Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 20
Оглавление11
• 1974–1983 •
Teraz ci powiem:
moja ziemia będzie twoja,
ja ją zdobędę
nie tylko tobie chcę ją darować,
będzie dla wszystkich,
dla całego mojego ludu.
PABLO NERUDA
LA CARTA EN EL CAMINO, Z CYKLU WIERSZE KAPITANA
W ciągu jedenastu miesięcy, jakie Víctor Dalmau spędził w obozie koncentracyjnym, nie tylko nie umarł z wycieńczenia, jak się obawiał, ale wręcz zahartował ciało i umysł. Zawsze był szczupły, natomiast tam zostały z niego włókna i mięśnie, skórę spaliło mu nielitościwe słońce, sól i piasek; rysy mu się wyostrzyły i wyglądał jak żelazna rzeźba Giacomettiego. Nie pokonał go ani absurd ćwiczeń wojskowych, kiedy głodny i sponiewierany wykonywał przysiady, biegał w bezlitosnym słońcu, trząsł się z zimna mroźną nocą, znosił bicie i kary, przymuszony do wykonywania bezsensownych prac. Wszedł w rolę więźnia, przestał się łudzić, że cokolwiek w życiu od niego zależy; ubezwłasnowolniony przez ciemięzców, bezkarnych w sprawowaniu władzy absolutnej, podczas gdy on mógł panować tylko nad emocjami. Powtarzał sobie powiedzenie o brzozie, którą burza pochyli, ale nie złamie. Już to kiedyś przeżywał w innych okolicznościach. Bronił się przed sadyzmem i głupotą oprawców, zamykając się we wspomnieniach, w ciszy, przekonany, że Roser go szuka i pewnego dnia znajdzie. Odzywał się tak rzadko, że inni więźniowie przezwali go „Niemową”. Myślał o Marcelu, który spędził pierwsze trzydzieści lat życia w niemal zupełnym milczeniu, bo po prostu nie miał ochoty się odzywać. Jemu też przeszła chęć do mówienia, zresztą o czym tu mówić. Towarzysze niedoli dodawali sobie otuchy, porozumiewając się szeptem z dala od strażników, a on tymczasem pogrążał się w tęsknocie za Roser, myślał o tym, ile razem przeżyli i jak bardzo ją kocha. Chcąc utrzymać umysł w formie, obsesyjnie odtwarzał z pamięci krok po kroku najsłynniejsze historyczne partie szachowe albo własne partie rozgrywane z prezydentem. Czasem nawet marzył o tym, by wyciąć z miejscowego porowatego kamienia figury szachowe i grać z innymi, ale nie dopuściłaby do tego despotyczna kontrola strażników. Ci mundurowi pochodzili z klasy robotniczej, z biednych rodzin, i większość z nich sympatyzowała z rewolucją socjalistyczną, ale słuchali rozkazów tak zapamiętale, jakby dawne czyny więźniów obrażały ich osobiście.
Co tydzień wywożono ludzi do innych obozów albo mordowano i wysadzano dynamitem ich ciała na pustyni, ale i tak więcej ludzi przybywało, niż ubywało. Víctor naliczył ponad tysiąc pięćset osób pochodzących z różnych części kraju, w różnym wieku i różnych profesji; tyle tylko mieli ze sobą wspólnego, że wszyscy byli prześladowani jako wrogowie ojczyzny. Niektórzy, tak jak on, nie należeli do żadnej partii i nie odgrywali żadnej roli w polityce, a znaleźli się tutaj z powodu mściwego donosu albo przez biurokratyczną pomyłkę.
Zaczęła się wiosna, więźniowie już zaczęli się nastawiać na upały podczas letnich dni, które zamieniały obóz koncentracyjny w piekło, kiedy sytuacja Víctora Dalmau przybrała nieoczekiwany obrót. Komendanta powalił atak serca, gdy dał się ponieść emocjom na porannym apelu, perorując przed więźniami, którzy go słuchali ustawieni w rzędach na dziedzińcu, boso, w samej bieliźnie. Najpierw upadł na kolana, zdołał jeszcze zaczerpnąć powietrza i runął jak długi na ziemię, zanim stojący najbliżej żołnierze zdążyli go podtrzymać. Więźniowie trwali w bezruchu, sparaliżowani, nikt nawet nie pisnął. Dla Víctora ta scena przebiegała jak na zwolnionym filmie, w milczeniu, w innym wymiarze, niczym część jakiegoś koszmaru. Widział, że dwaj żołnierze próbują go podnieść, a inni biegli po pielęgniarza; nie zastanawiając się nad konsekwencjami, niczym somnambulik przecisnął się do przodu. Uwaga wszystkich skupiała się na leżącym i kiedy wreszcie został dostrzeżony i padł rozkaz, żeby się zatrzymał i padł twarzą do ziemi, już wyszedł przed szereg. „On jest lekarzem!”, krzyknął jeden z więźniów. Víctor szybko podbiegł i klęknął przy nieprzytomnym komendancie. Żołnierze cofnęli się o krok, żeby mu nie przeszkadzać. Nie wyczuł oddechu. Kiwnął ręką na jednego ze strażników, żeby ściągnął z niego mundur, podczas gdy on robił sztuczne oddychanie i obiema rękami mocno uciskał klatkę piersiową. Wiedział, że w ambulatorium jest ręczny defibrylator, bo czasem używano go do reanimacji ofiar tortur. Parę minut później przybiegł pielęgniarz i jego asystent, z tlenem i defibrylatorem, i pomogli Víctorowi przywrócić pracę serca komendanta. „Helikopter! Trzeba natychmiast przetransportować go do szpitala!”, zażądał Víctor. Zabrali mężczyznę do ambulatorium, gdzie Víctor utrzymywał go przy życiu aż do przybycia helikoptera, który stał na obrzeżach obozu. Znajdowali się w odległości trzydziestu pięciu minut lotu od najbliższego szpitala. Kazali Víctorowi towarzyszyć pacjentowi i dali mu koszulę, spodnie i kamasze wojskowe.
To był prowincjonalny, ale dobrze wyposażony szpital, który w normalnych czasach dysponowałby wszystkim, co jest potrzebne w nagłych wypadkach, ale teraz pracowało tam tylko dwóch lekarzy. Obaj słyszeli o doktorze Víctorze Dalmau i powitali go z szacunkiem. Okazało się, że typowa w tych czasach ironia losu sprawiła, że główny chirurg i kardiolog zostali aresztowani. Víctor nie miał czasu pytać, dokąd ich zabrano, ale wszystko wskazywało na to, że żaden z nich nie przebywał w ich obozie. Sala operacyjna była jego miejscem pracy przez całe dziesięciolecia, a mięsień sercowy, jak zazwyczaj powtarzał swoim uczniom, nie krył żadnych niespodzianek; te tajemnice, które mu się przypisuje, są czysto subiektywne. W rekordowym tempie wydał niezbędne polecenia, umył się, przygotował komendanta i w asyście jednego z lekarzy przystąpił do operacji, którą wykonywał setki razy. Przekonał się, że jego ręce zachowały pamięć rutynowych czynności; poruszały się, nie czekając na instrukcje.
Víctor spędził noc przy łóżku pacjenta, w euforii, która pozwalała zapomnieć o zmęczeniu. W szpitalu nie pilnował go nikt uzbrojony, traktowano go z szacunkiem i podziwem, podali mu befsztyk z purée ziemniaczanym, kieliszek czerwonego wina i lody na deser. Przez kilka godzin był znów doktorem Dalmau, a nie numerem. Już zdążył zapomnieć, jak wyglądało życie, zanim został zatrzymany. Rano, gdy jego pacjent znajdował się w ciężkim, ale stabilnym stanie, przyjechał kardiolog wojskowy, ściągnięty z Santiago. Przyszedł też rozkaz, by więźnia odesłać z powrotem do obozu koncentracyjnego, ale Víctorowi udało się poprosić lekarza, który mu asystował przy operacji, aby skontaktował się z Roser. Ryzykował, bo ten człowiek musiał być z prawicy, ale w czasie, kiedy razem pracowali, wydało mu się oczywiste, że darzą się szacunkiem. Nie wątpił, że Roser wróciła do Chile, żeby go szukać, bo on zrobiłby dla niej to samo.
Nowy komendant obozu pod względem skłonności do okrucieństwa nie różnił się od poprzedniego, ale Víctor musiał go znosić tylko pięć dni. Tamtego ranka po sprawdzeniu listy obecności odczytano tych, których miano zabrać. Usłyszał swoje nazwisko. To był najgorszy moment w ciągu dnia dla więźniów, oznaczał przeniesienie do którejś katowni, do innego, jeszcze gorszego obozu, albo śmierć. Po trzech godzinach czekania na stojąco po grupę przyjechała ciężarówka. Strażnik z listą nazwisk zatrzymał Víctora, zanim zdążył on wsiąść z innymi na pakę. „Stój tu i czekaj, palancie”. Stał jeszcze godzinę, po czym zaprowadzili go do biura, gdzie komendant osobiście poinformował go, że ma szczęście, po czym wręczył mu kartkę papieru. Otrzymał zwolnienie warunkowe i usłyszał następujący komentarz: „Gdyby to ode mnie zależało, otworzyłbym ci bramę, żebyś sobie poszedł w cholerę przez pustynię, ty zasrany komunisto. Ale niestety mam cię dostarczyć do szpitala”.
W szpitalu czekała na niego Roser i urzędnik z ambasady Wenezueli. W pocałunku Víctora wyrażała się rozpacz tych długich miesięcy niepewności, kiedy myślał o żonie z miłością i żałował, że nigdy jej nie wyznał swoich uczuć. „Och, Roser, tak bardzo cię kocham, tak bardzo za tobą tęskniłem”, wyszeptał, z twarzą wtuloną w jej włosy. Oboje płakali.
***
Zwolnienie warunkowe oznaczało, że ma się meldować codziennie na posterunku u karabinierów i podpisywać listę. Ten nakaz mógł się przedłużać w nieskończoność, bo zależał od widzimisię dyżurnego oficera. Podpisał dwa razy i podjął decyzję, że poprosi o azyl w ambasadzie Wenezueli. Dwa dni wystarczyły, żeby zrozumiał, że pobyt w więzieniu skazywał go na ostracyzm; nie mógł wrócić do pracy w szpitalu, przyjaciele go unikali, w każdej chwili groziło mu ponowne zatrzymanie. Niepokój i lęk, w jakich żył, kontrastowały z aroganckim optymizmem i rewanżyzmem zwolenników dyktatury. Nie mówiono głośno o tym, co się działo w ukryciu. Nikt nie protestował; zastraszeni robotnicy stracili swoje prawa, dało się ich zwolnić w każdej chwili, więc brali z pocałowaniem ręki jakąkolwiek wypłatę, bo za bramą stała kolejka bezrobotnych, i tylko czekali na okazję. Istny raj dla pracodawców. W wersji oficjalnej Chile było krajem porządnym, czystym, spokojnym, dążącym do dobrobytu. Myślał o torturowanych, zabitych, widział twarze tych mężczyzn, których poznał w więzieniu i którzy przepadli bez wieści. Ludzie się zmienili, z trudem rozpoznawał kraj, który go przygarnął i otoczył przyjacielskim uściskiem swoich obywateli trzydzieści pięć lat temu, kraj, który pokochał jak swój własny.
Drugiego dnia oznajmił Roser, że nie zniesie dyktatury. „To było ponad moje siły w Hiszpanii i tu też tego nie wytrzymam. Za stary jestem, żeby żyć w strachu, Roser; ale z drugiej strony kolejna emigracja jest równie nie do pomyślenia jak pozostanie w Chile bez względu na konsekwencje”. Ona przekonywała, że to nie potrwa długo, że reżim wojskowy szybko minie, bo Chile, jak powiadają, ma solidną tradycję demokratyczną, i wtedy wrócą. Jednak jej argumenty nie wytrzymywały konfrontacji z oczywistością trzydziestu lat sprawowania władzy generała Franco, a z Pinochetem mogło być podobnie. Víctor nie spał całą noc; leżał w ciemności, rozważając argumenty za i przeciw, z Roser zwiniętą w kłębek tuż przy nim, i wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z ulicy. O trzeciej usłyszał, że przed ich domem zatrzymuje się samochód. To mogło znaczyć, że wrócili po niego; po godzinie policyjnej jeździło tylko wojsko i służby bezpieczeństwa. Nie było szans, żeby uciec czy gdzieś się schować. Leżał bez ruchu, zlany potem, a serce waliło mu w piersi. Roser uchyliła firankę i zauważyła drugi czarny samochód obok pierwszego. „Ubieraj się szybko, Víctorze”, poleciła. Ale wtedy zobaczyła, że mężczyźni, którzy bez pośpiechu wysiadali z samochodów, nie biegali, nie krzyczeli i nie byli uzbrojeni. Stali tam przez chwilę, rozmawiając i paląc papierosy, i w końcu odjechali. Víctor i Roser, przytuleni, drżący, czekali przy oknie, aż zacznie świtać i z wybiciem piątej minie godzina policyjna.
Roser wszystko zorganizowała tak, żeby to sam ambasador Wenezueli zabrał Víctora samochodem z rejestracją dyplomatyczną. W tym czasie większość azylantów, którzy schronili się w ambasadach, zdążyła już wyjechać do przyjaznych im państw, i nie pilnowano placówek tak surowo jak dawniej. Víctor został przewieziony w bagażniku. Miesiąc później dostał list żelazny i dwaj wenezuelscy funkcjonariusze towarzyszyli mu aż do drzwi samolotu, gdzie czekała na niego Roser. Był czysty, ogolony i spokojny. Tym samym samolotem leciał inny uchodźca, któremu zdjęto kajdanki, dopiero gdy usiadł na swoim miejscu. Víctor zauważył, że jest brudny, rozczochrany i trzęsie się ze strachu. Kiedy już wystartowali, podszedł do niego. Nie przejawiał chęci rozmowy. Nie wiedział, jak go przekonać, że nie jest agentem służby bezpieczeństwa. Zauważył, że mężczyźnie brakuje przednich zębów i ma połamane palce.
– Towarzyszu, w czym mogę pomóc? Jestem lekarzem – przedstawił się.
– Oni zawrócą samolot. Znów mnie zabiorą do... – rozpłakał się.
– Proszę się uspokoić, lecimy już prawie godzinę, nie wrócimy do Santiago, daję słowo. To lot bez śródlądowania, bezpośredni do Caracas, a tam będziemy bezpieczni i otrzymamy pomoc. Zdobędę dla towarzysza łyk alkoholu, dla relaksu.
– Wolałbym coś do jedzenia – poprosił tamten.
***
Roser wyjeżdżała do Wenezueli na długie tournée z zespołem muzyki dawnej; dawała koncerty, spotykała się z przyjaciółmi i czuła się jak ryba w wodzie w społeczeństwie mającym zasady współżycia zupełnie inne niż w Chile. Valentín Sánchez przedstawił jej wszystkich, których warto poznać, i otworzył jej drzwi do świata kultury. Jej romans z Aitorem Ibarrą skończył się lata temu, ale nadal byli przyjaciółmi i odwiedzała go od czasu do czasu. Wylew zrobił z niego półinwalidę – miał trudności z artykułowaniem słów – ale nie wpłynął na jego umysł ani nie ograniczył intuicji do dobrych interesów, które prowadził teraz z najstarszym synem. Rezydował w dzielnicy Cumbres de Curumo, skąd roztaczał się widok na Caracas; hodował tam orchidee, kolekcjonował ptaki egzotyczne i ręcznie robione auta. To był teren zamknięty, otoczony murem jak więzienie i pilnowany przez uzbrojonego strażnika, z cienistym parkiem, stały tam też domy, gdzie mieszkali również jego dwaj synowie, z żonami i wnukami. Zdaniem Aitora żona nigdy nie domyśliła się, że łączył ich wieloletni romans, ale Roser nie dałaby za to głowy, bo przecież musieli zostawić dużo śladów przez te lata. Doszła do wniosku, że królowa piękności musiała milcząco zaakceptować, że jej mąż jest kobieciarzem, jak wielu innych, traktujących swoje ekscesy jako dowód męskości, ale nie przywiązywała do tego wagi; ona była legalną małżonką, matką jego dzieci, i tylko ona się liczyła. Od kiedy unieruchomił go paraliż, miała go na wyłączność i pokochała jeszcze bardziej, bo odkryła w nim wielkie zalety, których w pospiesznym rytmie i kłopotach wcześniejszego życia nie mogła docenić. Starzeli się razem w pełnej zgodzie, w otoczeniu rodziny. „Sama widzisz, Roser, jak słuszne jest przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na fotelu inwalidzkim jestem lepszym mężem, ojcem i dziadkiem, niż gdybym chodził. Może mi nie uwierzysz, ale jestem szczęśliwy”, wyznał Aitor, kiedy go odwiedziła. Żeby nie zakłócać spokoju przyjaciela, nie wspomniała, jak ważne były dla niej tamte wieczorne pocałunki przy białym winie.
Oboje postanowili nie przyznawać się przed swoimi małżonkami do minionej miłości – po co ich ranić – ale Roser nie dotrzymała słowa. Dwa dni, jakie upłynęły między uwolnieniem Víctora z obozu koncentracyjnego i azylem w ambasadzie, wystarczyły, żeby zakochali się w sobie tak mocno, jakby zobaczyli się po raz pierwszy. To było prawdziwe olśnienie. Tak bardzo za sobą tęsknili, że gdy znów się połączyli, nie widzieli siebie obecnych, ale takich z przeszłości, kiedy udawali miłość na łodzi ratunkowej „Winnipegu”, młodzi i smutni, pocieszający się nawzajem szeptem, przy niewinnych pieszczotach. Ona zakochała się w tym obcym mężczyźnie, wysokim, nieco drętwym, o rysach wyrytych w ciemnym drewnie i czułych oczach, pachnącym świeżo wyprasowanym ubraniem, gotowym zaskoczyć ją i rozśmieszyć byle czym, przynieść rozkosz, jakby znał na pamięć mapę jej ciała, kołysać ją przez całą noc, żeby mogła usnąć i obudzić się na jego ramieniu, który mówił coś, czego nie spodziewała się nigdy usłyszeć, tak jakby pod wpływem cierpienia przestał udawać twardego faceta, jakby nagle stał się sentymentalny. Víctor zakochał się w kobiecie, którą wcześniej kochał miłością kazirodczą, niczym brat. Przez trzydzieści pięć lat była jego żoną, ale dopiero niedawno, podczas ponownego spotkania, zobaczył ją wolną od obciążeń przeszłością, roli wdowy po Guillemie, matki Marcela, objawiła mu się jako zjawisko młode i świeże. Zobaczył pięćdziesięcioletnią Roser – kobietę zmysłową, pełną entuzjazmu i odważną, z niewyczerpaną energią. Podobnie jak on nienawidziła dyktatury, ale nie czuła przed nią lęku. Víctor uświadomił sobie, że faktycznie nigdy nie sprawiała wrażenia, że się czegoś boi, poza lataniem samolotem, nawet pod koniec wojny domowej. Z taką samą równowagą ducha, z jaką stawiała czoło emigracji wtedy, teraz podejmowała ją bez słowa skargi, nie oglądając się za siebie, ze wzrokiem skierowanym w przyszłość. Z jakiego niezniszczalnego materiału została zrobiona Roser? Jak to możliwe, że przez tyle lat los obdarzał go takim szczęściem? Jak mógł być tak głupi, żeby nie kochać jej od samego początku, tak jak na to zasługiwała, tak jak kochał ją teraz? Nigdy nie przypuszczał, że w jego wieku można się zakochać młodzieńczą miłością i zapłonąć pożądaniem. Przyglądał się jej oczarowany i dostrzegł, że pod warstwą kobiety dojrzałej zachowała się ta dziewczynka, którą Roser musiała być wtedy, gdy pasła kozy w katalońskich górach, niewinna i urzekająca. Chciał ją bronić i chronić, chociaż zdawał sobie sprawę, że w godzinie próby to ona okazywała się silniejsza. To wszystko i jeszcze więcej wyznał jej w krótkich dniach ponownego spotkania i powtarzał w kolejnych, aż do jej śmierci. Podczas długich wieczorów wyznań i wspomnień, gdy oboje dzielili się tym, co wielkie, co małe i co ukryte, ona opowiedziała mu o Aitorze, o którym nigdy wcześniej nie wspominała. Kiedy to usłyszał, Víctor poczuł tak mocne ukłucie w sercu, że aż go zatkało. Fakt, że ten romans skończył się dawno temu, jak zapewniała Roser, był marnym pocieszeniem. Zawsze podejrzewał, że podczas swoich podróży spotykała się z jednym czy drugim kochankiem, ale to, że chodziło o długą, poważną miłość, obudziło w nim zazdrość o przeszłość, zdolną zniszczyć obecne szczęście, gdyby ona mu na to pozwoliła. Kierując się swoim bezwzględnym zdrowym rozsądkiem Roser udowodniła, że nie zabrała mu niczego, żeby dać to Aitorowi, nie kochała go mniej, bo ta relacja zawsze znajdowała się w osobnym miejscu w jej sercu i nie miała wpływu na inne sprawy w jej życiu. „W tamtym czasie ty i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi, powiernikami, wspólnikami i małżonkami, ale nie byliśmy kochankami tak jak teraz. Gdybym wtedy ci o tym powiedziała, mniej byś się przejął, bo nie odebrałbyś tego jako zdradę. Koniec końców, ty też nie dochowałeś mi wierności”. Víctor zareagował gwałtownie, ponieważ jego własne przygody wydawały mu się bez znaczenia, ledwie o nich pamiętał i nie przyszło mu do głowy, że ona może o nich wiedzieć. Przyjął jej argumenty bez przekonania i przez jakiś czas zastanawiał się nad swoimi uczuciami, aż w końcu zrozumiał bezsens pogrążania się w bagnie przeszłości. „Było, minęło”, jak mawiała jego matka.
Wenezuela przyjęła Víctora z tą samą beztroską hojnością, z jaką przyjmowała tysiące imigrantów z różnych części świata, a ostatnio uciekających przed chilijską dyktaturą i brudną wojną w Argentynie i Urugwaju, nie licząc Kolumbijczyków, którzy przekraczali granicę, uciekając przed nędzą. Była to jedna z nielicznych demokracji na kontynencie zdominowanym przez bezwzględne reżimy i bezduszne junty wojskowe, jeden z najbogatszych krajów na świecie dzięki niewyczerpanemu strumieniowi ropy, obfitujący również w inne surowce, bujną roślinność i korzystnie usytuowany na mapie. Zasoby były tak obfite, że nikt nie musiał się przepracowywać, wystarczało miejsca i możliwości dla wszystkich, którzy chcieli się tam urządzić. Ludzie żyli beztrosko, od imprezy do imprezy, ciesząc się swobodą i z poczuciem równości. Byle pretekst wystarczał do świętowania z muzyką, tańcami i alkoholem; miało się wrażenie, że pieniądze płyną szeroką rzeką, a korupcja obejmowała wszystkich. „Nie łudź się, jest dużo nędzy, zwłaszcza na prowincji. Wszystkie rządy zapominały o biedakach, a to wywołuje agresję i wcześniej czy później kraj zapłaci za te zaniedbania”, ostrzegał Roser Valentín Sánchez. Víctorowi, który przyjechał z trzeźwego, ostrożnego, pruderyjnego i gnębionego przez dyktaturę Chile, ta swawolna wesołość wydawała się szokująca. Uważał, że ludzie są powierzchowni, nie traktują niczego poważnie, że za dużo tu rozrzutności i ostentacji, a wszystko jest tymczasowe i nietrwałe. Narzekał, że w jego wieku trudno zaadaptować się do nowych warunków, że życia mu na to nie starczy, ale Roser przekonywała go, że skoro w wieku sześćdziesięciu lat mógł uprawiać miłość jak młodzieniaszek, dostosowanie się do tego wspaniałego kraju nie będzie trudne. „Zrelaksuj się, Víctorze. Nic nie zyskasz, chodząc naburmuszony. Bólu nie unikniesz, ale cierpieć nie musisz”. Cieszył się uznaniem jako lekarz, ponieważ spora grupa chirurgów, którzy studiowali w Chile, była jego uczniami; nie musiał zarabiać na życie jako taksówkarz czy podając do stołu, jak wielu innych wykształconych uchodźców, którzy w jednej chwili musieli przekreślić swoją przeszłość i zaczynać od zera. Szybko nostryfikował dyplom i już wkrótce operował w najstarszym szpitalu w Caracas. Niczego mu nie brakowało, ale czuł się cudzoziemcem i cały czas czekał na wiadomość, kiedy wreszcie będzie mógł wrócić do Chile. Roser świetnie sobie radziła ze swoim zespołem i grała sporo koncertów, a Marcel, który zrobił doktorat w Kolorado, pracował w spółce naftowej w Wenezueli. Byli zadowoleni, ale również oni myśleli o Chile z nadzieją na powrót.
***
Gdy Víctor liczył dni do powrotu, 20 listopada 1975 roku po długiej agonii zmarł Franco. Po raz pierwszy od wielu lat Víctor poczuł pokusę powrotu do Hiszpanii. „Koniec końców okazało się, że Franco jednak jest śmiertelny”, komentarz Marcela był lapidarny; chłopak wcale nie czuł się zainteresowany ojczyzną swoich przodków, całą duszą czuł się Chilijczykiem. Ale Roser zdecydowała się towarzyszyć Víctorowi, bo jakakolwiek rozłąka, nawet krótka, budziła w nich obojgu niepokój, była jak kuszenie losu; mogło się zdarzyć, że już nigdy nie będą razem. Światem rządzi entropia, wszystko dąży do bezładu, do zniszczenia, do rozproszenia, ludzie gdzieś się gubią, wystarczy przypomnieć, co się działo podczas Wielkiej Ewakuacji, uczucia blakną i życie pogrąża się w zapomnieniu jak we mgle. Trzeba mieć heroiczną siłę woli, żeby utrzymać wszystko na swoim miejscu. „To przesądy uchodźców”, polemizowała Roser. „To przesądy zakochanych”, poprawiał ją Víctor. Oglądali pogrzeb Franco w telewizji, widzieli trumnę w eskorcie szwadronu konnych lansjerów, przewożoną z Madrytu do Doliny Poległych, tłumy ludzi składających caudillo hołd, klęczące kobiety zalane łzami, Kościół z całym przepychem i ostentacją, biskupów wystrojonych jak na sumę, polityków i grube ryby w głębokiej żałobie, z wyjątkiem chilijskiego dyktatora, który wystąpił w cesarskiej pelerynie, niekończący się pochód sił zbrojnych i wiszące w powietrzu pytanie, co się teraz stanie z Hiszpanią. Roser przekonała Víctora, że trzeba odczekać rok, zanim podejmą próbę powrotu do kraju. W tym czasie obserwowali z daleka okres transformacji pod wodzą króla, który nie okazał się frankistowską marionetką, czego ludzie się obawiali, lecz osobą zdecydowaną doprowadzić kraj do demokracji na drodze pokojowej, omijając przeszkody w postaci niereformowalnej prawicy, przeciwnej jakimkolwiek zmianom, obawiającej się, że bez caudilla utraci swoje przywileje. Pozostali Hiszpanie domagali się przyspieszenia koniecznych reform, by zapewnić Hiszpanii właściwe miejsce w Europie i XX wieku.
W listopadzie następnego roku Víctor i Roser po raz pierwszy od czasów gehenny ewakuacji stanęli na ojczystej ziemi. Najpierw krótko zabawili w Madrycie, który nadal był piękną stolicą imperium, jakby nic się nie zmieniło. Víctor zwracał uwagę Roser na domy i dzielnice odbudowane po bombardowaniach i zabrał ją do miasteczka uniwersyteckiego, gdzie do tej pory w niektórych miejscach widniały ślady po kulach. Wybrali się nad Ebro, bo tam najprawdopodobniej zginął Guillem, ale nie znaleźli niczego, co by przypominało najkrwawszą w czasie wojny bitwę, która kosztowała tylu zabitych. W Barcelonie odszukali w dzielnicy Raval kamienicę, gdzie niegdyś mieszkała rodzina Dalmau. Zdezorientowały ich zmienione nazwy ulic. W końcu ją znaleźli, stała tam nadal, stara i tak zaniedbana, że prawie się waliła. Z zewnątrz sprawiała wrażenie opuszczonej, ale gdy zadzwonili do drzwi, po długim oczekiwaniu otworzyła im dziewczyna z oczami obwiedzionymi węglem, w mocno sfatygowanej indyjskiej spódnicy. Pachniała marihuaną i paczuli i trudno jej było zrozumieć, czego mogło chcieć tych dwoje nieznajomych, bo ona unosiła się w innym wymiarze, ale w końcu zaprosiła ich do środka. Dom został niedawno zajęty przez komunę młodych ludzi, którzy przyjęli hippisowską kulturę z pewnym opóźnieniem, bo w czasach frankistowskich to było nie do pomyślenia. Przeszli się po pokojach z uczuciem pustki. Na ścianach, z których łuszczyła się farba, wisiały jakieś bohomazy, na podłodze drzemali lub zaciągali się dymem jacyś ludzie, wszędzie walały się śmieci, łazienkę i kuchnię doprowadzono do strasznego stanu, drzwi i okiennice ledwo trzymały się zawiasów, panował przenikliwy smród brudu, zaduchu i marihuany. „Sam widzisz, Víctorze, nie można wrócić do przeszłości”, zamknęła temat Roser, kiedy stamtąd wyszli.
Podobnie jak nie rozpoznali domu rodzinnego, nie rozpoznali również Hiszpanii. Czterdzieści lat frankizmu odcisnęło głęboki ślad w relacjach międzyludzkich i w każdym aspekcie kultury. Katalonię, która pozostała ostatnim bastionem republikańskiej Hiszpanii, spotkał najsurowszy odwet zwycięzców, największe represje. Zaskoczyło ich, że cień Franco nadal jest obecny. Ludzie byli niezadowoleni z powodu bezrobocia i inflacji, z powodu reform i z powodu braku reform, z powodu władzy konserwatystów i bałaganu socjalistów; jedni optowali za tym, by odłączyć Katalonię od Hiszpanii, inni chcieli ją mocniej zintegrować. Wielu uchodźców, w większości starych i rozczarowanych, wracało, ale już nie było dla nich miejsca. Nikt o nich nie pamiętał. Víctor poszedł do Rosynanta, który stał tam, gdzie zawsze, na rogu ulicy, pod tą samą nazwą, i wypił piwo na cześć swojego ojca i jego partnerów od domina, starców, którzy śpiewali na jego pogrzebie. Przez ten czas tawerna zdążyła się zmodernizować; zniknęły szynki wiszące pod sufitem i zaduch marnego wina – teraz szpanowała pociągniętymi akrylem stolikami i wentylatorami. Zdaniem szefa lokalu Hiszpanię szlag trafił po śmierci Franco, rozpanoszyło się chamstwo i bałagan, nic tylko strajki, protesty, manifestacje, dziwki i pedały, i komuniści, nikt nie szanował wartości rodzinnych i patriotycznych, nikt nie pamiętał o Bogu, a król był skurwysynem; caudillo popełnił błąd, mianując go swoim następcą.
Wynajęli małe mieszkanie w dzielnicy Gracia i spędzili tam sześć ciągnących się w nieskończoność miesięcy. Powrót z wygnania, jak nazywali swój przyjazd do ojczyzny, którą opuścili wiele lat temu, okazał się dla nich równie trudny jak emigracja w 1939 roku, kiedy przekraczali granicę Francji, ale potrzebowali aż pół roku, aby przyznać, że czują się tu obco, on z powodu dumy, ona przez swój stoicyzm. Ani on, ani ona nie znaleźli pracy, częściowo z powodu wieku, ale także z braku kontaktów. Nie mieli tu żadnych znajomych. Miłość ocaliła ich przed depresją, bo czuli się jak nowożeńcy w podróży poślubnej, a nie dwie osoby w słusznym wieku bez konkretnego zajęcia, samotne, które spędzały poranki na spacerach po mieście, a popołudnia w kinie, gdzie oglądali stare filmy. Żyli marzeniami, ile się dało, aż pewnej leniwej niedzieli, która niczym nie różniła się od innych leniwych dni, wyczerpała się ich cierpliwość. Rozgrzewali się filiżanką gorącej, gęstej czekolady z biszkoptami w cukierni przy ulicy Petritxol, aż nagle Roser pod wpływem impulsu wypowiedziała zdanie, które zdeterminowało ich plany na kolejne lata. „Mam powyżej uszu bycia cudzoziemką. Wracajmy do Chile. Tam jest nasz kraj”. Víctor westchnął głośno jak smok i pochylił się, by pocałować ją w usta. „Wrócimy najszybciej, jak się da, obiecuję ci, Roser. Ale na razie wracamy do Wenezueli”.
Minęło sporo czasu, zanim mógł spełnić obietnicę, czasu spędzonego w Wenezueli, gdzie mieszkał Marcel, gdzie mieli pracę i przyjaciół. Kolonia chilijska rosła z każdym dniem, bo poza emigrantami politycznymi przyjeżdżali inni w poszukiwaniu lepszych warunków życia. W ich dzielnicy, Los Palos Grandes, częściej słyszeli akcent chilijski niż wenezuelski. Większość przybyszów zamykała się we własnym środowisku; lizali swoje rany i stale śledzili sytuację w Chile, gdzie nic się nie zmieniało na lepsze mimo budzących optymizm wieści przekazywanych z ust do ust. Prawda była bowiem taka, że dyktatura trzymała się mocno. Roser przekonała Víctora, że w ich wieku integracja jest jedyną zdrową formą dożywania starości. Powinni cieszyć się dniem dzisiejszym i korzystać z tego, co ten przyjazny kraj ma do zaoferowania, wdzięczni za dobre przyjęcie i pracę, bez rozpamiętywania przeszłości. Myśl o powrocie do Chile nie powinna im przesłaniać codziennych radości. Taka postawa uwolniła ich od próżnej nostalgii i nadziei i pozwoliła korzystać z uroków życia bez poczucia winy, w czym naśladowali wspaniałomyślnych Wenezuelczyków. Przez dziesięć lat po sześćdziesiątce Víctor zmienił się bardziej niż przez całe wcześniejsze życie. Uznał, że zawdzięcza to permanentnemu stanowi zakochania, niezmordowanej walce Roser o wygładzenie kantów jego charakteru i podnoszenie go na duchu, a także pozytywnemu wpływowi karaibskiego luzu, jak nazywał zinstytucjonalizowaną postawę relaksu, który uwolnił go od powagi, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na parę lat. Nauczył się tańczyć salsę i grać na wenezuelskiej gitarze.
***
W tym czasie Víctor spotkał się ponownie z Ofelią del Solar. Przez ostatnie lata sporadycznie dochodziły do niego słuchy o niej, ale się nie widzieli, bo obracali się w różnych kręgach, a poza tym ona spędziła dużą część życia za granicą ze względu na zawód męża. Unikał jej świadomie, żeby spod popiołów nieszczęśliwej młodzieńczej miłości nie wybuchł na nowo płomień i nie zakłócił jego uporządkowanego życia. Nigdy nie zrozumiał, czemu Ofelia usunęła go ze swego życia jednym cięciem i zawiadomiła krótkim listem, tonem rozkapryszonej pannicy, który w niczym nie przypominał młodej kobiety wymykającej się z lekcji, by uprawiać z nim miłość w podrzędnym hoteliku. Najpierw nad tym ubolewał i przeklinał ją, a później znienawidził. Przypisywał Ofelii najgorsze wady jej klasy: bezmyślność, egoizm, arogancję, pedanterię. Później niesmak minął i pozostało mu miłe wspomnienie najpiękniejszej kobiety, jaką dane mu było poznać, jej spontanicznych wybuchów śmiechu, kokieterii. Rzadko o niej myślał i nie czuł potrzeby, żeby śledzić jej poczynania. W Chile, przed dyktaturą, docierały do niego strzępy wiadomości na jej temat, zwykle w komentarzach Felipa del Solar; spotykał się z nim wtedy parę razy w roku, czując się w obowiązku podtrzymywania przyjaźni opierającej się tylko na poczuciu wdzięczności. Widywał czasem jakieś jej niezbyt korzystne zdjęcia w prasie, na stronach towarzyskich, nie w sekcji sztuki; o jej twórczości w Chile nikt nie słyszał. „No proszę, taki oto los spotyka miejscowych artystów, a zwłaszcza kobiety”, skomentowała Roser, która przy okazji jednej ze swoich podróży przywiozła z Miami czasopismo, a w nim kolorowe reprodukcje obrazów Ofelii zajmowały cztery środkowe strony. Víctor przyjrzał się fotografiom artystki towarzyszącym reportażowi. Oczy miała jak zawsze, ale wszystko inne się zmieniło; może po prostu nie była fotogeniczna.
Roser przyniosła wiadomość, że w Ateneum w Caracas jest wystawa najnowszych prac Ofelii del Solar. „Zauważyłeś, że występuje pod panieńskim nazwiskiem?”, zdziwiła się Roser. Víctor uświadomił jej, że zawsze tak było, że to zwyczaj rozpowszechniony wśród kobiet chilijskich, a poza tym Matías Eyzaguirre zmarł dawno temu; skoro Ofelia nie nosiła nazwiska męża za jego życia, dlaczego miałaby to robić jako wdowa? „Dobrze, wszystko jedno. Idziemy na wernisaż”, zdecydowała.
W pierwszej chwili chciał odmówić, jednak zwyciężyła ciekawość. Na wystawie wisiało niewiele obrazów, ale zajmowały trzy sale, bo każdy z nich był wielkości drzwi. Ofelia nie wyzwoliła się spod wpływu Guayasamína, wielkiego malarza ekwadorskiego, u którego studiowała; jej płótna utrzymywały podobny styl, wyraźne pociągnięcia pędzlem, ciemna kreska i abstrakcyjne kształty, ale nie miały nic z humanitarnego przesłania, żadnego oskarżenia okrucieństwa i wyzysku człowieka, żadnych konfliktów historycznych czy politycznych naszych czasów, typowych dla tamtego artysty. Ona malowała obrazy zmysłowe, niektóre wręcz dosłowne, przedstawiające pary w nienaturalnym, brutalnym uścisku i kobiety oddające się rozkoszy bądź cierpieniu. Víctor oglądał je zmieszany, ponieważ inaczej sobie wyobrażał Ofelię jako artystkę.
Zapamiętał Ofelię z wczesnej młodości, tę rozpieszczoną dziewczynę, naiwną i impulsywną, w której się kiedyś zakochał, dziewczynę malującą akwarele z pejzażami i bukietami kwiatów. Wiedział o niej tylko tyle, że najpierw była żoną, a później wdową po dyplomacie; że jest kobietą tradycyjną, pogodzoną z własnym losem. Ale te obrazy odsłaniały gorący temperament i zaskakującą wyobraźnię erotyczną, tak jakby namiętność, którą on zdołał poznać w podrzędnym hoteliku, przetrwała stłumiona w jej wnętrzu, a pędzle i malarstwo stały się jedynym dostępnym wentylem bezpieczeństwa.
Ostatni obraz, wiszący samotnie na ścianie galerii, wywarł na nim silne wrażenie. Przedstawiał nagiego mężczyznę z karabinem w rękach, w czerni, bieli i szarości. Víctor przyglądał mu się uważnie kilka minut, z czymś w rodzaju konsternacji. Podszedł bliżej ściany, żeby przeczytać tytuł: Miliciano, 1973. „Nie jest na sprzedaż”, powiedział ktoś obok niego. To była Ofelia, inna niż w jego wspomnieniach, inna niż na tych paru fotografiach, które widział, postarzała i wyblakła.
– Ten obraz jest pierwszy w serii i wyznacza dla mnie koniec pewnego etapu, dlatego go nie sprzedaję.
– To data puczu wojskowego w Chile – powiedział Víctor.
– Nie ma nic wspólnego z Chile. W tym roku wyzwoliłam się jako artystka.
Aż do tej chwili nie spojrzała na Víctora, mówiła ze wzrokiem utkwionym w obraz. Kiedy kontynuując rozmowę, odwróciła się w jego stronę, nie poznała go. Minęło ponad czterdzieści lat, a ona, w przeciwieństwie do niego, nie miała okazji widzieć go na żadnym zdjęciu. Víctor podał jej rękę i przedstawił się. Ofelia potrzebowała paru sekund, żeby przypomnieć sobie jego imię i gdy w końcu jej się udało, spontaniczny okrzyk zdziwienia upewnił Víctora, że niemal zniknął z jej pamięci. To, co ciążyło mu w sercu jak nieszczęście, na niej nie pozostawiło śladu. Zaprosił ją na lampkę wina do kawiarni i poszedł szukać Roser. Kiedy zobaczył je razem, zwrócił uwagę, jak odmiennie potraktował je czas. Można by oczekiwać, że piękna, frywolna, bogata i wyrafinowana Ofelia lepiej zniesie upływ lat, ale wyglądała starzej niż Roser. Jej siwe włosy były jakby osmalone, miała zniszczone ręce, plecy przygarbione przy malowaniu, a długą luźną lnianą tuniką w ceglastym kolorze próbowała zatuszować nadwagę; nosiła ogromną różnokolorową gwatemalską torbę, a na nogach franciszkańskie sandały. Nadal była piękna. Jej niebieskie oczy błyszczały jak u dwudziestolatki na twarzy spalonej nadmiarem słońca i pooranej zmarszczkami. Roser, wolna od próżności, o urodzie raczej dyskretnej, farbowała siwe włosy, malowała usta, dbała o dłonie, trzymała się prosto i pilnowała wagi, ubrała się na tę okazję z niewyszukaną elegancją, jak zwykle: założyła czarne spodnie i białą bluzkę. Przywitała się entuzjastycznie z Ofelią, po czym usprawiedliwiła się, że nie może im towarzyszyć, bo spieszy się na próbę zespołu. Víctor spojrzał na nią pytająco i wpadł w panikę, gdy się domyślił, że chce go zostawić sam na sam z Ofelią.
***
Przy stoliku na patio Ateneum, wśród nowoczesnych rzeźb i tropikalnych roślin, Ofelia i Víctor wymienili się najważniejszymi informacjami o tym, co się z nimi działo przez czterdzieści lat, omijając temat namiętności, która kiedyś wprowadziła zamieszanie do ich życia. Víctor nie odważył się poruszyć tej kwestii, a tym bardziej nie przyszło mu do głowy prosić ją o spóźnione wyjaśnienie, bo wydało mu się to upokarzające. Ona też nie widziała potrzeby, żeby mu cokolwiek tłumaczyć, bo jedynym mężczyzną, który liczył się w jej życiu, był Matías Eyzaguirre. W porównaniu z niezwykłą miłością, jaką razem przeżyli, krótka przygoda z Víctorem wydawała się dziecinadą i całkiem wymazałaby ją z pamięci, gdyby nie maleńki grób na pewnym wiejskim cmentarzu w Chile. O nim też nie wspomniała Víctorowi, wzięła na siebie pełną odpowiedzialność za tę wpadkę, która miała pozostać w ukryciu, tak jak nakazał ojciec Vicente Urbina.
Rozmawiali długo, jak dobrzy przyjaciele. Ofelia powiedziała, że ma dwoje dzieci i że przeżyła trzydzieści trzy szczęśliwe lata z Matíasem, który kochał ją równie wytrwale, jak wytrwale o nią zabiegał. Kochał tak mocno, miłością tak zaborczą, że dzieci czuły się zazdrosne.
– Niewiele się zmienił, zawsze był uosobieniem spokoju i wspaniałomyślności, był mi bezgranicznie oddany, a z czasem te zalety jeszcze się pogłębiły. Wspierałam go w pracy najlepiej, jak umiałam. Dyplomacja to absorbujące zajęcie. Przeprowadzaliśmy się z kraju do kraju co dwa, trzy lata, trzeba było się pakować, żegnać z przyjaciółmi i zaczynać od nowa w innym miejscu. Dla dzieci to też trudne wyzwanie. Najgorzej znosiłam obowiązki towarzyskie; ja się nie nadaję do uczestniczenia w koktajlach i przedłużających się w nieskończoność obiadach.
– Mogłaś malować?
– Próbowałam, ale trudno było poważnie się zaangażować. Zawsze znalazło się coś ważniejszego czy pilniejszego do zrobienia. Kiedy dzieci poszły na studia, oświadczyłam Matíasowi, że przechodzę na emeryturę jako matka i żona i mam zamiar całkowicie poświęcić się malarstwu. Uznał to za słuszne. Dał mi pełną swobodę, więcej nie nalegał, żebym mu towarzyszyła w rautach.
– No proszę, wyjątkowy człowiek.
– Szkoda, że go nie poznałeś.
– Raz go widziałem. To on postawił pieczątkę na moim dokumencie wjazdowym do Chile na pokładzie „Winnipegu” w 1939 roku. Nigdy tego nie zapomnę. Twój Matías był porządnym człowiekiem, Ofelio.
– Popierał mnie we wszystkim. Wystarczy powiedzieć, że zapisał się na kurs, żeby móc docenić moje obrazy, bo nie znał się na sztuce, i sponsorował moją pierwszą wystawę. Pokonał go podstępny zawał serca sześć lat temu, a ja nadal płaczę po nocach, że nie ma go przy mnie – zwierzyła się Ofelia w nagłym przypływie szczerości i skonfundowała tym Víctora.
Wyznała, że od jego śmierci wyzwoliła się od wszelkich obowiązków, które wcześniej ją rozpraszały; żyła jak wieśniaczka na gospodarstwie dwieście kilometrów od Santiago, miała sad i hodowała miniaturowe kozy z długimi uszami, które sprzedawała jako maskotki, a poza tym malowała i malowała. Nie ruszała się z pracowni, chyba że w odwiedziny do syna i córki, do Brazylii i Argentyny, na jakąś wystawę i raz w miesiącu do matki.
– Wiesz, że mój ojciec zmarł, prawda?
– Tak, przeczytałem w prasie. Gazety chilijskie docierają tu z opóźnieniem, ale w końcu dochodzą. Był ważną figurą w rządzie Pinocheta.
– Tak, na początku. Zmarł w 1975. Moja matka wtedy rozkwitła. Ojciec był despotą.
Opowiedziała mu, że doña Laura zaniedbuje teraz kompulsywną modlitwę i filantropię, a więcej czasu poświęca na grę w kanastę i seanse spirytystyczne z grupą ezoterycznych staruszek, które mają łączność z duszami z zaświatów. Dzięki temu utrzymuje kontakt z Leonardem, swoim ukochanym Dzidziusiem. Doña Laura zdawała sobie sprawę, że przywoływanie duchów było demoniczną praktyką zdecydowanie potępianą przez Kościół, więc przezornie pomijała ten temat podczas spowiedzi i ksiądz Vicente Urbina pozostawał w nieświadomości nowego grzechu plamiącego ognisko domowe rodziny del Solar.
Ofelia mówiła o kapłanie z sarkazmem. Powiedziała, że ponadosiemdziesięcioletni Urbina jako biskup z dużą elokwencją bronił metod stosowanych przez dyktaturę, uzasadniając je koniecznością obrony zachodniej kultury chrześcijańskiej przed perwersją marksizmu. Kardynał, który zorganizował specjalny wikariat, by pomagać prześladowanym i prowadzić rejestr zaginionych, musiał przywołać go do porządku, kiedy z egzaltacją usprawiedliwiał tortury i egzekucje bez sądu. Biskup Urbina niezmordowanie pełnił misję zbawienia dusz, zwłaszcza gdy chodziło o jego parafian z górnej dzielnicy, i nadal był doradcą rodziny del Solar, a jego autorytet jeszcze wzrósł po śmierci patriarchy rodu. Doña Laura, jej córki, zięciowie, wnuki i prawnuki polegały na jego mądrości w sprawach ważnych i błahych.
– Wyzwoliłam się spod jego wpływu, nienawidzę go, to nikczemny człowiek, ale ja prawie zawsze byłam daleko od Chile. Felipe też się wyzwolił, bo jest najmądrzejszy w rodzinie i spędza połowę życia w Anglii.
– Co u niego słychać?
– Zniósł trzy lata rządów Allendego, pewny, że to długo nie potrwa, i miał rację, ale nie wytrzymał koszarowej mentalności junty, bo odgadł, że prędko się nie skończy. Sam wiesz, jak bardzo mu się podoba wszystko, co angielskie. Nienawidzi chilijskiej hipokryzji i dewocji. Często odwiedza matkę i przy okazji zajmuje się rodzinnymi finansami, których prowadzenia podjął się po śmierci ojca.
– Nie miałaś jeszcze jednego brata? Tego, który badał huragany i tajfuny?
– Osiadł na Hawajach i odwiedził Chile tylko raz, żeby się upomnieć o swoją część spadku po ojcu. Pamiętasz Juanę, która u nas pracowała i która uwielbiała twojego syna, Marcela? Nic się nie zmieniła. Nikt, nawet ona sama, nie wie, ile ma lat, ale nadal jest gospodynią i opiekuje się moją matką, która ma ponad dziewięćdziesiąt lat i często jej odbija. W rodzinie mamy wiele przypadków demencji. No dobrze, już jesteś na bieżąco z naszymi sprawami. Teraz opowiedz mi o sobie.
Víctor streścił jej swoje życie w pięć minut, wspominając krótko rok, który spędził w obozie, i omijając najgorsze przeżycia, bo wydało mu się, że opowiadanie o nich byłoby w złym guście, i przypuszczał, że Ofelia wolała o nich nie wiedzieć. Nawet jeśli czegoś się domyślała, nie drążyła tematu, powiedziała tylko, że Matías miał konserwatywne poglądy polityczne, ale bez szemrania służył Chile jako dyplomata przez trzy lata socjalizmu, natomiast wstydził się, reprezentując rząd wojskowy, ze względu na jego złą reputację na świecie. Dodała, że jej polityka nigdy nie interesowała, dla niej istnieje tylko sztuka, i tak żyje sobie spokojnie w Chile wśród drzew i zwierząt, nie czytając prasy. Z dyktaturą czy bez, jej życie wygląda tak samo.
Żegnając się, obiecali sobie, że będą w kontakcie, ale doskonale wiedzieli, że to tylko grzecznościowa formułka. Víctor poczuł ulgę: jeśli człowiek żyje wystarczająco długo, sprawy zataczają koło. Koło Ofelii del Solar domknęło się elegancko w tej kawiarni w Ateneum i zgliszcza nie pozostawiły popiołu. Żar wygasł już dawno temu. Víctor doszedł do wniosku, że nie podoba mu się ani jej osobowość, ani malarstwo; jedyna rzecz godna zapamiętania to jej oczy w rzadko spotykanym odcieniu błękitu. Roser czekała na niego w domu zaniepokojona, ale wystarczyło jej jedno spojrzenie i zaczęła się śmiać. Mąż zrzucił z siebie ciężar wielu lat. Przekazał jej nowiny o rodzinie del Solar i zakończył uwagą, że Ofelia pachniała więdnącymi gardeniami. Przyszło mu do głowy, że Roser zaplanowała to rozczarowanie, że specjalnie zabrała go na wystawę i zostawiła sam na sam z jego dawną miłością. Żona dużo ryzykowała; mogło się zdarzyć, że zamiast się rozczarować Ofelią, znów się w niej zakocha, ale najwyraźniej tej możliwości Roser w ogóle nie brała pod uwagę. „Problem polega na tym, że ona jest pewna moich uczuć, natomiast ja cały czas się zadręczam, czy nie odejdzie z innym”, pomyślał.