Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 11

Оглавление

4

• 1939 •

Smakuję cnoty i wady

drobnomieszczańskie mieszkańców przedmieścia...

PABLO NERUDA

PRZEDMIEŚCIA, Z CYKLU POŻÓŁKŁE SERCE

„Królowa Pacyfiku” wypłynęła z Valparaíso na początku maja, a do portu w Liverpoolu zawinęła dwadzieścia siedem dni później. W Europie wiosna ustępowała miejsca niespokojnemu latu, witanemu werblami nieuniknionej wojny. Parę miesięcy wcześniej europejskie mocarstwa podpisały układ monachijski, umacniający wpływy Hitlera. Cywilizowany świat znieruchomiał, obserwując ekspansję nazistów. Jednak na pokład „Królowej Pacyfiku” echa zbliżającego się konfliktu docierały przytłumione odległością i hałasem silników Diesla, dzięki którym to ważące 17702 tony pływające miasto przemierzyło dwa oceany. Stu sześćdziesięciu dwojgu pasażerom drugiej klasy i czterystu czterdziestu sześciorgu trzeciej rejs się dłużył, ale w pierwszej klasie niedogodności związane z podróżą morską wyciszała wyrafinowana atmosfera; tam dni mijały szybko, a uderzenia fal nie psuły przyjemności żeglugi. Do górnego pokładu praktycznie nie dochodził szum silników, tam dominowały miłe dla ucha dźwięki muzyki tła, konwersacje w różnych językach dwustu osiemdziesięciu pasażerów, nieustanna krzątanina marynarzy i oficerów ubranych na biało od stóp do głów i kelnerów w uniformach ze złotymi guzikami, słychać było orkiestrę i żeński kwartet smyczkowy, i nieustanne pobrzękiwanie kryształowych kieliszków, porcelanowej zastawy stołowej i srebrnych sztućców. Kuchnia odpoczywała tylko o najciemniejszej godzinie przed świtem.

W swoim apartamencie, składającym się z dwóch sypialni, dwóch łazienek, salonu i tarasu, Laura del Solar jęczała, usiłując wbić się w elastyczny gorset, a jej balowa suknia już czekała na łóżku. Przeznaczona była na uroczysty wieczór, przedostatni w czasie tego rejsu, na który pasażerowie pierwszej klasy wyciągali z kufrów najbardziej eleganckie stroje i najcenniejsze klejnoty. W tej drapowanej sukni z niebieskiej satyny z kolekcji Chanel, zamówionej w Buenos Aires, jej krawcowa z Santiago już popuściła sześć centymetrów w szwach, ale po tygodniach spędzonych na statku Laura ledwie się w niej mieściła. Tymczasem przed fazowanym lustrem jej mąż, Isidro del Solar, z zadowoloną miną poprawiał biały krawat dobrany do eleganckiego smokingu. Nie tak łakomy i bardziej zdyscyplinowany niż żona, utrzymywał stałą wagę i w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat nadal uważał się za przystojnego mężczyznę. Niewiele się zmienił, od kiedy się pobrali, podczas gdy ona padła ofiarą macierzyństwa i słodyczy. Laura osunęła się na fotel obity tapicerką gobelinową, spuściła głowę i zrozpaczona załamywała ręce.

– Laurita, co się dzieje?

– Isidro, nie pogniewałbyś się, gdybym ci nie towarzyszyła tej nocy? Boli mnie głowa.

Mąż stanął przed nią z niezadowoloną miną, dzięki której zawsze osiągał swój cel.

– Laurita, zażyj ze dwie aspiryny. Dziś jest kolacja kapitańska. Kosztowało mnie sporo trudu przekupienie majordoma, żeby nam wyznaczył stół w eksponowanym miejscu. Będzie nas przy nim ośmioro i twoja nieobecność rzucałaby się w oczy.

– Ale ja się źle czuję, Isidro...

– Postaraj się. Dla mnie to kolacja biznesowa. Przy stole będzie senator Trueba i dwaj angielscy przedsiębiorcy zainteresowani kupnem mojej wełny. Pamiętasz, wspominałem ci o nich? Już otrzymałem ofertę z fabryki mundurów wojskowych z Hamburga, ale z Niemcami trudno się dogadać.

– Nie sądzę, żeby żona senatora Trueby wzięła w niej udział.

– Ta kobieta to dziwaczka, mówią, że rozmawia z duchami – skomentował Isidro.

– Wszyscy czasami rozmawiamy ze zmarłymi, Isidro.

– Co za głupoty opowiadasz, Laurito!

– Nie mieszczę się w sukni.

– I to ma być problem, te parę kilo nadwagi? Załóż inną. W każdej dobrze wyglądasz – zasugerował to, co do znudzenia powtarzał jej przy wielu okazjach.

– Jak miałam nie utyć? Jedyne, co robiliśmy na statku, to jedzenie i jedzenie.

– No, ale mogłaś ćwiczyć, pływać w basenie na przykład.

– Ja miałabym się pokazać w kostiumie kąpielowym!

– Lauro, nie mogę cię zmusić, ale zrozum, że twoja obecność na kolacji jest bardzo ważna. Nie zostawiaj mnie na lodzie. Pomogę ci zapiąć suknię. Załóż szafirowy naszyjnik, będzie świetnie się prezentował.

– Jest bardzo ostentacyjny.

– Nic podobnego. Jest skromny, w porównaniu z klejnotami, które widzieliśmy na innych kobietach, tu, na statku – zdecydował Isidro, otwierając sejf kluczykiem wyciągniętym z kieszonki kamizelki.

Ona zatęskniła za tarasem z kameliami w domu w Santiago, za Leonardem, bawiącym się w tej oazie spokoju, gdzie ona mogła spokojnie robić na drutach i modlić się z dala od gorączkowej, hałaśliwej aktywności męża. Isidro del Solar był jej przeznaczony, ale małżeństwo ciążyło jej niczym obowiązek. Zazdrościła młodszej siostrze, słodkiej Teresie, zakonnicy klauzurowej, której dzień upływał na medytacjach, pobożnych lekturach i haftowaniu posagu dla narzeczonych z dobrych domów. Podziwiała jej życie poświęcone Bogu, bez męczących rozrywek, bez melodramatów wywoływanych przez dzieci i krewnych, bez użerania się z domową służbą, bez tracenia czasu na wizyty, bez odgrywania roli oddanej małżonki. Isidro był wszechobecny, cały świat krążył wokół niego, jego pragnień i wymagań. Taki był jego dziadek i ojciec, tacy byli wszyscy mężczyźni.

– Rozchmurz się, Laurito – dodawał jej animuszu Isidro, zakładając jej naszyjnik i walcząc z mikroskopijnym zamkiem. – Chcę, żebyś się dobrze bawiła i żeby ta podróż pozostawiła ślad w twojej pamięci.

Niezatarty ślad w jej pamięci pozostawiła podróż, którą odbyli parę lat temu na pokładzie transatlantyku „Normandie”, tuż po jego zwodowaniu, z mesą na siedmiuset stołowników, lampami i abażurami zaprojektowanymi przez Renégo Lalique’a, dekoracją w stylu art déco i zimowym ogrodem z egzotycznymi ptakami w klatkach. Pokonując w ciągu zaledwie pięciu dni dystans między Francją a Nowym Jorkiem, państwo del Solar doświadczyli luksusu niespotykanego w Chile, gdzie umiar uważany był za cnotę. Im więcej ktoś miał pieniędzy, tym staranniej je ukrywał i tylko imigranci arabscy, dorobiwszy się na handlu, wystawiali swoje bogactwo na pokaz, ale Laura kogoś takiego nigdy nie spotkała; ci ludzie nie należeli do jej kręgu towarzyskiego i tak miało pozostać. Na „Normandie” odbywała z mężem drugą podróż poślubną, pozostawiwszy piątkę dzieci pod opieką dziadków, angielskiej bony i służących. Czekała ją niespodzianka – podczas rejsu znów zaszła w ciążę, kiedy najmniej się tego spodziewała. Żyła w przekonaniu, że to w trakcie tej krótkiej podróży poczęli Leonarda, biedne stworzenie, jej Dzidziusia. Chłopiec urodził się parę lat po Ofelii, która do tej pory była najmłodsza w rodzinie.

„Królowa Pacyfiku” nie mogła konkurować luksusem z „Normandie”, ale też niczego jej nie brakowało. Laura śniadanie jadła w łóżku, zgodnie ze swoim zwyczajem; przed dziesiątą rano ubierała się, żeby pójść na mszę do kaplicy, stamtąd wychodziła na pomost odetchnąć świeżym powietrzem na specjalnie dla niej zarezerwowanym leżaku, a kelner przynosił bulion wołowy i kanapki; później udawała się na obiad, co najmniej czterodaniowy; zaraz potem był podwieczorek, z bułeczkami i ciasteczkami. Ledwie starczało czasu na sjestę i kilka partii kanasty, a już należało się przebierać na koktajl i kolację, robić dobrą minę i udawać, że się słucha cudzych opinii. Wieczorne zabawy należały do rutyny dnia. Isidro był lekki w tańcu i miał dobry słuch, ale ona poruszała się z gracją foki wyrzuconej na brzeg. Na przekąskę o północy, kiedy orkiestra odpoczywała, podawano foie gras, kawior, szampan i desery. Odmawiała sobie pierwszych trzech, ale nie mogła się oprzeć słodyczom. Poprzedniej nocy szef kuchni, Francuz z fantazją, zaprezentował prawdziwą czekoladową orgię pod różnymi postaciami, zwieńczoną pomysłową fontanną: z pyszczka kryształowej ryby tryskała rozpuszczona czekolada.

Dla niej ta podróż stała się kolejnym ustępstwem wymuszonym przez męża. Gdyby to rzeczywiście miały być wakacje, wolałaby jechać do swego majątku na południu albo do letniego domu na plaży w Viña del Mar, gdzie czas płynął powoli i rozkosznie. Długie spacery, herbatka pod drzewami, odmawianie różańca z dziećmi i służbą. Dla męża ta podróż do Europy stanowiła okazję do zacieśniania kontaktów zawodowych i towarzyskich oraz przygotowywania gruntu pod nowe interesy. Miał wypełniony terminarz na każdą stolicę, którą planowali odwiedzić. Laura czuła się oszukana, to nie są prawdziwe wakacje, ale Isidro był wizjonerem, jak sam siebie określał. W rodzinie Laury uważano to za podejrzane; łatwość zarabiania pieniędzy w handlu wyróżniała nowobogackich, parvenus czy nuworyszy, karierowiczów. Tolerowali ten defekt Isidra, ponieważ nikt nie podważał jego pochodzenia, a wywodził się on z dobrej rodziny kastylijsko-baskijskiej, bez domieszki krwi arabskiej czy żydowskiej. Pochodził z rodu del Solar o nieposzlakowanej opinii, z wyjątkiem jego ojca, który w dojrzałym wieku zakochał się w zwykłej nauczycielce i zdążył spłodzić z nią dwójkę dzieci, zanim romans się wydał. Jego liczna parantela i inne rodziny z dobrego towarzystwa stanęły murem za małżonką i legalnymi potomkami, ale on nie chciał porzucić kochanki. Skandal go pogrążył. Isidro miał wtedy piętnaście lat. Mimo że nadal mieszkał w tym samym mieście, nigdy więcej nie zobaczył ojca, który spadł o kilka stopni w surowej hierarchii klasowej i usunął się ze swego dawnego otoczenia. Tego dramatu nie komentowano głośno, ale wszyscy o nim wiedzieli. Bracia opuszczonej małżonki wyznaczyli jej niewielką pensję i znaleźli pracę dla Isidra, najstarszego z rodzeństwa, który musiał porzucić szkołę. Chłopiec okazał się bardziej inteligentny i przedsiębiorczy niż cała jego parantela razem wzięta i w ciągu paru lat osiągnął poziom materialny odpowiadający jego pochodzeniu. Szczycił się tym, że nic nikomu nie zawdzięczał. W wieku dwudziestu dziewięciu lat, kiedy już się dorobił na różnych interesach akceptowanych w jego środowisku, takich jak hodowla owiec w Patagonii, import antyków z Ekwadoru i Peru oraz majątek ziemski, może niezbyt dochodowy, ale dodający mu prestiżu, dzięki czemu cieszył się dobrą reputacją, poprosił o rękę Laury Vizcarra. Rodzina narzeczonej, wywodząca się od don Pedra de Vizcarra, pełniącego obowiązki gubernatora Kolonii w XVI wieku, była klanem katolickim, ultrakonserwatywnym, niedbającym o wykształcenie i wsobnym: jego członkowie żyli, żenili się i umierali we własnym gronie, nie mieszając się z innymi i nie wykazując zainteresowania nowymi prądami epoki. Nie interesowały ich nauka, sztuka i literatura. Isidro został przyjęty, ponieważ zyskał sobie powszechną sympatię, ale też potrafił wykazać, że jest spokrewniony z rodem Vizcarra ze strony matki.

***

Na pokładzie „Królowej Pacyfiku” Isidro del Solar spędził dwadzieścia parę dni na kultywowaniu znajomości i uprawianiu sportu: grał w ping-ponga i trenował szermierkę. Rano truchtem okrążał parę razy pokład, a kończył dzień po północy w towarzystwie przyjaciół i znajomych w barze i salonie dla palaczy, gdzie damy nie były mile widziane. Panowie o interesach wspominali tylko mimochodem, bo okazywanie zainteresowania tym tematem nie należało do dobrego tonu, natomiast kwestie polityczne budziły żywe zainteresowanie. Śledzili aktualne wydarzenia dzięki gazetce pokładowej; były to dwie kartki zadrukowane wiadomościami z telegrafu, rozprowadzane rano wśród pasażerów. Po południu te informacje już się dezaktualizowały; wszystko zmieniało się w zawrotnym tempie, znajomy świat wywracał się do góry nogami. W porównaniu z Europą odległe Chile na szczęście było rajem zacofania. Owszem, mieli akurat rząd centrolewicowy, a prezydent, mason, znienawidzony przez prawicę, reprezentował Partię Radykalną (w „dobrych domach” nie wymawiało się jego nazwiska), ale ktoś taki na pewno długo nie porządzi. Ta pospolita lewica z jej prymitywnym realizmem nie zagrzeje długo miejsca w Chile, już oni się o to postarają. Isidro dołączał do żony w porze obiadu i popołudniowych spektakli. Na statku było kino, teatr, sala koncertowa, cyrk, brzuchomówcy i hipnotyzerzy oraz jasnowidze; ich pogadanki wywoływały fascynację dam i kpiny mężczyzn. Isidro, ekstrawertyk i sybaryta, cieszył się życiem z cygarem w jednej i kieliszkiem w drugiej ręce, nie przejmując się zgorszeniem małżonki, której zdaniem ta nieuzasadniona wesołość miała posmak grzechu i rozpusty.

Laura przeglądała się w lustrze i z trudem powstrzymywała łzy. Ta suknia wyglądałaby wspaniale na innej kobiecie, myślała; ona nie zasługuje ani na nią, ani na prawie nic z tego, czym dysponowali. Zdawała sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji; miała szczęście, rodząc się w rodzinie Vizcarra i wychodząc za mąż za Isidra del Solar, również z wielu innych przywilejów, otrzymanych nie wiadomo jakim cudem, bez żadnego wysiłku czy świadomego dążenia z jej strony. Zawsze ktoś się nią opiekował i jej usługiwał. Wydała na świat sześcioro dzieci i w życiu nie zmieniła pieluchy ani nie przygotowała butelki z mlekiem; tym się zajmowała poczciwa Juana, która nadzorowała mamki i służbę. Juana wychowała jej dzieci, poczynając od najstarszego, już prawie dwudziestodziewięcioletniego Felipe. Laurze nigdy nie przyszło do głowy zapytać Juanę, ile ona ma lat ani od jak dawna pracuje w jej domu, nie pamiętała też, skąd się u nich wzięła. Bóg zbyt hojnie ją obdarował. Dlaczego właśnie ją? Czego oczekiwał w zamian? – nie miała pojęcia, i ten dług wobec Boga nie dawał jej spokoju. Na „Normandie” z ciekawości wybrała się obserwować życie na pokładzie trzeciej klasy, wbrew zakazom mieszania się z pasażerami z innego poziomu ze względów sanitarnych, jak mogła przeczytać na drzwiach swojej suite. Gdyby tak nieszczęśliwie się złożyło, że pojawi się przypadek gruźlicy czy innej zakaźnej choroby, mogłoby się to skończyć dla wszystkich kwarantanną, pouczył ją oficer, który ją przywołał do porządku. To, co Laurze udało się zobaczyć, potwierdziło jej obserwacje z czasów, gdy w towarzystwie członkiń Stowarzyszenia Katolickich Dam udawała się rozdawać dary ludziom z marginesu: że biedacy dziwnie pachną, mają inny kolor i ciemniejszą cerę, matowe włosy, wyblakłe ubranie. Kim byli pasażerowie trzeciej klasy? Nie chodzili w łachmanach i nie znajdowali się w tak beznadziejnej sytuacji jak biedacy w Santiago, ale pokrywała ich ta sama szara niczym popiół patyna. „Dlaczego oni, a nie ja?”, zastanawiała się wtedy Laura z mieszanymi uczuciami ulgi i wstydu. Pytanie to rozbrzmiewało w jej głowie jak natrętny hałas. Na „Królowej Pacyfiku” podział na klasy był podobny jak na „Normandie”, ale kontrast mniej się rzucał w oczy, bo czasy się zmieniły i ich parowiec nie obfitował w luksusy. Owi pasażerowie klasy turystycznej, jak nazywano teraz tych z niższych pokładów, którzy wsiedli na pokład w Chile, Peru i w innych portach na Pacyfiku, to byli funkcjonariusze, urzędnicy, studenci, drobni handlowcy, imigranci, wybierający się z wizytą do rodziny w Europie. Laura zdała sobie sprawę, że spędzali czas o wiele przyjemniej niż pasażerowie pierwszej klasy, że panowała tam odświętna, wesoła atmosfera, ludzie śpiewali, tańczyli, popijali piwo, urządzali gry i konkursy i nikt nie zakładał tweedowej marynarki do obiadu, jedwabnej sukni na popołudniową herbatkę i stroju wieczorowego do kolacji.

W przedostatnią noc na statku Laura, stojąc w balowej sukni przed lustrem, wyperfumowana, z naszyjnikiem odziedziczonym po matce, marzyła o kieliszku sherry z paroma kroplami waleriany, po którym najchętniej położyłaby się do łóżka, zasnęła i spała całymi miesiącami, aż do końca podróży, aż znów się znajdzie w przyjaznej atmosferze domu, w swoich chłodnych pokojach, z Leonardem. Bardzo za nim tęskniła, co za męczarnia przebywać tak długo z dala od syna; może po powrocie on jej nie pozna, niestety, jego pamięć była zawodna, jak wszystko w nim. A może jest chory? Lepiej o tym nie myśleć. Bóg dał jej pięcioro normalnych dzieci, a później zesłał tego aniołka, czystą, niewinną duszyczkę. Spałaby, gdyby dało się spać. Frustracja trawiła jej żołądek, Laura czuła szmery w klatce piersiowej. „To zawsze ja muszę ustąpić, a Isidro robi, co chce, na pierwszym miejscu on, na drugim on i na trzecim on, tak mi powtarza, jakby to miało śmieszyć, a ja się na to zgadzam. Wolałabym być wdową!”, pomyślała. Nie, trzeba odpędzić powracające grzeszne myśli modlitwą i pokutą. Pragnienie śmierci drugiej osoby to grzech śmiertelny; owszem, Isidro ma zły charakter, ale jest znakomitym mężem i ojcem, nie zasługuje na to perwersyjne życzenie własnej żony, kobiety, która mu przysięgła lojalność i posłuszeństwo, kiedy się pobierali, przysięgła przed ołtarzem. „Wariatka ze mnie, na dodatek gruba”, westchnęła i nagle ten wniosek wydał się jej zabawny. Mimo woli na jej twarzy pojawił się wesoły uśmiech, co jej mąż uznał za zgodę. „To mi się podoba, moja śliczna”, powiedział i wszedł do łazienki, nucąc coś pod nosem.

***

Ofelia weszła do apartamentu rodziców bez pukania. W wieku dziewiętnastu lat nie pozbyła się dziecięcej arogancji, kiedyż ona w końcu dorośnie, wzdychał jej ojciec i nadal rozpieszczał prezentami swoją ulubienicę, jedyną z całej szóstki potomstwa, która była podobnie jak on śmiała i uparta, odporna na wszelkie zabiegi wychowawcze. W szkole nie przykładała się do nauki, skończyła ją tylko dlatego, że zakonnice chciały się jej pozbyć. Niewielkie poczyniła postępy podczas dwunastu lat nauki, ale udało się jej ukryć swoją ignorancję, bo sprawiała miłe wrażenie, wyczuwała, kiedy lepiej się nie odzywać, i miała wyostrzony zmysł obserwacji. Opanowanie historii czy tabliczki mnożenia przekraczało jej możliwości, ale znała na pamięć teksty wszystkich piosenek, jakie nadawano przez radio. Ojciec obawiał się, że ta roztargniona, kokieteryjna dziewczyna o wyzywającej urodzie może się stać łatwym łupem dla mężczyzn bez skrupułów. Wszyscy oficerowie na pokładzie i połowa pasażerów płci męskiej, nawet starcy, nie spuszczali z niej oka, co do tego nie miał wątpliwości. Niejeden wychwalał przed nim jej talent, niby że chodziło o akwarele, które Ofelia malowała na pokładzie, ale nie po to się tam kręcili, żeby podziwiać banalne obrazki, tylko z całkiem innego powodu. Nie mógł się doczekać, kiedy Matías Eyzaguirre, człowiek o krańcowo odmiennym charakterze, ożeni się z nią i przejmie całą odpowiedzialność, a on będzie mógł wreszcie odetchnąć, ale też dobrze było trochę poczekać, bo jeśli wyjdzie za mąż za wcześnie, tak jak jej siostry, szybko zmieni się w zgryźliwą matronę.

Z perspektywy Chile, kraju położonego na odległym południowym krańcu Ameryki, podróż do Europy stawała się długą, kosztowną odyseją, na którą niewiele rodzin mogło sobie pozwolić. Państwo del Solar nie należeli do grona właścicieli największych chilijskich fortun, co byłoby możliwe, gdyby ojciec Isidra zostawił mu w spadku to, co sam odziedziczył i co w całości przepuścił, zanim porzucił rodzinę, ale niewiele im do tego poziomu brakowało. W każdym razie pozycja towarzyska bardziej niż od pieniędzy zależała od pochodzenia. W przeciwieństwie do wielu zamożnych rodzin o mentalności prowincjonalnej Isidro uważał za konieczne zobaczyć świat. Chile było wyspą, ograniczoną od północy niegościnną pustynią, od wschodu nieprzystępnym łańcuchem Andów, od zachodu Pacyfikiem, a od południa zamarzniętym kontynentem, Antarktydą; nie bez powodu Chilijczycy dusili się we własnym sosie, podczas gdy za granicą nabierał zawrotnego tempa wiek XX. Isidro traktował podróżowanie jako niezbędną inwestycję. Obu synów, ledwie osiągnęli stosowny wiek, wysłał do Stanów Zjednoczonych i do Europy, i chętnie zaproponowałby to samo córkom, ale wyszły za mąż, nim znalazł stosowną chwilę, żeby się tym zająć. Starał się nie popełnić podobnego błędu w przypadku Ofelii; musiał wyciągnąć ją z zatęchłej, świętoszkowatej atmosfery Santiago, żeby nabrała kulturalnej ogłady. Miał cichą nadzieję, skrywaną nawet przed żoną, że uda się zostawić Ofelię w szkole dla panien w Londynie na zakończenie ich podróży po Europie. Rok lub dwa lata brytyjskiej edukacji dobrze by jej zrobiły: mogłaby się podciągnąć z angielskiego, którego uczyła się od dziecka z boną i prywatnymi nauczycielami, tak jak pozostałe dzieci, oczywiście z wyjątkiem Leonarda. Angielski może stać się językiem przyszłości, chyba że Niemcy przejmą kontrolę nad Europą. Szkoła w Londynie to było to, przez co jego córka powinna przejść, zanim wyjdzie za Matíasa Eyzaguirrego, oficjalnego, wieloletniego narzeczonego, który tymczasem robił karierę.

Ofelia zajmowała drugi pokój w ich apartamencie, z osobnym wejściem. W jej kabinie ciągle panował chaos: pootwierane kufry, walizki i pudła na kapelusze, rozrzucone ubrania, buty i kosmetyki, na podłodze rakiety tenisowe i modne czasopisma. Zdając się na służących, dziewczyna nie zastanawiała się, kto po niej sprząta i porządkuje cały ten zamęt, i beztrosko szła przez życie, siejąc wokół siebie rozgardiasz. Wystarczyło zadzwonić i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawiał się ktoś ze służby. Tej nocy wyciągnęła z bałaganu lekką, dopasowaną sukienkę, a kiedy ojciec ją w niej zobaczył, zawołał zdegustowany:

– Skąd panna wzięła ten strój prostytutki?

– Takie są teraz modne, papo. Chciałby mnie ojciec widzieć w habicie jak ciotkę Teresę?

– Proszę sobie za wiele nie pozwalać. Co by Matías sobie pomyślał, gdyby Ofelię zobaczył w tym stroju!

– Otworzyłby usta z wrażenia, jak zawsze, papo. Proszę sobie nie robić złudzeń, nie mam zamiaru za niego wyjść.

– To po co tyle czasu zawracać mu głowę?

– To dewot.

– A co, lepiej, żeby był ateistą?

– Ani jedno, ani drugie, papo. Mamo, przyszłam pożyczyć naszyjnik babci, ale widzę, że już go mama założyła. Ładnie wygląda.

– Ależ proszę, dziecko, na młodej osobie lepiej będzie się prezentował – szybko zareagowała matka i zaczęła manipulować przy zapięciu.

– Ani mi się waż, Lauro! Zapomniałaś, że chcę cię w nim widzieć dziś w nocy? – zamknął temat mąż.

– Co za różnica, Isidro, naszej córce byłoby w nim do twarzy.

– Nie gadaj głupstw! Dość tego. Ofelio, proszę założyć szal albo kamizelkę, ten dekolt jest za duży – polecił, mając jeszcze w pamięci wstyd, jakiego się najadł na balu maskowym wydanym z okazji przekroczenia równika, kiedy Ofelia zaprezentowała się przebrana za odaliskę: z welonem na twarzy i w skąpej piżamie.

– Papciu, może papcio udawać, że mnie nie zna. Na szczęście nie muszę siadać do stołu z tymi starymi nudziarzami. Mam nadzieję, że przytrafią mi się jacyś przystojniacy.

– Proszę liczyć się ze słowami! – zdążył jeszcze upomnieć ją ojciec, zanim wyszła, wyginając się jak tancerka flamenco.

Kolacja kapitańska zdaniem obu pań del Solar ciągnęła się bez końca. Po deserze, na który podano wulkan bez i lodów z płomieniem w środku, matka wycofała się z migreną do apartamentu, a córka w salonie powetowała sobie wcześniejszą nudę, tańcząc swinga granego przez doborowych trębaczy. Wypiła za dużo szampana i zakończyła tańce w dyskretnym miejscu na pokładzie, całując się ze szkockim oficerem, który miał włosy w kolorze marchewki i ciekawskie ręce. Tam ją znalazł ojciec. „Na litość boską, co za wstyd! Czy Ofelia nie wie, że plotki lecą jak na skrzydłach? Matías dowie się, zanim jeszcze przybijemy do portu w Liverpoolu. Na pewno!”

***

W Santiago, w domu przy ulicy Mar del Plata, panował nastrój przedłużonych wakacji. Państwo od czterech tygodni podróżowali i już nawet pies za nimi nie tęsknił. Ich nieobecność nie miała wpływu na codzienną rutynę ani nie ujmowała obowiązków służbie, ale przynajmniej nie trzeba było się spieszyć. Przez radio cały czas leciały słuchowiska, bolera i futbol, każdy mógł sobie pozwolić na sjestę. Nawet Leonardo, bardzo przywiązany do matki, wydawał się zadowolony i przestał o nią pytać. To była ich pierwsza rozłąka, i zamiast płakać z tego powodu, Dzidziuś wykorzystał czas, żeby poznać zakazane zakątki tej trzypiętrowej posiadłości, ze strychem, garażem, piwnicą i mansardą na poddaszu. Opieka nad domem i młodszym bratem przypadła najstarszemu synowi, ale Felipe wywiązywał się z tego zadania powierzchownie, bo nie leżała mu rola głowy rodziny, absorbowały go o wiele ciekawsze sprawy. Najbardziej palącym tematem politycznym stała się kwestia uchodźców hiszpańskich, tak więc nie interesowało go, czy podano do stołu wodnistą zupę czy raki, czy przypadkiem Dzidziuś nie śpi w łóżku z psem, nie sprawdzał też domowych rachunków i kiedy zasięgano jego opinii w jakiejkolwiek kwestii, odpowiadał, żeby robili tak jak zawsze.

Juana Nancucheo, Metyska, z ojca Kreola i matki Indianki z plemienia Mapuczów z odległego południa, w trudnym do określenia wieku, niewysoka, ale solidnej budowy, jak stare pnie w dziewiczych lasach, z długim warkoczem i oliwkową cerą, o surowych obyczajach, lojalna z zasady, zarządzała domem od niepamiętnych czasów. Z wprawą dyrygowała trzema służącymi, kucharką, praczką, ogrodnikiem i mężczyzną, do którego należało pastowanie podłóg, przynoszenie drewna i węgla, opieka nad drobiem i wykonywanie ciężkiej roboty; nikt nie pamiętał jego imienia, mówiono o nim po prostu „człowiek na posyłki”. Jedyną osobą niepodlegającą Juanie był szofer; mieszkał nad garażem i słuchał tylko poleceń państwa, chociaż, jej zdaniem, ta sytuacja stwarzała okazję do wielu nadużyć; na wszelki wypadek miała go na oku, nie ufała mu, przekonana, że sprowadza do siebie kobiety. „W tym domu jest za dużo służby”, powtarzał Isidro del Solar. „To kogo ma pan zamiar wyrzucić, szefie?”, natychmiast ucinała temat. „Nikogo, tak tylko mówię”, szybko się wycofywał. „Coś w tym jest”, Juana w duchu przyznawała mu rację; dzieci już wyrosły i wiele pokoi zamknięto na głucho. Dwie najstarsze córki były zamężne i już miały własne dzieci, drugi syn studiował zmiany klimatyczne na Karaibach („A co tu studiować, klimat trzeba znosić jaki jest, i tyle”, twierdziła Juana), natomiast Felipe się wyprowadził. Zostawała najmłodsza córka, panienka Ofelia, która miała wyjść za mąż za takiego miłego, dżentelmeńskiego, zakochanego po uszy panicza Matíasa, no i Dzidziuś, jej aniołek, który zawsze przy niej będzie, bo nigdy nie dorośnie.

Państwo wcześniej też podróżowali, kiedy dzieci były małe, zanim urodził się Leonardo, a ona zostawała niczym pani na włościach. Wtedy wypełniała swoje obowiązki bez najmniejszego zarzutu, ale tym razem państwo postanowili zlecić nadzór Felipemu, tak jakby ona okazała się za głupia do tej roli. Tyle lat służyła rodzinie i tak jej odpłacają, myślała. Chciała się spakować i odejść, ale nie wiedziała dokąd. Miała sześć czy siedem lat, gdy została podarowana Vicentemu Vizcarrze, ojcu Laury, w rewanżu za jakąś przysługę. To było wtedy, kiedy pan Vizcarra handlował szlachetnymi gatunkami drewna, ale już nic nie zostało z tamtych pachnących lasów na terenach Mapuczów, obalonych piłą i siekierą: zostały zastąpione pospolitymi drzewami, stojącymi w równych rzędach jak żołnierze na apelu, przeznaczonymi na papier. Juana, wtedy bosa smarkula, po hiszpańsku znała zaledwie parę słów – jej językiem był mapudungún. Mimo że wyglądała na dzikuskę, Vizcarra przyjął ją, bo odmowę dłużnik potraktowałby jako straszną zniewagę. Zabrał ją do Santiago i przekazał żonie, która z kolei powierzyła małą służącym, żeby ją przyuczyły do podstawowych prac, resztę Juana opanowała sama, a jej jedyną szkołą była umiejętność słuchania i posłuszeństwo. Kiedy Laura, jedna z córek rodziny Vizcarra, wyszła za mąż za Isidra del Solar, towarzyszyła jej jako służąca. Juana kalkulowała, że w tym czasie mogła mieć jakieś osiemnaście lat, chociaż nikt nie zadbał o wyrobienie metryki i oficjalnie nie istniała. Od samego początku Isidro i Laura del Solar wyznaczyli jej rolę gosposi i darzyli pełnym zaufaniem. Któregoś dnia odważyła się zapytać nieśmiało, czy może państwo zechcieliby płacić jej trochę, nie dużo, „i przepraszam, że o to proszę”, ale ona ma pewne wydatki, pewne potrzeby. „Ależ, na Boga, przecież należysz do rodziny, jak mielibyśmy ci płacić!”, usłyszała w odpowiedzi. „Przepraszam, ale do rodziny nie należę, ja tylko służę”. Wtedy Juana Nancucheo zaczęła otrzymywać wypłatę; uszczuplała ją o słodycze dla dzieci i o nową parę butów raz w roku, resztę oszczędzała. Nikt nie znał lepiej niż ona każdego członka rodziny, była strażniczką ich sekretów. Kiedy urodził się Leonardo i okazało się, że jest inny niż pozostali, z tą jego słodką buzią lunatyka, Juana postanowiła żyć tak długo, jak będzie trzeba nim się opiekować, aż do końca. Dzidziuś miał problemy z sercem i zdaniem lekarzy nie było mu pisane długie życie, ale instynkt i uczucie kazały Juanie wątpić w tę diagnozę. Dzięki jej cierpliwości chłopiec nauczył się jeść sam i korzystać z łazienki. Inne rodziny ukrywały takie dzieci i wstydziły się, jakby Bóg ich pokarał, ale dzięki niej Dzidziuś uniknął takiego traktowania. Jeśli tylko był czysty, nie krzyczał i nie tupał nogami, rodzice przedstawiali go gościom tak samo jak pozostałe dzieci.

***

Felipe, najstarszy syn, był oczkiem w głowie Juany Nancucheo i po narodzinach Leonarda nadal nim pozostał, ale każdego z nich kochała inaczej. Uważała Felipe za swojego mentora, za kogoś, kto będzie jej podporą na starość. Zawsze był dobrym dzieckiem i dla niej takim pozostał. Pod presją rodziny wybrał zawód adwokata, ale tak naprawdę interesowały go sztuka, konwersacje, idee, nic, z czego, zdaniem ojca, miałby jakiś pożytek. Felipe uczył Juanę czytać, pisać i rachować, w miarę jak on sam opanowywał tę sztukę w szkole katolickiej, w której pobierały edukację dzieci z najbardziej konserwatywnych, liczących się w kraju rodzin. To była ich wspólna tajemnica. Juana ukrywała jego psoty, a on stawał się dla niej źródłem wiedzy o świecie. „Co panicz teraz czyta, paniczu Felipe?” „Poczekaj, jak skończę, to ci opowiem; to o piratach”, albo: „Nic, co by cię zainteresowało, Juano, to o Fenicjanach; oni żyli wieki temu i nikogo nie obchodzą, nie wiem, czemu księża uczą nas tych głupot”. W miarę jak Felipe rósł wzwyż, również doroślał, ale nadal opowiadał jej, co czyta i co się dzieje na świecie; później pomógł jej zainwestować oszczędności w akcje na giełdzie, takie same, jakie kupował Isidro del Solar. W odruchu sympatii zakradał się do jej pokoju i podkładał pod poduszkę pieniądze albo cukierki. Ona dbała o jego zdrowie, bo był chorowity, ciągle się przeziębiał i cierpiał na żołądek, kiedy się zdenerwował lub zjadł coś ciężkostrawnego. Niestety, jej Felipe dorównywał w naiwności Leonardowi, nie wyczuwał fałszu ani perfidii innych ludzi. Mówiono o nim, że jest idealistą. Poza tym był roztargniony, ciągle coś gubił i miał słaby charakter – dawał się wykorzystywać. Pożyczał ludziom pieniądze, nie licząc na zwrot, i angażował się w szlachetne akcje, które Juana uważała za bezużyteczne, bo świat jest, jaki jest, i nic na to nie poradzisz. Nie ożenił się, i słusznie, bo żadna kobieta nie zniosłaby jego fanaberii, przystających raczej świętym z kalendarza niż rozsądnemu dżentelmenowi. Również Isidro del Solar nie doceniał bezinteresowności syna; w jego uporządkowanej wizji świata mieściły się tylko akcje charytatywne. „Pewnego dnia zakomunikuje nam nowinę, że właśnie został komunistą”, wzdychał. Dyskusje ojca z synem były straszne. Kończyły się trzaskaniem drzwiami, zawsze z powodów niezwiązanych z rodziną, takich jak sytuacja w kraju i na świecie, która zdaniem Juany żadnego z nich bezpośrednio nie dotyczyła. Po jednej z takich kłótni Felipe znalazł sobie mieszkanie parę ulic dalej i wyprowadził się od rodziców. Juana głośno zaprotestowała, bo kto to widział, żeby dobrze wychowany młodzieniec opuszczał dom, zanim się ożeni, ale członkowie rodziny przyjęli to mniej dramatycznie. Felipe nie zniknął, codziennie przychodził na obiad i wciąż należało pamiętać o jego diecie, a także prać i prasować jego ubranie tak, jak sobie tego życzył. Juana zaglądała do jego mieszkania, żeby nadzorować pracę służących, dwóch chudych i, jej zdaniem, brudnych Indianek. To tylko dodawało jej obowiązków, lepiej by został w kawalerskim pokoju, gderała. Wyglądało na to, że konflikt między Felipem i jego ojcem nigdy się nie skończy, ale poważny atak kolki wątrobowej doñi Laury zmusił ich do zawieszenia broni.

Juana zachowała w pamięci przyczynę ich konfliktu, nie dało się o niej zapomnieć, ponieważ wstrząsnęła całym krajem i do tej pory mówiono o niej w radiu. To się działo wiosną ubiegłego roku w czasie wyborów prezydenckich. Z trzech kandydatów faworytem Isidra del Solar był milioner oskarżany o spekulacje; Felipe zamierzał głosować na drugiego, przedstawiciela Partii Radykalnej, edukatora, adwokata i senatora; trzecim natomiast był generał sprawujący wcześniej urząd prezydenta jak dyktator, popierany w wyborach między innymi przez partię nazistowską. Ten nie podobał się nikomu z rodziny. W dzieciństwie Felipe miał kolekcję ołowianych żołnierzyków w pruskich mundurach, ale stracił całą sympatię do Niemców, kiedy Hitler doszedł do władzy. „Juano, widziałaś tych nazistów defilujących w brunatnych mundurach i z podniesionym ramieniem w centrum Santiago? Przecież to żałosne!” Tak, widziała ich i słyszała o tym Hitlerze, Felipe już wcześniej o nim wspominał.

– Pański ojciec uważa, że wygra jego kandydat.

– Tak, bo tu zawsze wygrywa prawica. Partie popierające generała chciały temu przeszkodzić i próbowały wywołać zamach stanu. Ale im się nie udało.

– Powiedzieli przez radio, że paru chłopców zabili jak psy.

– To była, Juano, garstka podekscytowanych nazistów. Zajęli budynek Uniwersytetu Chilijskiego i jeszcze jeden, naprzeciwko pałacu prezydenta. Karabinierzy i wojskowi szybko ich spacyfikowali. Wyszli z podniesionymi rękami, nieuzbrojeni, ale i tak zastrzelono ich wszystkich. Mieli rozkaz, żeby nie oszczędzać nikogo.

– Pański ojciec mówił, że sobie na to zasłużyli, bo to kretyni.

– Juano, nikt na coś takiego nie zasługuje. Ojciec powinien liczyć się ze słowami. To była rzeź niegodna Chile. Atmosfera w kraju wrze, co prawicę kosztowało porażkę w wyborach. Jak wiesz, Juano, wygrał Pedro Aguirre Cerda. Mamy prezydenta radykała.

– A co to takiego?

– To człowiek o postępowych poglądach. Zdaniem mojego ojca jest lewakiem. Każdy, kto myśli inaczej niż ojciec, to dla niego lewak.

Dla Juany lewa i prawa to były kierunki ulic, nie osób, a nazwisko prezydenta nic jej nie mówiło. Nie pochodził ze znanej rodziny.

– Pedro Aguirre Cerda reprezentuje Front Ludowy, utworzony przez partie centrowe i lewicowe, podobnie jak w Hiszpanii i we Francji. Pamiętasz, co ci mówiłem o hiszpańskiej wojnie domowej?

– Czyli tu też może się tak skończyć.

– Mam nadzieję, że nie, Juano. Gdybyś mogła głosować, głosowałabyś na Aguirre Cerdę. Obiecuję ci, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy kobiety wezmą udział w wyborach prezydenckich.

– A pan na kogo głosował, paniczu Felipe?

– Na Aguirre Cerdę. To najlepszy kandydat.

– Pańskiemu ojcu ten jegomość się nie podoba.

– A mnie tak i tobie również.

– Ja tam nie wiem.

– To bardzo źle, kobieto, że nie wiesz. Front Ludowy reprezentuje robotników, rolników, górników z północy, osoby takie jak ty.

– Ale ja nikim takim nie jestem i pan też nie. Ja jestem służącą.

– Ty, Juano, należysz do klasy robotniczej.

– Z tego, co wiem, pan jest paniczem, nie rozumiem, dlaczego głosował pan za klasą robotniczą.

– Brak ci wykształcenia. Prezydent mówi, że rządzenie polega na edukacji. Bezpłatne szkoły powszechne, obowiązkowe dla wszystkich chilijskich dzieci. Opieka zdrowotna dla wszystkich. Wzrost zarobków. Zwiększenie roli związków zawodowych. I co ty na to?

– Mnie tam wszystko jedno.

– Jesteś strasznie zacofana, Juano! Nie może ci być wszystko jedno! Widać, że nie chodziłaś do szkoły.

– A pan, paniczu Felipe, taki wyedukowany, a sam nie umie nawet nosa wysmarkać. A skoro już rozmawiamy, to proszę, żeby mi tu pan nie przyprowadzał ludzi bez uprzedzenia. Kucharka się gniewa, a ja się denerwuję, czy później goście nie zaczną krytykować, że nie umiemy ich podjąć jak Bóg przykazał. Pańscy koleżkowie mogą sobie być bardzo wykształceni, ale sięgają po likiery naszego pana bez pytania. Niech no tylko pański ojciec wróci, zobaczymy, co powie, kiedy odkryje ubytki w piwnicy.

***

To była ostatnia sobota miesiąca, dzień nieformalnego zebrania Klubu Oburzonych, grupy koleżków Felipe, jak ich nazywała Juana Nancucheo. Zazwyczaj spotykali się w jego kawalerce, ale pod nieobecność rodziców przyjmował ich w domu przy Mar del Plata, gdzie mogli liczyć na wspaniałe jedzenie. Mimo że nie podobało się jej to towarzystwo, Juana robiła, co mogła, żeby zdobyć dla nich świeże ostrygi, a kucharka, baba złośliwa, ale znająca swój fach, przygotowywała wyśmienite potrawy. Przyjaciele Felipa, jak wszyscy mężczyźni z ich sfery, bywali w Klubie Unii, gdzie poruszano zarówno sprawy osobiste, jak i kwestie finansowe i polityczne kraju, ale ponure salony z panelami z ciemnego drewna, żyrandolami z kryształowymi łezkami i pluszowymi fotelami nie bardzo się nadawały do ożywionych dyskusji filozoficznych, jakie prowadzili Oburzeni. Ponadto do Klubu Unii należeli sami mężczyźni, a o wiele ciekawsze były spotkania ożywiane obecnością kobiet, wolnych i niezależnych, artystek, pisarek, wytrawnych podróżniczek, na przykład amazonki z chorwackim nazwiskiem, podróżującej samotnie do miejsc, których nie ma na mapie. Stałym tematem przez trzy lata okazała się sytuacja w Hiszpanii, a w ostatnich miesiącach los uchodźców republikańskich, wegetujących i umierających od stycznia w obozach koncentracyjnych we Francji. Masowy exodus z Katalonii w kierunku granicy francuskiej zbiegł się w czasie z katastrofalnym trzęsieniem ziemi w Chile, najgorszym w historii tego kraju. Chociaż Felipe uważał się za niereformowalnego racjonalistę, dostrzegał w tym zbiegu okoliczności moralne zobowiązanie do współczucia i solidarności. Bilans trzęsienia ziemi – ponad dwadzieścia tysięcy ofiar i zrujnowane miasta – budził grozę, ale tragedia hiszpańskiej wojny domowej, z setkami tysięcy zabitych, rannych i uchodźców, była o wiele większa.

Tego wieczoru zaszczycił ich gość specjalny, trzydziestoczteroletni Pablo Neruda, uważany za najwybitniejszego poetę swego pokolenia, a to w Chile prawdziwy wyczyn, bo tam od poetów aż się roiło. Niektóre z jego Dwudziestu poematów o miłości stały się częścią kultury popularnej i nawet analfabeci znali je na pamięć. Neruda pochodził z południa, z krainy deszczu i drewna; ten syn robotnika kolejowego recytował wiersze grobowym głosem i mówił o sobie, że ma toporny nos i maluśkie oczy. Mimo że uważano go za osobę kontrowersyjną, z powodu sławy i sympatii do lewicy, zwłaszcza do Komunistycznej Partii Chile, której aktywistą miał się stać w przyszłości, powoływano go na urząd konsula w Argentynie, Birmie, Sri Lance, Hiszpanii, a ostatnio we Francji, ponieważ, jak twierdzili jego wrogowie polityczni i literaccy, kolejne rządy chciały trzymać go jak najdalej od kraju. Tuż przed wybuchem wojny domowej zaprzyjaźnił się w Madrycie z intelektualistami i poetami, takimi jak Federico García Lorca, zamordowany przez frankistów, i Antonio Machado, który zmarł we Francji w przygranicznej miejscowości podczas Wielkiej Ewakuacji. Opublikował Hiszpanię w sercu, hymn na cześć walczącej Republiki, w pięciuset numerowanych egzemplarzach, wydrukowanych przez milicianos Armii Wschodniej w opactwie Montserrat na papierze spreparowanym z tego, co było pod ręką podczas wojennej zawieruchy, od zakrwawionych koszul po wrażą flagę. Poemat ukazał się również w Chile, na zwykłym papierze, ale Felipemu udało się zdobyć jeden z oryginalnych egzemplarzy. „...i ulicami krew dzieci / płynęła zwyczajnie, jak krew dzieci. [...] Przyjdźcie zobaczyć krew na ulicach, / przyjdźcie zobaczyć / krew na ulicach / przyjdźcie zobaczyć krew na ulicach!” Neruda żarliwie pokochał Hiszpanię, znienawidził faszyzm i tak bardzo się przejął losem pokonanych republikanów, że udało mu się przekonać nowego prezydenta, by przyjął pewną liczbę uchodźców w Chile, pomimo zdecydowanego sprzeciwu partii prawicowych i Kościoła. Klub Oburzonych zaprosił go, żeby o tym porozmawiać. Przyjechał do Santiago po tygodniach ubiegania się w Argentynie i Urugwaju o pomoc materialną dla uchodźców. Jak pisała prawicowa prasa, inne kraje dawały pieniądze, ale żaden nie chciał przyjąć czerwonych, tych gwałcicieli zakonnic, morderców, ludzi obeznanych z bronią, ateistów pozbawionych skrupułów i Żydów, którzy mogli stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju.

Neruda poinformował Oburzonych, że w najbliższych dniach wyjeżdża do Paryża jako nadzwyczajny konsul do spraw emigracji hiszpańskiej.

– W delegaturze chilijskiej we Francji nie chcą ze mną rozmawiać, oni wszyscy po cichu popierają prawicę i są zdecydowani storpedować moją misję – narzekał poeta. – Rząd wysyła mnie bez grosza, a muszę zdobyć statek. Ciekawe, jakim cudem.

Wyjaśnił, że otrzymał rozkaz wyselekcjonowania specjalistów, którzy mogliby przekazać swoją wiedzę robotnikom chilijskim, osoby spokojne i uczciwe, żadnych polityków, dziennikarzy czy intelektualistów, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo. Według Nerudy, kryterium chilijskie w kwestii emigracji zawsze było rasistowskie, konsulowie otrzymywali poufne instrukcje, by odmawiać wizy osobom różnych kategorii, ras i narodowości, poczynając od Romów, czarnych i Żydów, aż po tak zwanych ludzi ze Wschodu, cokolwiek by to miało znaczyć. Do ksenofobii dochodził teraz aspekt polityczny, żadnych komunistów, socjalistów czy anarchistów, ale ponieważ konsulowie nie otrzymali jeszcze w tej sprawie instrukcji na piśmie, pozostawał im pewien margines swobody. Neruda otrzymał zadanie godne Herkulesa: musiał sfinansować i przygotować statek, wyselekcjonować imigrantów i zdobyć dla nich wymaganą przez rząd kwotę gwarantującą im utrzymanie, gdyby nie mieli w Chile krewnych ani znajomych, u których mogliby się zatrzymać. Musiał zdeponować w Banku Centralnym trzy miliony w walucie chilijskiej, zanim pasażerowie wsiądą na statek.

– O jakiej liczbie uchodźców rozmawiamy? – zapytał Felipe.

– Powiedzmy jakieś tysiąc pięćset osób, ale pewnie będzie więcej, bo jak mielibyśmy ściągnąć mężczyzn, a zostawić kobiety i dzieci.

– Kiedy tu przyjadą?

– W końcu sierpnia albo na początku września.

– Czyli mamy mniej więcej trzy miesiące na zorganizowanie pomocy materialnej i znalezienie dla nich zakwaterowania i pracy. Potrzebna jest też kampania informacyjna, żeby przeciwdziałać propagandzie prawicy i nastawić opinię publiczną pozytywnie do tych Hiszpanów – powiedział Felipe.

– To będzie łatwe. Zwykli ludzie sympatyzują z republikanami. Większość kolonii hiszpańskiej w Chile, Baskowie i Katalończycy, gotowi są pomóc.

O pierwszej nad ranem Oburzeni pożegnali się i Felipe odwiózł poetę swoim fordem. Kiedy wrócił, Juana już na niego czekała w salonie z dzbankiem gorącej kawy.

– Co się dzieje, Juano? Nie śpisz jeszcze?

– Słuchałam, co mówili pańscy koleżkowie.

– Podsłuchiwałaś?

– Pańscy koleżkowie jedzą jak wygłodzeni więźniowie, że nie wspomnę o tym, ile piją. A te wymalowane lalunie piją jeszcze więcej niż mężczyźni. Brak im ogłady, nie mówią ani dzień dobry, ani dziękuję.

– Nie wierzę, że czekałaś na mnie tylko po to, żeby mi to powiedzieć.

– Czekałam na pana, bo chciałam spytać, czemu ten poeta jest taki sławny. Jak zaczął recytować, myślałam, że nigdy nie skończy, gadał głupotę za głupotą, o rybach w kamizelkach, o oczach pełnych zmierzchu, to jakaś choroba?

– Metafory, Juano. To jest poezja.

– Takie głupoty to może pan wmawiać swojej babci, niech spoczywa w pokoju. Ja dobrze wiem, czym jest poezja, bo mapudungún jest czystą poezją. Założę się, że pan o tym nie wiedział! I ten cały Neruda na pewno też nie. Od wielu lat nie słyszę mojego języka, ale jeszcze pamiętam. Poezja to coś, co zostaje w głowie, czego się nie zapomina.

– Aha. A muzyka to coś, co można zanucić, prawda?

– Święte słowa, paniczu Felipe.

***

Isidro del Solar otrzymał telegram od Felipe w ostatnim dniu pobytu w hotelu Savoy, po spędzeniu całego miesiąca z żoną i córką w Wielkiej Brytanii. W Londynie zaliczyli obowiązkowe atrakcje turystyczne, robili zakupy, chodzili do teatru, na koncerty i na wyścigi konne. Ambasador Chile w Anglii, który był jednym z licznych kuzynów Laury Vizcarra, oddał im do dyspozycji oficjalny samochód, żeby mogli zwiedzić prowincję i zobaczyć uniwersytety w Oksfordzie i Cambridge. Także dzięki niemu otrzymali zaproszenie na obiad do zamku jakiegoś diuka czy markiza, nie mieli pewności co do tytułu, ponieważ w Chile tytuły szlacheckie zostały wycofane już dawno i nikt o nich nie pamiętał. Ambasador wprowadził ich w zasady postępowania i stroju: powinni udawać, że nie zauważają służby, natomiast pozdrawiać psy, nie rozmawiać o jedzeniu, ale wychwalać róże, założyć codzienne ubranie, i żeby, broń Boże, nie było nowe, żadnych falban ani jedwabnych krawatów, bo szlachta na prowincji nosiła się z wiejska. Wybrali się do Szkocji, gdzie Isidro uzyskał kontrakt na swoją wełnę z Patagonii, i do Walii, gdzie chciał zrobić to samo, ale bez powodzenia.

W tajemnicy przed żoną i córką Isidro wybrał się do pewnej finishing school dla panien, szkoły z tradycjami, usytuowanej w imponującej siedemnastowiecznej rezydencji naprzeciwko pałacu i ogrodów Kensington. Tam Ofelia mogłaby się uczyć dobrych manier, sztuki towarzyskiego obycia, przyjmowania gości, układania menu; zasad takich jak właściwa postawa, wywieranie dobrego wrażenia, urządzanie domu, i zdobywać inne niezbędne umiejętności. Jaka szkoda, że jego żona niczego takiego nie umie, myślał Isidro, byłby to świetny interes utworzyć podobną instytucję w Chile i zadbać o edukację tylu miejscowych panien bez ogłady. Trzeba będzie się nad tym zastanowić w przyszłości. Na razie wolał nie wtajemniczać Ofelii w swoje plany, żeby nie zaczęła się awanturować i nie zepsuła im reszty podróży. Powie jej o tym w ostatniej chwili, a wtedy może sobie tupać nogami do woli.

Znajdowali się właśnie w hotelu, w salonie pod szklaną kopułą, prawdziwej symfonii bieli, złota i kości słoniowej, pijąc obowiązkową herbatę o piątej po południu w filiżankach z porcelany w kwiatuszki, kiedy zjawił się boy hotelowy w admiralskim mundurze i wręczył im telegram od Felipa. „Uchodźcy poety zajmą pomieszczenia. Juana nie chce oddać kluczy. Proszę o instrukcje”. Isidro przeczytał trzy razy i przekazał Laurze i Ofelii.

– Jaja sobie robi czy co?

– Bardzo cię proszę, tylko bez takich słów przy panience.

– Mam nadzieję, że Felipe nie zaczął czegoś zażywać – wycedził przez zęby.

– Co mu odpowiesz?

– Niech idzie do diabła.

– Nie denerwuj się, Isidro. Lepiej w ogóle nie odpowiadać, sprawy same się ułożą.

– O co chodzi mojemu bratu? – zainteresowała się Ofelia.

– Nie mam pojęcia. Nic, co by nas dotyczyło – odpowiedział ojciec.

Kolejny telegram, o identycznej treści, zastał ich w hotelu w Paryżu. Isidro czytał, choć z trudem, „Le Figaro”, bo opanował podstawy francuskiego w szkole, a nie mając pojęcia o angielskim, w Anglii nie mógł śledzić wiadomości. Z gazety dowiedział się, że Francuska Partia Komunistyczna i Służba Ewakuacji Hiszpańskich Uchodźców nabyły statek towarowy „Winnipeg” i teraz dostosowywały go do przewozu prawie dwóch tysięcy uchodźców do Chile. O mało nie dostał zawału. Tylko tego nam brakowało w ciężkich czasach, wymamrotał. Najpierw prezydent z Partii Radykalnej, później apokaliptyczne trzęsienie ziemi, a teraz chcą zaludnić kraj komunistami. Teraz dopiero telegram ujawnił swój ponury sens: syn miał zamiar ni mniej, ni więcej, tylko umieścić tę hołotę w jego domu. Szczęście, że Juana stała na straży kluczy.

– Czy mógłby mi papa wyjaśnić, o co chodzi z tymi uchodźcami? – zainteresowała się Ofelia.

– Posłuchaj, kwiatuszku, w Hiszpanii źli ludzie wywołali rewolucję, coś potwornego. Wojsko się zbuntowało w obronie ojczyzny i moralności. Oczywiście odniosło zwycięstwo.

– Jakie zwycięstwo?

– W wojnie domowej. Ocalili Hiszpanię. Ci uchodźcy, o których pisze Felipe, to tchórze, którzy uciekli i teraz są we Francji.

– Dlaczego uciekli?

– Bo przegrali i musieliby ponieść konsekwencje.

– Isidro, wydaje mi się, że wśród uchodźców jest dużo kobiet i dzieci – wtrąciła się nieśmiało Laura. – Tu piszą, że to setki tysięcy...

– Wszystko jedno. Co Chile ma z tym wspólnego? To wszystko przez tego Nerudę! Tego komunistę! Felipe wstydu nie ma, jakby nie był moim synem. Już ja z nim porozmawiam, jak wrócimy.

Laura, łapiąc go za słowo, zasugerowała, że najlepiej będzie wrócić do Santiago, zanim Felipe zrobi jakieś głupstwo, ale w gazecie pisali, że statek wypłynie w sierpniu. Czasu mieli aż nadto, żeby jechać do wód termalnych w Évian, zwiedzić Lourdes i kościół Świętego Antoniego w Padwie w Italii, gdzie Laura mogła się wywiązać z licznych ślubowań, udać się do Watykanu po błogosławieństwo na prywatnej audiencji u nowego papieża Piusa XII, osiągniętej dzięki znajomościom i pieniądzom, zanim wrócą do Anglii. Tam pozostawi Ofelię w finishing school, choćby siłą, i uda się z żoną w podróż powrotną do Chile na pokładzie „Królowej Pacyfiku”.

Długi płatek morza

Подняться наверх