Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 19

Оглавление

10

• 1970–1973 •

Głęboką nocą gnębi mnie pytanie:

co będzie z Chile?

Co z moją ciemną, nieszczęsną ojczyzną?

PABLO NERUDA

BEZSENNOŚĆ, Z CYKLU PAMIĘTNIK Z ISLA NEGRA

Dla Víctora i Roser życie wróciło do normy, każde z nich zajmowało się swoimi sprawami, on w szpitalu, ona dzieliła czas między lekcje, koncerty i podróże, a tymczasem krajem wstrząsał wiatr zmian. Na dwa lata przed wyborami pewien złotoręki chirurg przeszczepił serce dwudziestoczteroletniej kobiecie w szpitalu w Valparaíso. Podobnego wyczynu dokonano wcześniej w Republice Południowej Afryki, ale tego typu operacje nadal uważano za stawianie wyzwania prawom natury. Víctor Dalmau śledził każdy szczegół tego przypadku i odnotowywał w kalendarzyku jeden po drugim trzydzieści trzy dni życia pacjentki po operacji. Znów śnił mu się Łazarz, ów żołnierzyk, którego wyrwał z rąk śmierci na peronie Dworca Północnego, tuż przed zakończeniem wojny domowej. To, co było wcześniej powracającym koszmarem, w którym Łazarz pojawiał się z martwym sercem na tacy, teraz przekształciło się w świetlistą wizję; widział chłopca z piersią otwartą jak okno, a w niej biło zdrowe serce i emitowało złote promienie, niczym na obrazie Najświętszego Serca Jezusowego.

Pewnego dnia Felipe del Solar wybrał się na konsultację do szpitala, gdzie pracował Víctor, ponieważ odczuwał kłucie w klatce piersiowej. Nigdy wcześniej nie przekroczył progu publicznej służby zdrowia, korzystał z usług prywatnych klinik, ale reputacja, jaką cieszył się jego przyjaciel, sprawiła, że zdecydował się wystawić nos poza górną dzielnicę i udać się do szarej strefy, zamieszkiwanej przez ludzi innej klasy. „Kiedy zdecydujesz się na otwarcie prywatnego gabinetu we właściwym miejscu? Tylko nie pleć mi tu andronów, że zdrowie jest przysługującym wszystkim prawem, a nie przywilejem nielicznych. Już to słyszałem”, pouczył go na dzień dobry. Było dla niego nowością, że trzeba się zarejestrować i czekać w kolejce, siedząc na metalowym krześle. Víctor go zbadał i uśmiechnięty uspokoił, że serce ma zdrowe, a to kłucie w piersi zapewne jest powodowane nieczystym sumieniem albo stanem lękowym. Ubierając się, Felipe skomentował, że połowa Chile miała objawy nieczystego sumienia i stanów lękowych, wywołane sytuacją polityczną, ale jego zdaniem ta osławiona rewolucja socjalistyczna pozostanie w sferze projektu, a rząd ugrzęźnie w sprzeczkach koalicyjnych partii i w chorych kompromisach władzy.

– Jeżeli poniesie klęskę, Felipe, to nie tylko z wymienionych przez ciebie powodów, ale przede wszystkim przez intrygi oponentów i interwencję Waszyngtonu – polemizował Víctor.

– Założę się, że nie dojdzie do żadnych radykalnych zmian!

– Mylisz się. Zmiany już są widoczne. Allende od czterdziestu lat pracował nad tym projektem politycznym, a teraz nadał mu szybkie tempo.

– Co innego projekty, co innego rządy. Zobaczysz, że to się skończy chaosem politycznym i społecznym w kraju, a gospodarka zbankrutuje. Ci ludzie nie mają doświadczenia, nie są przygotowani, marnują czas na niekończących się dyskusjach i nie udaje im się dojść do porozumienia w żadnej sprawie – oponował Felipe.

– Natomiast opozycja ma tylko jeden cel, prawda? Obalić rząd za wszelką cenę. Niewykluczone, że go zrealizuje, bo ma do dyspozycji ogromne środki i żadnych skrupułów – oburzył się Víctor.

Allende ogłosił podczas kampanii, jakie są jego plany: nacjonalizacja przemysłu miedziowego, przejęcie przedsiębiorstw i banków przez państwo i wywłaszczenie majątków ziemskich. To było prawdziwe polityczne trzęsienie ziemi. W pierwszych miesiącach reformy przyniosły pozytywne skutki, ale z powodu niekontrolowanego drukowania pieniędzy doszło do tak galopującej inflacji, że nikt nie wiedział, czy dziś cena chleba będzie taka sama jak wczoraj. Zgodnie z tym, co prognozował Felipe del Solar, partie kłóciły się ze sobą, przedsiębiorstwa przejęte przez robotników coraz gorzej funkcjonowały, produkcja leciała na łeb, na szyję, i sprytny sabotaż opozycji spowodował niedobór w zaopatrzeniu. W rodzinie Dalmau najgłośniej narzekała Carme.

– Chodzenie na zakupy to prawdziwe nieszczęście, Víctorze, nigdy nie wiem, z czym wrócę. Kuchnia to nie moja działka, dla nas gotuje Jordi, ale zrobił się z niego lękliwy, płaczliwy staruszek, który nosa nie wystawi na ulicę. To ja stoję w kolejce po rachitycznego kurczaka za państwową cenę. Muszę Jordiego zostawić samego na wiele godzin, a on denerwuje się, kiedy mnie nie ma. Po to przyjechałam na koniec świata, żeby teraz stać w kolejce po papierosy?

– Mama za dużo pali. Szkoda czasu, żeby po to stać w kolejkach.

– Nie stoję w kolejkach, płacę zawodowym staczom.

– Jakim staczom?

– Od razu widać, synu, że ty zaopatrujesz się na czarnym rynku. To młokosi, którzy nie mają nic lepszego do roboty, i emeryci; za parę groszy zajmują miejsce w kolejce.

– Allende wyjaśnił, jakie są powody niedoborów w zaopatrzeniu. Przypuszczam, że widziała mama w telewizji.

– I słyszałam setki razy przez radio. Że po raz pierwszy lud ma pieniądze, żeby kupować, ale przedsiębiorcy mu to uniemożliwiają; wolą zbankrutować, aby tylko wywołać niezadowolenie. Bla, bla... Pamiętasz, co się działo w Hiszpanii?

– Tak, mamo, bardzo dobrze pamiętam. Mam kontakty, zobaczę, czy uda mi się coś dla mamy zdobyć.

– Co na przykład?

– Na przykład papier toaletowy. Mam pacjenta, który czasem przynosi mi kilka rolek w prezencie.

– Coś takiego! To teraz towar na wagę złota, Víctorze.

– Tak słyszałem.

– Słuchaj, synu, a nie masz kontaktów, żeby załatwić mleko skondensowane czy oliwę? Tyłek mogę sobie podcierać gazetą. I postaraj się dla mnie o papierosy.

***

Nie tylko żywność znikała, ale również części zamienne do maszyn, opony samochodowe, cement na budowie, pieluchy, odżywki dla niemowląt i inne podstawowe artykuły; natomiast było w nadmiarze sosu sojowego, kaparów i lakieru do paznokci. Kiedy zaczęło się reglamentowanie benzyny, namnożyło się w kraju niedoświadczonych rowerzystów, którzy poruszali się zygzakiem między pieszymi. Ale lud nadal trwał w euforii. Wreszcie czuł się reprezentowany przez rząd, wszyscy sobie równi, towarzysz tu, towarzysz tam, towarzysz prezydent. Ograniczenia, reglamentacja i uczucie permanentnego niedostatku nie były niczym nowym dla ludzi, którzy zawsze żyli skromnie albo na granicy ubóstwa. Wszędzie rozbrzmiewały rewolucyjne pieśni Víctora Jary, które Marcel znał na pamięć, chociaż on akurat najmniej z całej rodziny Dalmau pasjonował się polityką. Elewacje zapełniły się muralami i plakatami, na placach wystawiano sztuki teatralne, publikowano i sprzedawano za grosze książki, żeby każde gospodarstwo domowe mogło sobie pozwolić na własną bibliotekę.

Wojskowi siedzieli cicho w koszarach i nawet jeżeli jacyś konspirowali, nie wychodziło to na zewnątrz. Kościół katolicki oficjalnie trzymał się z daleka od konfrontacji politycznej; zdarzali się kapłani, którzy z zapałem inkwizytorów podsycali z ambony urazy i nawoływali do nienawiści, ale byli też księża i zakonnice sympatyzujący z rządem nie z racji ideologicznych, lecz ze względu na pomoc potrzebującym. Prasa prawicowa wielkimi literami krzyczała CHILIJCZYCY, ZJEDNOCZCIE SIĘ W NIENAWIŚCI, a burżuazja, wystraszona i wściekła, podjudzała wojskowych, wzywając ich do buntu. „Tchórze, pedały, chwyćcie za broń!”

– To się skończy jak w Hiszpanii – przepowiadała Carme.

– Allende twierdzi, że tu nigdy nie dojdzie do bratobójczej wojny, bo rząd i lud do tego nie dopuszczą – Víctor usiłował ją uspokoić.

– Ten twój towarzysz grzeszy naiwnością. Synu, Chile jest podzielone na dwa wykluczające się obozy. Przyjaciele się kłócą, skaczą sobie do oczu, rodziny zrywają więzi i już się nie da rozmawiać z kimś, kto nie podziela twoich poglądów. Ja przestałam się spotykać z dawnymi przyjaciółkami, dla świętego spokoju.

– Niech mama nie przesadza.

Ale on też zdawał sobie sprawę, że groźba przemocy wisiała w powietrzu. Którejś nocy Marcel wracał rowerem z koncertu Víctora Jary i zatrzymał się, żeby popatrzeć na grupę młodych ludzi, którzy na drabinach malowali mural przedstawiający gołębie i karabiny. Nagle nie wiadomo skąd pojawiły się dwa samochody, wysiadła z nich grupa mężczyzn uzbrojonych w żelazne pręty i pałki i w ciągu paru minut rozprawiła się z artystami. Zanim Marcel zdążył zareagować, wsiedli do samochodów, które na nich czekały z włączonymi silnikami, i ulotnili się w mgnieniu oka. Kilka minut później zjawił się patrol policji, zaalarmowany przez któregoś z sąsiadów, a karetka pogotowia zabrała ciężej pobitych. Marcel musiał udać się z karabinierami do komisariatu złożyć zeznanie jako świadek wydarzenia. Stamtąd o trzeciej nad ranem odebrał go Víctor. Chłopak był tak poruszony, że nie chciał wracać do domu rowerem.

Pojawił się ruch lewicowy głoszący konieczność walki zbrojnej, zmęczony oczekiwaniem, aż rewolucja zatriumfuje po dobroci, a równolegle drugi ruch, faszystowski, który również nie wierzył w cywilizowane umowy. „Jeżeli trzeba walczyć, to walczmy”, mówili jedni i drudzy. Żeby odpocząć choć na chwilę od zachłannej czułości Jordiego, Carme chodziła na wielkie manifestacje poparcia dla rządu, których uczestnicy blokowali ulice, i inne, równie liczne, organizowane przez opozycję. Zakładała tenisówki i wychodziła wyposażona w domowe lekarstwo przeciw gazom łzawiącym – cytrynę i chusteczkę spryskaną octem – a wracała przemoczona do suchej nitki strumieniami wody miotanymi pod dużym ciśnieniem przez armatki wodne, którymi policja próbowała przywrócić porządek. „Atmosfera jest napięta”, mówiła. „Wystarczy iskra, żeby nastąpił wybuch”.

Majątek ziemski Isidra del Solar formalnie nie został wywłaszczony, ale chłopi przejęli go bez czekania na reformę rolną. Pogodził się ze stratą, uznając ją za tymczasową, bo przyzwoitość i moralność raczej wcześniej niż później powrócą, jak zapowiadał oburzony, i angażował siły w ochronę wełny na eksport, zanim motłoch zje wszystkie zwierzęta. Opłacił przemytników, obeznanych ze ścieżkami i przesmykami kordyliery, którzy wyprowadzili jego owce do argentyńskiej Patagonii, podobnie jak inni hodowcy postąpili z krowami. Zgodnie z wcześniejszym planem rodzinę też wysłał do Buenos Aires. Wyjechali dosłownie wszyscy, nawet zamężne córki, zięciowie i wnuki z niańkami, została tylko Juana Nancucheo, żeby pilnować domu przy Mar del Plata. Aby skłonić Laurę do wyjazdu, trzeba było użyć siły, oszołomić środkami uspokajającymi i słodyczami; poskutkowała dopiero złożona przez Felipa obietnica, że pod jej nieobecność będzie nosił świeże kwiaty na grób Leonarda. Jako jedyny z rodziny nigdzie się nie wybierał i nadal pracował w swojej kancelarii; pozostali dwaj adwokaci wyjechali z zamiarem otwarcia filii w Montevideo.

W tym czasie Felipe często odwiedzał państwa Dalmau w starej dzielnicy Nuñoa, gdzie nie mieszkał nikt należący do jego towarzystwa. Wpadał z dwiema butelkami wina, żeby pogadać. Przestał czuć się swobodnie wśród dawnych przyjaciół, nie dogadywał się też z paroma znajomymi o lewicowych poglądach, traktującymi nieufnie jego gnuśne maniery w angielskim stylu i chwiejność poglądów politycznych. Członkowie Klubu Oburzonych już dawno się rozproszyli po świecie. Felipe wpadł w nałóg kupowania po okazyjnych cenach antyków i dzieł sztuki od rodzin wyjeżdżających z kraju i wkrótce miał ich tyle, że w mieszkaniu nie dało się ruszyć. Zaczął rozglądać się za innym, większym, korzystając z tego, że nieruchomości były prawie za bezcen. Pokpiwał z siebie, wspominając, jak w młodości krytykował rozrzutność rodziców. Roser pytała, co zamierza zrobić z całą tą rupieciarnią, jeśli zdecyduje się wyjechać za granicę, jak zapowiadał, ale on nie widział problemu; do czasu powrotu przechowa po prostu wszystko w magazynie; Chile to nie Rosja i nie Kuba, a ta osławiona rewolucja chilijska długo nie potrwa. Wygłaszał te poglądy z taką pewnością siebie, że Víctor zastanawiał się, czy przypadkiem jego przyjaciel nie jest wtajemniczony w jakąś gigantyczną intrygę. Na wszelki wypadek nigdy przy nim nie wspominał o swoich partiach szachowych z prezydentem. Kiedy Felipe po winie podawanym do kolacji zaczynał popijać whisky, rozwiązywał mu się język i krytykował wszystko i wszystkich. Niewiele w obecnym cyniku zostało z młodzieńczego idealizmu i wspaniałomyślności. Zgadzał się, że w teorii socjalizm jest najsprawiedliwszym systemem, ale w praktyce prowadzi do państwa policyjnego czy dyktatury, jak na Kubie, gdzie niezadowoleni z ustroju albo uciekali do Miami, albo kończyli w więzieniu. Jego arystokratyczną naturę raziły absurdy równości, rewolucyjne komunały, nadęte hasła, pospolitość obyczajów, zmierzwione brody, rękodzielnicze wyroby – postarzane meble, dywany z juty, espadryle, poncha, naszyjniki z pestek, koronkowe spódnice – jednym słowem, totalny bałagan. „Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy się ubierać jak żebracy”, dziwił się. A jeszcze do tego ta tak zwana kultura popularna, niemająca nic wspólnego z prawdziwą kulturą, lekko podretuszowany potworny sowiecki realizm o lokalnym zabarwieniu, murale przedstawiające górników z wzniesioną pięścią, portrety Che Guevary, bardowie indoktrynujący ludzi przy monotonnej muzyczce. „Nawet trutruka Mapuczów i quena ludów Keczua stały się modne!” Ale wśród swoich znajomych o prawicowych poglądach wypowiadał się równie krytycznie o reakcyjnych, konspirujących paniskach, zakotwiczonych w przeszłości, ślepych i głuchych na potrzeby ludu, o zdrajcach gotowych bronić przywilejów kosztem kraju i demokracji. Wszystkim działał na nerwy i wszyscy go unikali. Ciążyła mu starokawalerska samotność i miał coraz więcej dziwactw.

Víctor, który tak się cieszył z poprawy publicznej służby zdrowia, od codziennej szklanki mleka dla każdego dziecka w walce z niedożywieniem, po budowę szpitali, teraz dostrzegał brak antybiotyków, środków znieczulających, igieł, strzykawek, podstawowych lekarstw i rąk do pracy, ponieważ wielu lekarzy opuściło Chile, uciekając przed budzącą lęk tyranią sowiecką, którą straszyła propaganda opozycji, i dlatego że Kolegium Lekarskie ogłosiło strajk, poparty przez większość jego kolegów. On pracował na dwie zmiany. Zasypiał na stojąco, słaniał się ze zmęczenia; przypominał sobie, że podobnie czuł się w Hiszpanii podczas wojny domowej. Inne grupy zawodowe i gremia pracodawców i przedsiębiorców też ogłosiły strajk. Kiedy zastrajkowali kierowcy ciężarówek, ten długi kraj został pozbawiony transportu; ryby gniły na północy, warzywa i owoce na południu, a w Santiago brakowało wszystkich podstawowych produktów. Allende otwarcie oskarżał Amerykę o ingerencję, o przekupywanie kierowców, a prawicę o konspirowanie. Również studenci przyczyniali się do większego zamieszania, przemieniając aule uniwersyteckie w okopy. Gdy zabarykadowali wejście na wydział workami z piaskiem, Roser zaczęła się umawiać ze swoimi studentami w parku Forestal, gdzie robiła wykłady na temat teorii na wolnym powietrzu, pod parasolem, jeśli było trzeba; sprawdzała obecność i wystawiała oceny jak zwykle, i tylko ubolewała nad brakiem fortepianu. Ludzie oswoili się z obecnością karabinierów w mundurach bojowych, z transparentami i hasłami, plakatami nawołującymi do agresji, groźbami i katastroficznymi ostrzeżeniami w prasie, z dochodzącym ze wszystkich stron pokrzykiwaniem, wszyscy przeciw wszystkim. Przynajmniej w jednej sprawie panowała jednomyślność: całkowitej nacjonalizacji górnictwa.

– Najwyższy czas – komentował Marcel Dalmau w rozmowach z babcią. – Miedź jest naturalnym dobrem Chile, na niej opiera się cała gospodarka.

– Jeżeli miedź jest chilijska, nie widzę powodu, by ją nacjonalizować.

– Dlatego, àvia, że zawsze była w rękach koncernów amerykańskich. Rząd ją im odebrał i uznał, że odszkodowanie już sobie wzięli, ponieważ są winni państwu miliony dolarów za ponadnormatywne zyski i wyprowadzanie podatków.

– To się Amerykanom nie spodoba. Zapamiętaj sobie moje słowa, Marcel, będzie awantura – skomentowała Carme.

– Kiedy wyjadą amerykańscy specjaliści od górnictwa, będą potrzebni inżynierowie i geolodzy chilijscy. Zobaczysz, àvia, będę rozchwytywany.

– Cieszę się. Będziesz lepiej zarabiał?

– Nie wiem. Dlaczego?

– Bo powinieneś się ożenić, Marcel. Nasza rodzina to czterech dziadów i jak ty się nie ustatkujesz, nie doczekam się prawnuków. Masz trzydzieści jeden lat, w sam raz, żeby spoważnieć.

– Ależ ja jestem poważny.

– Nie widzę żadnych kobiet w twoim życiu, to nienormalne. Czyżbyś nigdy się nie zakochał? A może jesteś jednym z tych...? No wiesz, kogo mam na myśli.

– Àvia, jesteś bardzo niedyskretna!

– To wszystko przez ten rower. Prasuje jądra, a z tego się bierze impotencja i bezpłodność.

– Aha.

– Czytałam o tym w gazecie u fryzjera. A przecież, Marcelu, przystojny z ciebie chłopak. Jak byś zgolił tę brodę i ściął włosy, byłbyś podobny do Dominguína.

– Do kogo?

– No, do tego toreadora. I głupi też nie jesteś. Zrób coś ze sobą. Żyjesz jak mnich trapista.

Carme nie spodziewała się, że jednym ze skutków nacjonalizacji będzie wyjazd wnuka do Stanów Zjednoczonych ze stypendium Korporacji Miedzi. Wbiła sobie do głowy, że jeżeli tam pojedzie, już nigdy go nie zobaczy. Marcel wyjechał do Kolorado, do miasta u podnóża Gór Skalistych, założonego w czasie gorączki złota, gdzie miał studiować geologię. Zabrał swój rozłożony na części rower, bo był dostosowany do jego parametrów, i płyty Víctora Jary. Wyjechał, zanim chaos ewoluował w kierunku przemocy, która w końcu zrujnowała kraj. „Będę do ciebie pisać”, pożegnała go na lotnisku.

Marcel uczył się angielskiego z równą determinacją, z jaką odmawiał mówienia po katalońsku, i w ciągu paru tygodni zasymilował się w Kolorado. Przyjechał na początku złotej jesieni, a zaledwie parę tygodni później już musiał odgarniać śnieg. Dołączył do grupy entuzjastów kolarstwa trenujących z zamiarem przejechania Stanów Zjednoczonych od Pacyfiku do Atlantyku i do innej grupy, która pasjonowała się wspinaczką wysokogórską. Víctor, pochłonięty zamieszkami, manifestacjami, strajkami i przeciążony pracą, nie znalazł czasu, żeby go odwiedzić, ale Roser była u niego parę razy i mogła poinformować resztę rodziny, że najprawdopodobniej jej syn wypowiedział w Kolorado więcej słów po angielsku niż po hiszpańsku w całym swoim życiu. Ogolił się i teraz włosy zaczesane do tyłu zaplatał w krótki warkoczyk. Carme miała rację, przypominał Dominguína. Z dala od krytykującej go rodziny, wolny od konfliktów i problemów chilijskich, w spokojnej intelektualnej atmosferze uczelni, zajmując się badaniem sekretnej natury kamieni, czuł się swobodnie, pierwszy raz na swoim miejscu. Przestał być synem uchodźców, bo nikt tam nie słyszał o hiszpańskiej wojnie domowej; nawet Chile niewiele osób umiało zlokalizować na mapie, a co dopiero Katalonię. W tej nowej rzeczywistości i w obcym języku wreszcie nawiązał przyjaźnie, a po paru miesiącach wynajął maleńkie mieszkanko ze swoją pierwszą miłością, dziewczyną z Jamajki, która studiowała literaturę i publikowała artykuły w prasie. Roser poznała ją podczas drugiej wizyty i po powrocie do Chile opowiadała, że dziewczyna nie tylko jest piękna, ale też posiada to, czego Marcelowi brakuje: poczucie humoru i elokwencję. „Doña Carme, proszę się nie martwić o wnuka, Marcel wreszcie się rozkręcił. Jamajka uczy go tańczyć do rytmów karaibskich. Kiedy się widzi, jak wykręca ciało niczym Afrykanin w rytm perkusji i marakasów, aż trudno uwierzyć, że on to on”.

***

Tak jak się obawiała, Carme nie udało się już uścisnąć wnuka ani poznać dziewczyny z Jamajki i innych jego narzeczonych ani prawnuków, którzy mieliby przedłużyć ród Dalmau, ponieważ nie obudziła się w dniu swoich osiemdziesiątych siódmych urodzin, kiedy na patio namiot i stoły były już przygotowane do uroczystości. Poprzedniego dnia położyła się jak zwykle z kaszlem palacza, ale poza tym w dobrym zdrowiu, nastawiając się na przyjęcie urodzinowe. Jordi Moliné obudził się, gdy przez żaluzje zaczęło prześwitywać światło, i leniuchował w łóżku, czekając na dochodzący z kuchni zapach tostów, oznaczający, że czas wstawać, założyć kapcie i iść na śniadanie. Dopiero po paru minutach zorientował się, że Carme leży obok, nieruchoma i zimna jak marmur. Wziął ją za rękę i leżał bez ruchu, płacząc żałośnie, z pretensją, że tak perfidnie go zdradziła, odeszła pierwsza i pozostawiła samego.

Roser znalazła Carme koło pierwszej po południu, kiedy przyjechała, żeby nakryć do stołu, zanim zjawi się kucharz z pomocnikami. Przywiozła tort i mnóstwo baloników. Zdziwiły ją opuszczone żaluzje, półmrok i martwa cisza. Wołała teściową i Jordiego, najpierw w salonie, potem zaczęła ich szukać w kuchni, aż w końcu zajrzała do sypialni. Jak już ochłonęła, podeszła do telefonu i najpierw wybrała numer Víctora w szpitalu, a później zadzwoniła do Marcela, do hotelu w Buenos Aires, gdzie akurat przebywał z grupą studentów, i poinformowała ich obu, że àvia nie żyje, a Jordi zniknął.

Carme często powtarzała, że jeżeli umrze w Chile, to chce zostać pochowana w Hiszpanii, gdzie spoczywają jej mąż i syn Guillem, a jeśli w umrze w Hiszpanii, to chce, by ją pochować w Chile, żeby znaleźć się blisko pozostałej części rodziny. Dlaczego tak? Żeby wszystkich wkurzyć, śmiała się zadowolona. Ale to był nie tyle żart, ile raczej smutek podzielonej miłości, rozłąki, życia i śmierci daleko od bliskich. Marcelowi udało się przylecieć do Santiago następnego dnia. Czuwali przy babci w domu, gdzie przeżyła dziewiętnaście lat z Jordim Moliném. Nie było religijnej ceremonii, bo ostatni raz Carme przekroczyła próg kościoła w dzieciństwie, zanim jeszcze zakochała się w Marcelu Lluísie Dalmau, ale z własnej inicjatywy przyszli mieszkający w sąsiedztwie dwaj księża z towarzystwa misyjnego Maryknoll, z którymi Carme prowadziła handel wymienny. Ona miała szynkę i ser z La Manchy, zdobywane przez Jordiego na czarnym rynku, a oni papierosy z Nowego Jorku. Księża zaimprowizowali uroczystość, która spodobałaby się Carme, z gitarą i śpiewem, i tylko Marcel, którego łączyła z babcią nić szczególnego porozumienia, pozostał niepocieszony. Wypił dwa kieliszki pisco i na stronie opłakiwał to, czego jej nigdy nie powiedział, czułość nieokazaną z powodu wstydu, niechęć do rozmawiania z nią po katalońsku, żarty z jej antytalentu do gotowania i listy, które pozostawił bez odpowiedzi. On był najbliżej serca tej pewnej siebie, despotycznej kobiety, która pisała do niego codziennie, od kiedy wyjechał do Kolorado, aż do ostatniego dnia przed śmiercią. Pudełko po butach, przewiązane sznurkiem, zawierające trzysta pięćdziesiąt dziewięć listów, odtąd miało mu zawsze towarzyszyć, gdziekolwiek był. Víctor przysiadł się do Marcela, milczący i smutny, bo zdał sobie sprawę, że jego mała rodzina straciła właśnie kolumnę, na której się wspierała. Nocą, w intymnej atmosferze sypialni, podzielił się tą refleksją z Roser. „Kolumną, która zawsze nas wspiera, jesteś ty, Víctorze”, uświadomiła mu Roser. W czuwaniu przy trumnie wzięli udział sąsiedzi, dawni koledzy i uczniowie ze szkoły, w której Carme pracowała kilka lat, przyjaciele z czasów, gdy towarzyszyła Jordiemu w tawernie Winnipeg, i przyjaciele Víctora i Roser. O ósmej wieczorem zjawili się karabinierzy i zablokowali cały kwartał, eskortując przejazd trzech niebieskich fiatów. Jednym z nich przyjechał prezydent, żeby złożyć kondolencje swojemu szachowemu partnerowi. Víctor wykupił większą działkę na cmentarzu, gdzie oprócz matki miał zamiar pochować Jordiego i być może szczątki ojca, jeżeli kiedyś uda mu się je sprowadzić z Hiszpanii. Wtedy uświadomił sobie, że od tej chwili definitywnie należy do Chile. „Ojczyzna jest tam, gdzie są nasi zmarli”, mawiała Carme.

Tymczasem policja szukała Jordiego Molinégo. Starzec nie miał rodziny, a znajomi byli znajomymi Carme. Nikt go nie widział. Zakładając, że gdzieś zabłądził, bo umysł już mu trochę szwankował, i że nie zdołał odejść daleko, państwo Dalmau rozwiesili ogłoszenia z jego zdjęciem na wystawach sklepów w całej dzielnicy i nie zamknęli domu na klucz, żeby w każdej chwili mógł wejść, gdyby wrócił. Roser przypuszczała, że wyszedł w piżamie i kapciach, bo wydawało się jej, że wszystkie jego ubrania i buty zostały w szafie, ale nie była całkiem pewna. Jej przypuszczenia się potwierdziły latem, kiedy opadł poziom rzeki Mapocho i w końcu znaleziono w krzakach szczątki starca i strzępy piżamy. Minął cały miesiąc, zanim jednoznacznie potwierdzono jego tożsamość, i wtedy został przekazany rodzinie Dalmau, żeby mogła go pochować obok Carme.

***

Pomimo problemów wszelkiego rodzaju, galopującej inflacji i katastroficznych wiadomości rozpowszechnianych przez prasę rząd cieszył się poparciem ludu, co potwierdziły wybory do parlamentu, w których nieoczekiwanie wzrosła liczba głosów oddanych na lewicę. Wtedy stało się oczywiste, że nie wystarczy kryzys ekonomiczny i eskalacja nienawiści, żeby obalić Allendego.

– Panie doktorze, prawica się zbroi – ostrzegał Víctora ten pacjent, który zaopatrywał go w papier toaletowy. – Wiem, bo w mojej fabryce są teraz magazyny zamknięte na cztery spusty, a na drzwiach wiszą rygle i kłódki. Nikt tam nie może wejść.

– To o niczym nie świadczy.

– Niektórzy towarzysze dyżurują dzień i noc w obawie przed sabotażem, wie pan? Widzieli, jak wyładowują skrzynie z ciężarówek. Ponieważ nie był to zwykły towar, postanowili się tym zainteresować. Są pewni, że w środku jest broń. Panie doktorze, tu będzie krwawa jatka, bo chłopcy z ruchu rewolucyjnego też są uzbrojeni.

Tej samej nocy Víctor przekazał tę informację Allendemu. Kończyli partię szachów, którą przerwali wiele nocy temu. Budynek, zakupiony przez rząd na oficjalną rezydencję głowy państwa, wybudowano w stylu hiszpańskim, z łukowatymi oknami, dachówkami, mozaiką przedstawiającą herb narodowy nad wejściem i dwiema wysokimi palmami, widocznymi z ulicy. Strażnicy znali Víctora i nikogo nie dziwiło, że przyjeżdża późną nocą. Rozgrywali partię w salonie, gdzie zawsze czekała rozłożona szachownica, wśród książek i dzieł sztuki. Allende wysłuchał Víctora bez zaskoczenia, już o tym wiedział, ale legalnie nie można było przeprowadzić rewizji ani w tej fabryce, ani w innych przedsiębiorstwach, gdzie też prawdopodobnie działo się to samo. „Proszę się nie przejmować, Víctorze, dopóki wojsko zachowa lojalność w stosunku do rządu, nie ma się czego obawiać. Mam zaufanie do głównodowodzącego, to człowiek honoru”. Dodał, że równie niebezpieczni są wrzaskliwi lewicowi ekstremiści, domagający się rewolucji w kubańskim stylu; ci zapaleńcy tak samo szkodzą rządowi jak prawica.

Pod koniec roku wielki tłum złożył hołd Pablowi Nerudzie na Stadionie Narodowym, w tym samym miejscu, które dziewięć miesięcy później wypełnią więźniowie i oprawcy. To było ostatnie publiczne wystąpienie poety; parę tygodni wcześniej odebrał Nagrodę Nobla z rąk sędziwego szwedzkiego monarchy. Zrezygnował z funkcji ambasadora we Francji i wycofał się do przedziwnego domu na Isla Negra, który tak bardzo kochał. Był chory, ale nadal pisał przy małym biurku, patrząc przez okno na wzburzone, spienione morze. Tam go parokrotnie odwiedził Víctor, jako przyjaciel, a czasem jako lekarz. Ten gadatliwy łasuch czekał już na niego w indiańskim poncho i w berecie, z pieczonym kulbinem, butelką chilijskiego wina, chętny do rozmów o życiu. Już nie pisał ód do szczęśliwego dnia, stracił chęć do żartów i nie przebierał się, żeby zaskoczyć przyjaciół. Miał mnóstwo zaproszeń, obsypywano go nagrodami i z całego świata otrzymywał wyrazy uznania, ale coś mu leżało na sercu. Bał się o Chile. Pisał wspomnienia, w których hiszpańska wojna domowa i „Winnipeg” zajmowały wiele stron. Ze wzruszeniem wspominał hiszpańskich przyjaciół, zamordowanych lub zaginionych. „Nie chcę umrzeć wcześniej niż Franco”, powtarzał. Víctor zapewniał go, że będzie żył wiele lat, jego choroba postępowała powoli i była pod kontrolą, ale też podejrzewał, że caudillo jest nieśmiertelny, już od trzydziestu trzech lat trzymał się władzy żelazną ręką. Wspomnienie Hiszpanii powoli zacierało się w pamięci Víctora. Co roku o północy 31 grudnia wznosił toast za Nowy Rok i za bliski powrót do kraju, ale robił to bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby. Podejrzewał, że Hiszpania, w której się urodził i o którą walczył, już nie istnieje. Opanowana przez mundury i sutanny stała się miejscem, do którego już nie należał.

On też, podobnie jak Neruda, bał się o Chile. Pogłoski o możliwości wojskowego zamachu stanu, rozpowszechniane od dwóch lat, teraz rozbrzmiewały coraz głośniej. Prezydent miał zaufanie do sił zbrojnych, mimo że wiedział o ich wewnętrznych podziałach. Na początku wiosny przemoc opozycji eskalowała do niewyobrażalnych granic i niezadowolenie wojskowych stało się groźne. Głównodowodzący, obalony przez niesubordynowanych oficerów, podał się do dymisji. Tłumaczył się przed prezydentem, że żołnierski obowiązek nakazuje mu wycofać się ze względu na szacunek dla dyscypliny wojskowej. Jego gest okazał się bezużyteczny. Parę dni później, o piątej rano, wybuchł ten wojskowy zamach stanu, którego się obawiano; w ciągu kilku godzin rzeczywistość zmieniła kurs i nic już nie było takie jak dawniej.

Víctor wyszedł wczesnym rankiem do szpitala i zastał ulice zablokowane przez czołgi, sznury zielonych ciężarówek wypełnionych żołnierzami, helikoptery huczące na małej wysokości niczym złowieszcze ptaki, żołnierzy z bojowym wyposażeniem, z twarzami pomalowanymi jak Komancze, przepędzający kolbami nielicznych cywilów, którzy o tej porze znaleźli się na ulicy. Natychmiast zrozumiał, co się dzieje. Wrócił do domu i zadzwonił do Roser do Caracas i do Marcela w Kolorado. Oboje oświadczyli, że wsiądą do najbliższego samolotu, żeby wrócić do Chile, a on ich przekonywał, że powinni poczekać, aż przejdzie ta nawałnica. Na próżno próbował skontaktować się z prezydentem i ze znajomymi politykami. Niczego się nie dowiedział. Buntownicy opanowali kanały telewizyjne i radiostacje, poza jedną, która potwierdziła stan rzeczy. Operacja wygaszania państwa, zorganizowana przez ambasadę Stanów Zjednoczonych, była precyzyjna i skuteczna. Natychmiast zaczęła działać cenzura. Víctor zdecydował, że jego miejsce jest w szpitalu; wrzucił do torby odzież na zmianę i szczoteczkę do zębów i pojechał swoim starym citroënem bocznymi ulicami, słuchając przedzierającego się przez szum radia tranzystorowego głosu prezydenta, który mówił o zdradzie wojskowych i faszystowskim zamachu stanu, prosił ludzi o zachowanie spokoju i nieopuszczanie miejsc pracy, i żeby nie dali się sprowokować ani zastraszyć, a on ze swojej strony obiecywał, że będzie do końca spełniał obowiązki, które mu powierzono, broniąc legalnego rządu. „W tej historycznej chwili zapłacę życiem za swoją lojalność wobec ludu”[4]. Víctorowi łzy napłynęły do oczu i musiał zatrzymać samochód, dokładnie w momencie, gdy przelatywały nad nim samoloty bojowe; niemal natychmiast usłyszał wybuch pierwszych bomb. Zobaczył z daleka gęsty dym i domyślił się, nie wierząc własnym oczom, że właśnie jest bombardowany pałac prezydenta, La Moneda.

***

Czterej generałowie tworzący juntę wojskową, która trzymała teraz w rękach losy ojczyzny, w mundurach polowych, z flagą narodową i godłem państwowym w tle, przy akompaniamencie wojskowych marszów, ciągle pojawiali się w telewizji, gdzie wygłaszali apele i proklamacje. Wszystkie informacje były kontrolowane. Wersja oficjalna brzmiała tak, że Salvador Allende popełnił samobójstwo w płonącym pałacu, ale Víctor podejrzewał, że go zamordowano, jak tylu innych. Wtedy dopiero zrozumiał, że to koniec. Ministrowie zostali aresztowani, parlament rozwiązany, partie polityczne zdelegalizowane, wolność prasy i prawa obywatelskie zawieszone do odwołania. W koszarach aresztowano wszystkich, którzy nie poparli puczu, i wielu rozstrzelano, ale o tym dowiedziano się dopiero później, ponieważ siły zbrojne miały sprawiać wrażenie niezwyciężonego monolitu. Dotychczasowy głównodowodzący uciekł do Argentyny, żeby go nie zamordowali towarzysze broni, ale rok później zginął wraz z żoną, rozerwany na strzępy bombą podłożoną w samochodzie. Generał Augusto Pinochet objął dowództwo junty wojskowej i niebawem miał stać się twarzą dyktatury. Represje były natychmiastowe, błyskawiczne i radykalne. Zapowiedziano, że nie zostanie kamień na kamieniu, że marksiści zostaną wyciągnięci z kryjówek, a ojczyzna oczyszczona z komunistycznej zarazy, bez względu na koszty tej operacji. Podczas gdy w górnej dzielnicy burżuazja, czekająca na tę okazję od prawie trzech lat, wreszcie mogła świętować i otwierać butelki szampana, dzielnice robotnicze ogarnął strach. Víctor nie wracał do domu przez dziewięć dni, najpierw dlatego, że przez siedemdziesiąt dwie godziny trwała godzina policyjna i nikt nie mógł wyjść na ulicę, a później szpital nie nadążał z przyjmowaniem pacjentów, którzy przybywali z ranami postrzałowymi, a kostnica wypełniła się niezidentyfikowanymi ciałami. Jadł to, co można było dostać w kawiarni, zasypiał na siedząco, kiedy miał krótką przerwę w pracy, zamiast mycia przecierał ciało gąbką i tylko raz udało mu się zmienić bieliznę. Czekał parę godzin na połączenie międzynarodowe – zadzwonił do Roser ze szpitala, nakazując jej, żeby nie wracała pod żadnym pozorem, dopóki jej nie zawiadomi, i prosił o przekazanie wiadomości Marcelowi. Zamknięto uniwersytet i wszystkie próby oporu ze strony studentów kończyły się strzelaniną. Słyszał, że ściany Szkoły Dziennikarskiej i innych wydziałów spłynęły krwią. Nie umiał powiedzieć Roser, jak wyglądała sytuacja w Szkole Muzycznej i co się działo z jej uczniami. Strajk lekarzy zakończył się natychmiast, a jego koledzy wrócili do pracy w dobrym nastroju; tymczasem już rozpoczęła się czystka wśród personelu, a nawet wśród pacjentów, których wyciągali z łóżek agenci tajnych służb. Na czele szpitala stał teraz pułkownik, żołnierze z bronią maszynową pilnowali wejścia i wyjścia, korytarzy, sal, nawet bloków operacyjnych. Aresztowano wielu lewicowych lekarzy, a inni albo uciekli, albo ukryli się i nie wrócili do pracy, ale Víctor nadal pracował z irracjonalnym przekonaniem, że nic mu nie grozi.

Kiedy wreszcie wyszedł do domu wykąpać się i przebrać, nie mógł poznać miasta, czystego i przemalowanego na biało. W ciągu kilku dni zniknęły rewolucyjne murale, plakaty wzywające do nienawiści, śmieci, mężczyźni z brodami i kobiety w spodniach; zauważył na wystawach sklepów towary wcześniej dostępne tylko na czarnym rynku, ale mało kto je kupował, bo ceny poszły w górę. Żołnierze i karabinierzy patrolowali ulice, na skrzyżowaniach stały czołgi i szybko przejeżdżały zamknięte na głucho furgonetki, wyjąc jak szakale. Panował sterylny, koszarowy porządek i sztuczny spokój wymuszony strachem. Wchodząc do domu, Víctor zauważył w oknie sąsiadkę, z którą znali się od wielu lat. Nie odpowiedziała mu na pozdrowienie i szybko zamknęła okno. To powinno było dać mu do myślenia, ale tylko wzruszył ramionami i uznał, że biedna kobieta podobnie jak on pogubiła się w tym, co się teraz dzieje. Zastał mieszkanie w takim stanie, w jakim je zostawił, wychodząc w pośpiechu w dniu zamachu stanu, rozkopaną pościel, rozrzucone ubrania, brudne naczynia, na jedzeniu w kuchni pleśń. Nie miał siły zabrać się do porządków. Padł na łóżko tak jak stał i przespał czternaście godzin.

***

W tych dniach zmarł Pablo Neruda. Wojskowy zamach stanu był kulminacją najgorszych przeczuć; to go przerosło, jego zdrowie gwałtownie się pogorszyło. Podczas gdy karetka wiozła go do kliniki w Santiago, wojsko przeprowadziło rewizję w domu na Isla Negra, przetrząsnęło wszystkie papiery i podeptało kolekcję butelek i wszelkiego rodzaju muszli, szukając broni i partyzantów. Kiedy Víctor poszedł odwiedzić Nerudę w klinice, strażnicy go zrewidowali, zdjęli odciski palców, zrobili zdjęcie, lecz w końcu żołnierz stojący na warcie przy drzwiach pokoju zagrodził mu drogę. Jako lekarza, bardzo go zdziwiła śmierć Nerudy, znał diagnozę jego choroby. Poza tym widział go w dobrej formie miesiąc temu. Nie był jedyną osobą nieufającą okolicznościom śmierci; niebawem zaczęła krążyć plotka, że go otruto. Trzy dni przed przyjęciem do kliniki poeta zapisał ostatnie strony swoich wspomnień, przybity stanem swego kraju, podzielonego i upokorzonego, i losem swego przyjaciela, Salvadora Allendego, pochowanego po cichu, byle gdzie, tylko w obecności wdowy: „Wielki zmarły miał spocząć w grobie przebity i zmasakrowany kulami żołnierzy, którzy jeszcze raz zdradzili swój kraj...”[5] – napisał. Nie mylił się, wojskowi już wcześniej stawali przeciw legalnemu rządowi, ale krótka pamięć zbiorowa usunęła z historii poprzednie zdrady. Pogrzeb poety stał się pierwszym aktem dezaprobaty dla zamachowców, a nie zakazano go tylko dlatego, że na Chile patrzyły oczy całego świata. Víctor operował wtedy ciężko chorego pacjenta i nie mógł wyjść ze szpitala. O szczegółach dowiedział się parę dni później od swojego dostawcy papieru toaletowego.

– Nie było dużo ludzi, panie doktorze. Pamięta pan te tłumy na Stadionie Narodowym, kiedy naród złożył hołd poecie? No więc moim zdaniem na cmentarzu było nas co najwyżej dwieście osób.

– Wiadomość za późno ukazała się w prasie; mało ludzi dowiedziało się o jego śmierci i o pogrzebie.

– Ludzie się boją.

– Wielu przyjaciół i wielbicieli Nerudy pewnie się ukrywa albo siedzą w więzieniu. Proszę mi opowiedzieć, jak wyglądał pogrzeb – poprosił Víctor.

– Ja szedłem z przodu, z duszą na ramieniu, bo żołnierze z automatami stali wzdłuż całej trasy prowadzącej na cmentarz. Trumnę zakrywały kwiaty. Szliśmy w milczeniu, aż ktoś krzyknął: „Towarzysz Pablo Neruda!”. I wszyscy odpowiedzieliśmy: „Obecny, teraz i zawsze!”.

– Jak zareagowali żołnierze?

– Nie reagowali. Wtedy ktoś odważny krzyknął: „Towarzysz prezydent!”. I wszyscy odpowiedzieliśmy: „Obecny, teraz i zawsze!”. To było naprawdę przejmujące, panie doktorze. Potem krzyczeliśmy „naród zjednoczony nie będzie zwyciężony” i też nie reagowali, ale jakieś typy robiły zdjęcia wszystkim uczestnikom konduktu. Nie wiadomo, jak je wykorzystają.

Víctor stał się bardzo nieufny; rzeczywistość była niepewna, ludzie żyli wśród przemilczeń, kłamstw i eufemizmów, w atmosferze groteskowej egzaltacji przesławnej ojczyzny, dzielnych żołnierzy i tradycyjnej moralności. Wykreślone zostało słowo „towarzysz”, nikt nie śmiał go używać. Po cichu krążyły przekazywane z ust do ust wieści o obozach koncentracyjnych, egzekucjach bez sądu, o tysiącach zatrzymanych, zaginionych, zbiegłych i wypędzonych, o miejscach tortur, w których używali psów do gwałcenia kobiet. Zastanawiał się, skąd się brali ci oprawcy i donosiciele, bo wcześniej ich nie widział. Pojawili się spontanicznie w ciągu paru godzin, przygotowani i zorganizowani, tak jakby trenowali całymi latami. Głęboko pod powierzchnią Chile zawsze kryli się faszyści, gotowi wyłonić się w każdej chwili. To był triumf zadufanej w sobie prawicy i klęska ludu, który wierzył w tę rewolucję. Słyszał, że Isidro del Solar wrócił z rodziną parę dni po zamachu stanu, jak wielu innych, gotowy odzyskiwać przywileje i przejąć cugle gospodarki, ale nie władzę polityczną; tę przywłaszczyli sobie wojskowi, kiedy wprowadzali porządek po chaosie, w którym, jak twierdzili, marksizm pogrążył ojczyznę. Nikt nie wiedział, jak długo miała trwać dyktatura, tylko generałowie.

***

Donos na Víctora Dalmau złożyła sąsiadka, ta sama, która dwa lata wcześniej prosiła go, by dzięki przyjaźni z prezydentem pomógł jej synowi dostać się do karabinierów, ta sama, której wstawił dwie zastawki serca, ta sama, która wymieniała się cukrem i ryżem z Roser, która zasmucona uczestniczyła w pogrzebie Carme. Aresztowali go w szpitalu. Przyszli po niego trzej mężczyźni w cywilu, nie przedstawili się, ale mieli tyle przyzwoitości, żeby zaczekać, aż skończy operację. „Pan pójdzie z nami, panie doktorze, to rutynowa kontrola”, rozkazali stanowczym tonem. Na ulicy wepchnęli go do czarnego samochodu, założyli kajdanki i zawiązali oczy. Pierwszy cios dostał w brzuch.

Dopiero dwa dni później Víctor Dalmau zorientował się, gdzie jest, wtedy bowiem zakończyli przesłuchania i wyciągnęli go z czeluści budynku, odsłonili oczy, zdjęli kajdanki i wreszcie mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Parę minut zajęło mu przystosowanie wzroku do oślepiającego światła południa i odzyskanie równowagi. Był na Stadionie Narodowym. Jakiś młodziutki rekrut wręczył mu koc, wziął go ostrożnie pod ramię i poprowadził powoli na trybunę, którą mu wyznaczono. Z trudem się poruszał, bolało go całe ciało od bicia i od rażenia prądem, miał pragnienie niczym rozbitek na morzu i trudno mu było odnaleźć się w czasie, ani też nie pamiętał dokładnie, co się właściwie stało. Oprawcy mogli go trzymać tydzień albo tylko parę godzin. O co go pytali? Allende, szachy. Plan Zeta. Co to takiego ten Plan Zeta? Nie miał pojęcia. Byli inni w tych celach, dochodził hałas ogromnych wentylatorów, przeraźliwe krzyki i strzały. „Rozstrzelali ich, rozstrzelali”, powtarzał szeptem Víctor.

Na trybunach, gdzie bywał wcześniej na meczach i na imprezach kulturalnych, siedziały teraz tysiące więźniów, pilnowanych przez żołnierzy. Kiedy odszedł rekrut, który go tu przyprowadził, zajął się nim jakiś więzień, zaprowadził na wolne miejsce i podzielił się z nim wodą z termosu. „Nie martw się, towarzyszu, najgorsze masz już za sobą”. Pozwolił mu wypić wszystko do ostatniej kropli, a potem pomógł mu się położyć ze zwiniętym kocem pod głową. „Nabieraj sił, to tak szybko się nie skończy”, dodał. Ten robotnik pracujący w przemyśle metalurgicznym został aresztowany dwa dni po zamachu i na stadionie spędził parę tygodni. Po południu, gdy upał zelżał i Víctor mógł usiąść, mężczyzna wprowadził go w logikę funkcjonowania obozu.

– Nie trzeba zwracać na siebie uwagi. Zachowuj się cicho i siedź spokojnie, pamiętaj, że pod byle pretekstem mogą cię zatłuc na śmierć kolbami. To bestie.

– Skąd tyle nienawiści, tyle okrucieństwa... Nie rozumiem... – wyszeptał Víctor. Miał spierzchnięte usta, słowa więzły mu w gardle.

– Każdy może zdziczeć, wystarczy karabin i rozkaz. – Podszedł do nich inny więzień i wtrącił się do rozmowy.

– Ja na pewno nie, towarzyszu – zaprotestował robotnik. – Widziałem, jak te dranie w mundurach zmiażdżyły dłonie Víctorowi Jarze. „Śpiewaj teraz, palancie!”, krzyczeli. Pobili go pałkami i podziurawili kulami jak sito.

– Najważniejsze, żeby ktoś na zewnątrz wiedział, gdzie jesteś – powiedział ten drugi. – Wtedy łatwiej śledzić twój trop w przypadku, gdybyś zaginął. Wiele osób znika bez śladu. Jesteś żonaty?

– Tak – potwierdził Víctor.

– Daj mi adres albo telefon żony. Moja córka może ją zawiadomić. Ona całymi dniami stoi pod stadionem w miejscu, gdzie krewni więźniów czekają na informacje.

Ale Víctor nie skorzystał z propozycji, obawiając się, że to może być ktoś, kto ma za zadanie zdobywanie informacji.

Jednej z pielęgniarek, która widziała aresztowanie Víctora w szpitalu San Juan de Dios, udało się zlokalizować Roser w Wenezueli i opowiedzieć jej przez telefon, co zaszło. Roser natychmiast zadzwoniła do Marcela; przekazała mu złą wiadomość i kazała zostać tam, gdzie jest, bo z zewnątrz łatwiej mógł pomóc, niż gdyby był w Chile, ale ona postanowiła wrócić natychmiast. Kupiła bilet na samolot, a przed odlotem odwiedziła Valentína Sáncheza. „Jak tylko się dowiemy, co zrobili z twoim mężem, będziemy go ratować”, obiecał przyjaciel. Dał jej list do ambasadora w Chile, swojego kolegi z czasów, gdy pracował w dyplomacji, w którego rezydencji w Santiago setki azylantów czekały na list żelazny, by udać się na emigrację; to była jedna z niewielu ambasad, która pomagała uciekinierom. Do Caracas zaczęły napływać setki, a wkrótce tysiące Chilijczyków.

Roser wylądowała w Chile w końcu października, ale dopiero w listopadzie dowiedziała się, że jej męża zabrano na Stadion Narodowy, jednak kiedy ambasador Wenezueli poszedł się o niego upomnieć, zapewniono go, że nigdy tam nie był. W tym czasie przeprowadzono ewakuację więźniów do obozów koncentracyjnych na terenie całego kraju. Roser szukała go całymi miesiącami, wykorzystując znajomości i kontakty zagraniczne, pukając do drzwi różnych osobistości, sprawdzając listy zaginionych w kościołach. Nigdzie nie trafiła na jego nazwisko. Przepadł bez śladu.

Víctora Dalmau wraz z innymi więźniami politycznymi wiozła długa karawana ciężarówek w podróży trwającej jeden dzień i jedną noc do obozu na terenie nieczynnej od wielu lat kopalni saletry, niedawno przekształconej w więzienie. Był w pierwszej, dwustuosobowej grupie, która trafiła do obozowiska zajmowanego kiedyś przez robotników, a teraz otoczonego drutem kolczastym pod napięciem, z wysokimi wieżami strażniczymi, żołnierzami uzbrojonymi w pistolety maszynowe i czołgiem okrążającym obóz; od czasu do czasu również pojawiały się na niebie samoloty sił zbrojnych. Komendant, otyły oficer karabinierów, nie mówił, tylko krzyczał, i pocił się w przyciasnym mundurze. Ten podły człowiek, któremu władza uderzyła do głowy, postanowił trzymać więźniów w nieustannym napięciu, karząc ich za zbrodnie, które popełnili lub mieli zamiar popełnić, co ogłosił przez megafon, jak tylko wysiedli z ciężarówek. Kazano im się rozebrać i godzinami stali w pełnym słońcu pustyni bez jedzenia i bez wody, a on tymczasem krążył od jednego do drugiego, ubliżał i kopał. Wymyślił tę karę, żeby złamać morale swoich ofiar, a jego podwładni przejęli te metody. Víctor Dalmau liczył na to, że po doświadczeniu kilku miesięcy spędzonych w obozie w Argelès-sur-Mer jest lepiej zahartowany niż inni więźniowie i wszystko przetrzyma, ale minęło zbyt wiele lat, a on był wtedy młody. Zbliżał się już do sześćdziesiątki, ale aż do chwili aresztowania nie miał czasu zastanawiać się nad swoim wiekiem. Tam, na północy, podczas upalnych dni i mroźnych nocy, na saletrowej pampie, chciał umrzeć ze zmęczenia. Ucieczka nie wchodziła w grę, wokół nic, tylko bezkresna pustynia, tysiące kilometrów suchej ziemi, piasku, kamieni i wiatru. Poczuł się bardzo stary.

Długi płatek morza

Подняться наверх