakował trocinami; oliwę, prawdziwy luksus, mieszano z olejem silnikowym, żeby mieć jej więcej. Ludzie uprawiali warzywa w wannach i na balkonach. Wymieniano rodzinne pamiątki i precjoza na ziemniaki i ryż.

Mimo że Roser nie widywała swojej rodziny, utrzymywała kontakty z niektórymi wieśniakami z okolicy i od nich zdobywała warzywa, kawałek koziego sera i kiełbasę w tych rzadkich okazjach, kiedy zdarzało się świniobicie. Carme nie stać było na zakupy na czarnym rynku, gdzie zresztą niewiele dało się kupić do jedzenia, ale gdy potrzebowała papierosów czy mydła, to tylko tam. Chcąc wzmocnić Guillema, który wyglądał jak szkielet, Carme naruszyła skromne oszczędności pozostawione przez męża i wysłała Roser do Santa Fe z misją kupienia czegokolwiek, co by się nadawało na zupę. Wiedziała, że Marcel Lluís trzymał te pieniądze, planując wysłać rodzinę jak najdalej od Hiszpanii, ale tak naprawdę nikt z nich nie myślał poważnie o emigracji. Co mieliby do roboty we Francji czy gdziekolwiek indziej? Jak mogliby zostawić dom, dzielnicę, język, krewnych i przyjaciół? Prawdopodobieństwo wygrania wojny było coraz mniejsze i po cichu z rezygnacją liczyli się z ewentualnością negocjowania pokoju i nieuchronnością faszystowskich represji, ale woleli to niż emigrację. Chociaż Franco nie znał litości, nie mógł przecież wymordować wszystkich Katalończyków. Tak więc Roser zainwestowała pieniądze w zakup dwóch kur i podróżowała z drobiem ukrytym w torbie, którą przywiązała sobie do brzucha, pod sukienką, żeby jej nie wyrwał jakiś desperat albo nie skonfiskowali żołnierze. Wyglądała na ciężarną, więc ustąpiono jej miejsce w autobusie, gdzie siedziała, starannie ukrywając pakunek, drżąc, żeby kwoki nie narobiły rabanu. Carme wyłożyła gazetami podłogę w jednym pokoju i zrobiła z niego prowizoryczny kurnik. Żywiły kury okruchami chleba i resztkami jedzenia z Rosynanta, a czasem Roser udawało się wynieść ukradkiem trochę jęczmienia i żyta z piekarni. Ptaki szybko otrząsnęły się z traumy podróży w torbie i wkrótce Guillem mógł liczyć na jedno czy dwa jajka na śniadanie.

Po paru dniach rekonwalescencji choremu wróciła chęć życia, ale siły miał tylko tyle, by usiąść na łóżku i słuchać, jak Roser gra w salonie na fortepianie albo czyta na głos kryminały. Nigdy nie był dobrym czytelnikiem, w dzieciństwie przechodził z klasy do klasy tylko dzięki matce, która mu sprawdzała prace domowe, i dzięki Víctorowi, który je za niego odrabiał. Gdyby tak Roser mogła mu czytać na madryckim froncie, gdzie całymi godzinami nic się nie działo, byłoby wspaniale. Książek mieli pod dostatkiem, ale jemu litery tańczyły przed oczami. Roser przerywała lekturę, żeby posłuchać opowieści o żołnierskim życiu, o ochotnikach z ponad pięćdziesięciu krajów, którzy przyjechali, by walczyć i umierać na nie swojej wojnie, o Amerykanach z Brygady Lincolna, którzy zawsze walczyli na pierwszej linii i ponosili największe straty. „Powiadają, że ponad trzydzieści pięć tysięcy mężczyzn i kilkaset kobiet przybyło do Hiszpanii, by się rozprawić z faszyzmem, popatrz, no, Roser, jaka ważna jest ta wojna”. Opowiadał o braku wody, prądu i latryn, o korytarzach zasypanych gruzem, śmieciami, kurzem i potłuczonym szkłem. „W wolnych chwilach jest czas, by samemu się uczyć i nauczać innych. Matka byłaby zachwycona, udzielając lekcji chłopakom, którzy nie umieją czytać ani pisać; wielu z nich nigdy nie chodziło do szkoły”. Ale oszczędzał jej opowieści o szczurach, wszach, o odchodach, moczu i krwi, o rannych towarzyszach, którzy wykrwawiali się, czekając całymi godzinami, aż dotrą do nich sanitariusze z noszami, o głodzie i o manierkach z niedogotowaną fasolą, o zimnej kawie, o szalonej odwadze jednych, którzy sami wystawiali się na kule, i o panicznym lęku drugich, zwłaszcza najmłodszych, od niedawna na froncie, tych z Poboru Osesków, z którymi na szczęście nie miał bliższego kontaktu, bo chybaby mu serce pękło z żalu. A przede wszystkim pod żadnym pozorem nie przyznałby się Roser do tego, że jego towarzysze dokonywali masowych egzekucji, wiązali więźniów po dwóch, wywozili ciężarówkami za miasto, zabijali bez skrupułów i chowali w zbiorowych grobach. Ponad dwa tysiące ofiar w samym tylko Madrycie.

***

Zaczęło się lato. Słońce zachodziło coraz później, a dzień składał się z coraz dłuższych, gorących, leniwych godzin. Guillem i Roser spędzali tyle czasu razem, że zdążyli dobrze się poznać. Przerwy pomiędzy wspólnym czytaniem i rozmowami stawały się coraz dłuższe, a milczenie wypełniało poczucie wzajemnej bliskości. Po kolacji Roser zasypiała w łóżku, które dzieliła z Carme, i spała do trzeciej nad ranem, kiedy biegła do piekarni piec racjonowany chleb, wydawany ludziom o świcie.

Radio, gazety i głośniki na ulicach tryskały optymizmem. W powietrzu rozbrzmiewały piosenki milicianos i płomienne przemówienia La Pasionarii, że lepiej umrzeć, stojąc, niż żyć na klęczkach. Nie przyjmowano do wiadomości, że wróg jest coraz bliżej, mówiono o strategicznej zmianie pozycji. Również nie wspominano o racjonowaniu żywności, o braku wszystkiego, od jedzenia po lekarstwa. Víctor Dalmau przedstawiał swojej rodzinie wersję bardziej realistyczną od tej płynącej z głośników. Mógł ocenić sytuację na froncie, wyciągając wnioski z tragicznych pociągów z ciężko rannymi, którzy masowo umierali w jego szpitalu. „Muszę wrócić na front”, powtarzał Guillem, ale zanim udało mu się założyć kamasze, już opadał bez sił na łóżko.

Codzienne rytuały, takie jak pielęgnowanie Guillema w ciężkiej chorobie, mycie gąbką, opróżnianie nocnika, podawanie łyżeczką papki, czuwanie nad jego snem i znów mycie, opróżnianie nocnika i karmienie, cała ta niekończąca się rutyna troski i miłości, utwierdziły Roser w przekonaniu, że to jedyny mężczyzna, którego mogła kochać. Nigdy nie będzie innego, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. W dziewiątym dniu rekonwalescencji, widząc wyraźną poprawę, Roser pojęła, że pod żadnym pretekstem nie zatrzyma go dłużej w łóżku, gdzie pozostawał do jej wyłącznej dyspozycji. Lada dzień Guillem wróci na front. Tyle było strat w ludziach w ostatnim roku, że do armii republikańskiej brano wyrostków, starców i kryminalistów, którym dawano do wyboru walkę na froncie lub gnicie w więzieniu. Roser obwieściła Guillemowi, że pora wstać z łóżka i że na początek musi wziąć porządną kąpiel. Zagrzała wodę w największym garnku, jaki znalazła w kuchni, wsadziła Guillema do balii, namydliła od góry do dołu, a kiedy go spłukała i wytarła ręcznikiem, był jak nowy. Zdążyła tak dobrze go poznać, że jego nagość nie robiła już na niej wrażenia. Guillem również przestał się jej wstydzić; w rękach Roser czuł się, jakby wracał do dzieciństwa. „Ożenię się z nią, jak wojna się skończy”, postanowił w duchu, wdzięczny za jej troskę. Aż do tej chwili nic bardziej nie kłóciło się z jego charakterem niż perspektywa ożenku i zapuszczenia korzeni w jakimś miejscu. Wojna zwolniła go z robienia planów na przyszłość. „Nie nadaję się do czasów pokojowych”, myślał, „lepiej być żołnierzem niż robotnikiem w fabryce, a co innego mógłby robić bez wykształcenia taki porywczy typ jak ja”. Ale Roser, świeża i niewinna, o dobrym sercu, stała się jego częścią, jej wspomnienie towarzyszyło mu w okopach i im więcej o niej myślał, tym bardziej jej potrzebował i tym ładniejsza mu się wydawała. Jej atrakcyjność była dyskretna, jak ona cała. W najgorszych dniach tyfusu, kiedy grzązł w bagnie bólu i strachu, desperacko trzymał się Roser, żeby się nie pogrążyć. Gdy majaczył, jedynym kompasem stawała się pochylona nad nim jej troskliwa twarz, jedyną kotwicą jej oczy, już to waleczne, to znów radosne i łagodne.

Ta pierwsza kąpiel w balii przywróciła Guillema do świata żywych. Powstał z martwych pod dotykiem namydlonego gałganka, piany na włosach, kubłów ciepłej wody i rąk Roser na jego ciele, rąk pianistki, energicznych, zręcznych i precyzyjnych. Wytarła go, założyła mu piżamę ojca, ogoliła, obcięła włosy i paznokcie, które zdążyły urosnąć niczym szpony. Policzki Guillema nadal były zapadnięte, a oczy zaczerwienione, ale już nie przypominał tego stracha na wróble, którego wnieśli dwaj milicianos. Później Roser podgrzała kawę, która została ze śniadania, i dolała do niej trochę koniaku, dla kurażu.

– Jestem gotów iść z tobą na zabawę – uśmiechnął się Guillem do swojego odbicia w lustrze.

– Jesteś gotów wrócić do łóżka – zadecydowała Roser, podając mu filiżankę. – Ze mną.

– Co powiedziałaś?

– To, co słyszałeś.

– Chyba nie masz na myśli...

– Właśnie to mam na myśli i ty też powinieneś – potwierdziła, ściągając sukienkę przez głowę.

– Co ty robisz? Matka może wrócić w każdej chwili.

– Jest niedziela. Carme teraz tańczy sardany na placu, a potem pójdzie stać w kolejce na poczcie, żeby porozmawiać z Víctorem.

– Mogę cię zarazić...

– Jeśli dotąd mnie nie zaraziłeś, to trudno, żebyś to zrobił teraz. Nie wykręcaj się. Rusz się, Guillem – ponagliła go, zdejmując stanik i majtki i popychając go w stronę łóżka.

Nigdy nie obnażyła się w obecności mężczyzny, ale straciła nieśmiałość w czasach racjonowania wszystkiego, ciągłego niepokoju, podejrzliwości wobec sąsiadów i przyjaciół, stałej obecności anioła śmierci. Dziewictwo, tak cenione w szkole zakonnej, teraz, w wieku dwudziestu lat, ciążyło jej niczym defekt. Nic nie było pewne, przyszłość nie istniała, mieli tylko tę chwilę, żeby się nią nacieszyć, zanim wojna im jej nie odbierze.

***

O klęsce Republiki przesądziła bitwa nad Ebro, która rozpoczęła się w lipcu 1938 roku; miała trwać cztery miesiące i zostawić po sobie bilans trzydziestu tysięcy zabitych; w ich liczbie znalazł się Guillem Dalmau, który zginął tuż przed masowym exodusem pokonanych. Sytuacja republikanów była beznadziejna; liczyli jeszcze na pomoc Francji i Anglii, ale mijały dni i nic nie wskazywało, że ją otrzymają. Żeby zyskać na czasie, skupiono cały wysiłek i większość sił na operacji przeprawy przez Ebro; republikanie chcieli przedostać się na terytorium okupowane przez wroga, przejąć magazyny broni i pokazać światu, że losy wojny nie są jeszcze przesądzone, że jeśli otrzyma konieczne wsparcie, Hiszpania może pokonać faszyzm. Osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy zostało przetransportowanych z największą ostrożnością pod osłoną nocy na wschodni brzeg rzeki, mieli się przeprawić i po drugiej stronie stawić czoło nieprzyjacielskiej armii, znacznie nad nimi górującej liczebnością i uzbrojeniem. Guillem dołączył do mieszanych brygad 45 Dywizji Międzynarodowej razem z ochotnikami angielskimi, amerykańskimi i kanadyjskimi; oni zawsze byli w awangardzie, stanowili siłę uderzeniową i sami siebie nazywali mięsem armatnim. Walczyli na urwistym terenie podczas wyjątkowo upalnego lata, mając przed sobą wroga, za sobą rzekę, a nad sobą niemieckie i włoskie samoloty.

Atak z zaskoczenia dał pewną przewagę siłom republikańskim. Zbliżając się do linii frontu, żołnierze przeprawiali się przez rzekę w zaimprowizowanych łodziach, ciągnąc za sobą wystraszone juczne muły. Inżynierowie konstruowali mosty pontonowe, które odbudowywano nocą z taką samą szybkością, z jaką bombardowano je w ciągu dnia. Na wysuniętym posterunku Guillemowi przychodziło spędzać całe dni bez jedzenia i wody, gdy nie docierało zaopatrzenie, całymi tygodniami nie mył się, sypiał na kamieniach, cierpiał na biegunkę i porażenie słoneczne, atakowany przez ostrzał wroga, komary i szczury, które pożerały, co się da, nie oszczędzając poległych. Do głodu, pragnienia, skrętu kiszek i wycieńczenia dochodził jeszcze piekielny upał. Guillem był tak odwodniony, że już nie miała czym się pocić jego spalona, spękana, czarna skóra, przypominająca łuskę jaszczurki. Zdarzało się, że całymi godzinami skulony, z karabinem w ręce, napinając ciało i zaciskając zęby, czekał na śmierć, a później zdrętwiałe nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Czuł, że osłabiony tyfusem już nie odzyskał dawnej formy. Towarzysze ginęli w przerażającym tempie, a on się zastanawiał, kiedy przyjdzie kolej na niego. Rannych ewakuowano nocą samochodami bez świateł, żeby uniknąć ostrzelania z samolotów, niektórzy, ciężej ranni, prosili, by ich dobić, bo perspektywa wpadnięcia w ręce wroga wydawała się stokroć gorsza niż śmierć. Trupy, które rozkładały się i śmierdziały w bezlitosnym słońcu, bo nie było jak ich usunąć, przykrywano kamieniami albo palono, podobnie jak padłe konie i muły, bo nie dało się kopać grobów w tym kamienistym, twardym jak beton gruncie. Guillem wystawiał się na kule i granaty, żeby dotrzeć do poległych, zidentyfikować ich i zdobyć coś osobistego, co można by przekazać rodzinie.

Nikt spośród walczących nie rozumiał, na czym miała polegać strategia umierania na brzegach Ebro, skoro nie udawało im się posuwać w głąb terytorium frankistowskiego, a przeliczany na straty w ludziach koszt utrzymania pozycji był absurdalnie wysoki, ale okazywanie niezadowolenia traktowano jako akt tchórzostwa czy zdrady i surowo karano. Guillem służył pod rozkazami amerykańskiego oficera, odważnego jak lew, z Brygady Lincolna, absolwenta uniwersytetu w Kalifornii. Choć w sprawach wojskowych nie miał najmniejszego doświadczenia, pokazał, że wojna to jego żywioł, był urodzonym żołnierzem i potrafił rozkazywać, podwładni go uwielbiali. Guillem jako jeden z pierwszych zaciągnął się na ochotnika do robotniczej milicji w Barcelonie, kiedy panował socjalistyczny ideał równości, który rewolucja rozciągnęła na wszystkie sektory społeczeństwa, nie wykluczając wojska, gdzie nikt się nie wywyższał ani nie posiadał więcej niż inni; oficerowie nie cieszyli się większymi przywilejami w stosunku do prostych żołnierzy, ani w kwestii jedzenia, ani ubrania. Żadnej hierarchii, protokołu, stawania na baczność i salutowania, osobnych sklepów, lepszej broni i specjalnych samochodów dla wyższych szarży, lśniących oficerek, usłużnych adiutantów i kucharzy, jak w zwykłym wojsku, a na pewno w wojsku Franco. To się zmieniło w pierwszym roku wojny, kiedy częściowo przygasł rewolucyjny entuzjazm. Guillem obserwował zdegustowany, jak niepostrzeżenie powracały w Barcelonie burżuazyjne obyczaje, podział na klasy, zadufanie jednych i serwilizm drugich, łapówkarstwo, prostytucja, przywileje bogatych, którym niczego nie brakowało, ani jedzenia, ani tytoniu, ani modnych ubrań, podczas gdy pozostała część społeczeństwa musiała sobie wszystkiego odmawiać, zdana na racjonowanie. Guillem zauważył również zmiany w wojsku. Armia Ludowa, utworzona w drodze poboru, wchłonęła ochotniczą milicję robotniczą i narzuciła tradycyjną hierarchię i dyscyplinę. Mimo to oficer amerykański nadal wierzył w triumf socjalizmu, dla niego równość nie tylko była możliwa, ale wręcz nieunikniona, i wprowadzał ją w życie niczym religię. Podkomendni traktowali go jak równego sobie towarzysza, ale nigdy nie kwestionowali jego rozkazów. Amerykanin nauczył się hiszpańskiego na tyle, żeby móc na bieżąco tłumaczyć to, co im opowiadał po angielsku na temat bitwy nad Ebro. Jej celem była obrona Walencji i przywrócenie kontaktu z Katalonią, oddzieloną od strefy republikańskiej szerokim pasem ziemi podbitej przez narodowców. Guillem go szanował i poszedłby za nim w ogień, czy rozumiał powody czy nie. W połowie września Amerykanin dostał postrzał w plecy i padł obok Guillema bez jęku. Leżąc na ziemi, nadal zagrzewał swoich ludzi do walki, dopóki nie stracił przytomności. Guillem z drugim żołnierzem zanieśli go na noszach za kupę gruzu, gdzie miał bezpiecznie czekać na sanitariuszy, którzy dopiero nocą mogli podejść do nich i zabrać rannego do punktu pierwszej pomocy. Parę dni później Guillem dowiedział się, że nawet jeśli przeżyje, brygadzista zostanie inwalidą. Z całego serca życzył mu szybkiej śmierci.

Amerykanin poległ tydzień przed tym, jak rząd republikański ogłosił wycofanie z Hiszpanii cudzoziemskich ochotników, licząc na to, że Franco, którego wspierali żołnierze niemieccy i włoscy, postąpi tak samo. Tak się nie stało. Oficer amerykański, pochowany pospiesznie w bezimiennym grobie, nie przedefilował z towarzyszami po ulicach Barcelony, gdzie wiwatowali na ich cześć wdzięczni Katalończycy podczas masowej ceremonii, którą każdy z nich miał wspominać do końca swoich dni. Najbardziej zapadły im w pamięć słowa pożegnania, jakie wygłosiła La Pasionaria, której niezmordowany entuzjazm dodawał ducha republikanom w ciągu tych lat. Nazwała ich krzyżowcami wolności, bohaterami, dzielnymi i zdyscyplinowanymi idealistami, którzy porzucili swoje domy i kraje, i przybyli, by dać z siebie wszystko, a w nagrodę oczekiwali tylko honorowej śmierci za Hiszpanię. Dziewięć tysięcy tych krzyżowców zostało tu na zawsze, pochowanych w hiszpańskiej ziemi. Zakończyła, zapraszając ich, by po zwycięstwie wrócili do Hiszpanii, gdzie będzie na nich czekać ojczyzna i przyjaciele.

Propaganda frankistowska przez megafony i ulotki zrzucane z samolotów namawiała do kapitulacji, obiecując chleb, sprawiedliwość i wolność, ale wszyscy wiedzieli, że dezerterzy kończyli w więzieniu albo w zbiorowym grobie, który sami sobie musieli wykopać. Słyszeli, że w miejscowościach okupowanych przez frankistów zmuszano wdowy i rodziny rozstrzelanych do płacenia za zużytą do tego celu amunicję. A egzekucje dochodziły do dziesiątków tysięcy; popłynęło tyle krwi, że jak zapewniali wieśniacy, następnego roku wyciągane z ziemi cebule były czerwone, a w ziemniakach znajdowano ludzkie zęby. Tak czy inaczej, pokusa przejścia na stronę wroga w zamian za kawałek chleba sprawiła, że niejeden dezerterował, na ogół najmłodsi spośród rekrutów. Kiedyś Guillem musiał użyć siły, żeby zdyscyplinować chłopaka z Walencji, który ze strachu stracił głowę; celując mu w czoło, groził, że go zabije, jeśli opuści pozycję. Uspokajał go przez dwie godziny i na szczęście nikt nie zauważył tego incydentu. Trzydzieści godzin później chłopiec już nie żył.

Pośród tego piekła, gdy nie mogli liczyć nawet na minimalną aprowizację, czasami pojawiała się karetka z workiem korespondencji. To Aitor Ibarra wziął na siebie misję podniesienia na duchu walczących. Prywatna korespondencja nie należała do priorytetów na froncie nad Ebro i prawdę mówiąc, niewielu żołnierzy otrzymywało listy – cudzoziemcy z Brygad Międzynarodowych ze względu na odległość od rodzin, a wielu spośród Hiszpanów, zwłaszcza tych z południa, dlatego że pochodzili z rodzin niepiśmiennych. Do Guillema Dalmau miał kto pisać. Aitor żartował, że ryzykował własną skórę, żeby dostarczać korespondencję jednemu tylko odbiorcy. Czasem wręczał mu wiele listów naraz, związanych sznurkiem w spory pakunek. Zawsze trafiał się jakiś list od matki i od brata, ale większość wysyłała Roser, która pisała do niego codziennie, jeden czy dwa akapity, a kiedy nazbierało się w ten sposób parę stron, wkładała je do koperty i niosła na punkt poczty wojskowej, podśpiewując najpopularniejszą piosenkę milicianos: „Chcesz mi posłać list, kochana, / to wiesz, gdzie ja teraz mieszkam: / Trzecia Brygada Mieszana, / front i linia ognia pierwsza”. Nie mogła wiedzieć, że Ibarra pozdrawiał Guillema słowami tej samej piosenki albo jakiejś podobnej, gdy mu wręczał przesyłkę. Bask śpiewał nawet we śnie, żeby odpędzić strach i oczarować swoją dobrą gwiazdę niczym wróżkę, by mu przyniosła szczęście.

***

Frankistowskie oddziały nieubłaganie posuwały się naprzód, podbiły już większość kraju i upadek Katalonii był tylko kwestią czasu. Panika ogarnęła miasto, ludzie szykowali się do ucieczki, wielu z nich już to zrobiło. W połowie stycznia 1939 roku Aitor Ibarra zjawił się w szpitalu w Manresie za kierownicą rozklekotanej ciężarówki z dziewiętnastoma ciężko rannymi. Wyruszali w dwudziestu jeden, ale dwóch zmarło w czasie transportu i ich ciała zostały gdzieś po drodze. Wielu cywilnych lekarzy porzuciło pracę, a reszta starała się zapobiec panice wśród pacjentów. Również członkowie rządu republikańskiego zdecydowali się emigrować, licząc na to, że uda im się rządzić na odległość, z Paryża, co tylko podminowało morale ludności cywilnej. W tym czasie narodowcy byli już niespełna dwadzieścia pięć kilometrów od Barcelony.

Ibarra nie spał od pięćdziesięciu godzin. Oddał smutny ładunek i osunął się wyczerpany w ramiona Víctora Dalmau, który wyszedł mu na spotkanie. Umieścił go w swojej królewskiej alkowie, jak nazywał kącik, gdzie pomieszkiwał, na którego wyposażenie składało się łóżko polowe, lampa naftowa i nocnik. Zdecydował się mieszkać w szpitalu, żeby nie tracić czasu na dojazd. Parę godzin później, kiedy miał przerwę w gorączkowej aktywności sali operacyjnej, zaniósł przyjacielowi miskę zupy z soczewicy, suchą kiełbasę, którą matka mu przysłała w tym tygodniu, i dzbanek kawy zbożowej. Nie od razu udało mu się go obudzić. Słaniając się ze zmęczenia, Bask pochłonął wszystko łapczywie i zaczął opowiadać o bitwie nad Ebro ze szczegółami, o których Víctor już słyszał od ciężko rannych przysyłanych do szpitala przez ostatnie miesiące. Według Ibarry armia republikańska została zdziesiątkowana i należało przygotować się na ostateczną klęskę. „W ciągu stu trzynastu dni walki zginęło ponad dziesięć tysięcy naszych i nie wiem, ilu dostało się do niewoli ani jakie były straty ludności cywilnej w zbombardowanych wsiach, nie licząc strat po tamtej stronie”, opowiadał Bask. Tak jak przewidział profesor Marcel Lluís Dalmau przed śmiercią, Republika wojnę przegrała. Nie będzie negocjowania rozejmu, na który liczyły władze republikańskie, Franco oczekiwał wyłącznie bezwarunkowej kapitulacji. „Nie wierz frankistowskiej propagandzie, nie będzie litości ani sprawiedliwości. Będzie tylko morze krwi, tak jak w pozostałej części kraju. Jesteśmy w czarnej dupie”.

Dla Víctora, który dzielił z Ibarrą tragiczne chwile i widział, że tamten zawsze miał na ustach przekorny uśmiech, śpiewał i żartował, ponura mina przyjaciela mówiła więcej niż jego słowa. Ibarra wyciągnął z plecaka buteleczkę alkoholu, wlał go do lury udającej kawę i podsunął Víctorowi, mówiąc: „Napij się, przyda ci się”. Już od dobrej chwili rozważał, jak delikatnie przekazać Víctorowi Dalmau złą wiadomość o jego bracie, ale w końcu wypalił prosto z mostu: Guillem zginął 8 listopada.

– Jak? – Víctorowi nie przyszło do głowy żadne mądrzejsze pytanie.

– Na okopy spadła bomba. Wybacz, Víctorze, wolę oszczędzić szczegółów.

– Powiedz jak – powtórzył Víctor.

– Bomba rozerwała na strzępy wielu żołnierzy. Nie było czasu, żeby kompletować ich ciała. Pochowaliśmy ich w kawałkach.

– Czyli nie mogliście ich rozpoznać.

– Nie mogliśmy ich dokładnie zidentyfikować, Víctorze, ale wiadomo, kto siedział wtedy w okopach. Guillem był wśród nich.

– Ale pewności nie ma, prawda?

– Obawiam się, że jest – powiedział Aitor i wyciągnął z plecaka na wpół spalony portfel, który wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozsypać. Víctor ostrożnie zajrzał do środka i wyciągnął wojskowy numer identyfikacyjny Guillema i cudem ocalałe zdjęcie dziewczyny przy fortepianie. Przez parę minut Víctor Dalmau siedział nieruchomo obok pryczy, blisko przyjaciela, jakby mu mowę odjęło. Aitor nie odważył się go uścisnąć, chociaż bardzo chciał, i czekał u jego boku, nieruchomy i milczący.

– To jego narzeczona, Roser Bruguera. Mieli się pobrać po wojnie. – Víctor w końcu się odezwał.

– Współczuję ci, Víctor, będziesz musiał jej to powiedzieć.

– Jest w ciąży, chyba w szóstym czy siódmym miesiącu. Nie mogę jej tego zakomunikować, nie mając stuprocentowej pewności, że Guillem nie żyje.

– Jakich jeszcze dowodów potrzebujesz, Víctorze? Nikt nie uszedł z życiem z tamtej dziury.

– Może wcale go tam nie było.

– Wtedy miałby portfel w kieszeni, gdzieś by był i coś byśmy o nim wiedzieli. Minęły dwa miesiące. Nie wydaje ci się, że portfel to wystarczający dowód?

W weekend Víctor Dalmau pojechał do Barcelony do matki, która czekała na niego z przyprawioną czosnkiem potrawą z czarnego ryżu z ośmiornicą. Porcję ryżu kupiła na czarnym rynku, a za ośmiornicę zapłaciła w porcie zegarkiem męża. Większość tego, co łowili rybacy, konfiskowało wojsko, a drobna część przeznaczona dla ludności cywilnej miała trafić do szpitali i sierocińców – ale każdy wiedział, że nie brakowało ryb na stołach polityków ani w burżuazyjnych hotelach i restauracjach. Widząc, jak bardzo postarzała się jego matka przytłoczona problemami i zmartwieniami, jak zmalała i schudła, patrząc na Roser kwitnącą, promieniejącą wewnętrznym światłem właściwym kobietom w ciąży, z wyraźnym brzuchem, Víctor nie odważył się oznajmić, że Guillem nie żyje; jeszcze trwała żałoba po śmierci Marcela Lluísa. Parę razy zbierał się, by to powiedzieć, ale słowa zamierały mu w piersi i postanowił zaczekać, aż Roser urodzi albo aż się skończy wojna. Uznał, że trzymając na rękach niemowlę, Carme przyjmie z mniejszym bólem wiadomość o stracie syna, a Roser o śmierci ukochanego.

Długi płatek morza

Подняться наверх