Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 21

Оглавление

12

• 1983–1991 •

Ja teraz mieszkam w kraju delikatnym

niczym jesienna skórka winogrona...

PABLO NERUDA

KRAJ, Z CYKLU BEZOWOCNA GEOGRAFIA

Wiadomość o tym, że w Chile właśnie powstał spis tysiąca ośmiuset uchodźców, którym wolno było wrócić do kraju, została opublikowana w „El Universal” w niedzielę, w jedyny dzień, gdy państwo Dalmau czytali gazetę od deski do deski. Roser udała się do chilijskiego konsulatu i na umieszczonej w oknie liście odszukała nazwisko Víctora Dalmau. Poczuła, że pod jej stopami otwiera się przepaść. Czekali na tę chwilę dziewięć lat, a kiedy nadeszła, nie potrafiła się cieszyć, bo to oznaczało porzucenie wszystkiego, co mieli, w tym Marcela, i powrót do kraju, z którego uciekli przed represjami. Zastanawiała się, jaki sens ma powrót, skoro nic się nie zmieniło, ale tej samej nocy rozmawiała z Víctorem i on jej uświadomił, że albo wrócą teraz, albo nigdy. „Zaczynaliśmy od zera wiele razy, Roser. Możemy spróbować raz jeszcze. Mam sześćdziesiąt dziewięć lat i chcę umrzeć w Chile”. Przypomniał sobie fragment wiersza Nerudy: „Więc mogę żyć z daleka / od tego, co kochałem, kocham?”. Marcel zgadzał się z nim; zaproponował, że wybierze się na rekonesans i nie minął tydzień, a już był w Santiago. Zadzwonił do nich, żeby zdać relację. Otóż kraj na pozór wyglądał na nowoczesny i zasobny, ale wystarczyło trochę się rozejrzeć, żeby dostrzec blizny. Panowała przygnębiająca nierówność. Trzy czwarte majątku narodowego znajdowało się w rękach dwudziestu rodzin. Warstwa średnia żyła na kredyt; ubóstwo wielu kontrastowało z dostatkiem nielicznych, dzielnice nędzy kontrastowały z wieżowcami ze szkła i willami za murem, dobrobytowi i bezpieczeństwu jednych towarzyszyło bezrobocie i represje wobec innych. Mówił, że cud gospodarczy z ubiegłych lat, oparty na nieograniczonej swobodzie przepływu kapitału i braku gwarancji podstawowych praw pracowniczych, skończył jak przekłuty balon. Czuło się, że sytuacja musi się zmienić, ludzie nabierali odwagi i masowo protestowali przeciw polityce rządu. Marcel uważał, że dyktatura upadnie siłą bezwładu; to był dobry moment na powrót. Dodał, że jak tylko się pojawił, zaproponowano mu etat w tej samej Korporacji Miedzi, w której zaczynał pracę tuż po studiach, i nikt go nie pytał o poglądy polityczne; liczył się tylko doktorat uzyskany w Stanach Zjednoczonych i doświadczenie zawodowe. „Już tu zostanę, staruszkowie. Ja jestem z Chile”. Ten argument przeważył, bo oni też, mimo doznanych krzywd, byli z Chile, a poza tym pod żadnym pozorem nie chcieli się rozstawać z synem. W niecałe trzy miesiące państwo Dalmau zamknęli wszystkie sprawy i pożegnali się z przyjaciółmi i kolegami. Valentín Sánchez zaproponował Roser powrót triumfalny, z podniesioną głową, o tyle łatwiejszy, że ona nigdy nie była na czarnej liście ani nie interesowała się nią służba bezpieczeństwa; powrót w towarzystwie zespołu muzyki dawnej w pełnym składzie, z występami gratis w parkach, kościołach i instytucjach kulturalnych. Na pytanie, kto miałby sfinansować takie przedsięwzięcie, usłyszała, że to będzie prezent narodu wenezuelskiego dla narodu Chile. Budżet kultury w Wenezueli pozwalał na wiele, a w Chile nie odważą się tego zabronić; byłby to afront na skalę światową. I tak się stało.

Powrót Víctora okazał się trudniejszy niż Roser. Zamienił swoje stanowisko w szpitalu w Caracas i bezpieczną sytuację ekonomiczną na niepewność w miejscu, gdzie na powracających z wygnania patrzono nieufnie. Lewica krytykowała ich za to, że uciekli zamiast walczyć z reżimem, a prawica oskarżała o marksizm i terroryzm, w końcu skoro zostali wypędzeni, to musiał istnieć jakiś powód.

Kiedy się zjawił w szpitalu San Juan de Dios, w którym przepracował niemal trzydzieści lat, serdecznie, czasem nawet ze łzami w oczach, przywitały go pielęgniarki; z lekarzy, którzy go pamiętali, pozostało niewielu, tylko ci, którym udało się uniknąć czystki w początkowym okresie dyktatury, gdy tych o postępowych poglądach masowo zwalniano, aresztowano lub zabijano. Dyrektor, w mundurze wojskowym, przywitał go osobiście i zaprosił do gabinetu.

– Wiem, że ocalił pan życie komendantowi Osorio. To godny szacunku gest, zważywszy na pana ówczesną sytuację – pochwalił.

– Chce pan powiedzieć w sytuacji więźnia obozu koncentracyjnego? Jestem lekarzem, udzielam pomocy osobom potrzebującym niezależnie od okoliczności. Jak się czuje komendant?

– Już jest na emeryturze, ale czuje się dobrze.

– Pracowałem wiele lat w tym szpitalu i chciałbym wrócić do pracy – powiedział Víctor.

– Rozumiem, ale w pańskim wieku...

– Sporo mi brakuje do siedemdziesiątki. Jeszcze dwa tygodnie temu kierowałem oddziałem kardiologicznym szpitala Vargas w Caracas.

– Niestety, z pańską przeszłością więźnia politycznego i uchodźcy nie można pana zatrudnić w publicznej służbie zdrowia; oficjalnie jest pan zawieszony w obowiązkach aż do nowego rozkazu.

– Chce pan powiedzieć, że w Chile nie będę mógł podjąć pracy?

– Proszę mi wierzyć, naprawdę jest mi przykro. To nie moja decyzja. Sugeruję panu pracę w prywatnej klinice – powiedział dyrektor i pożegnał go mocnym uściskiem dłoni.

Rząd wojskowy uznał, że usługi dla ludności powinny znajdować się w prywatnych rękach; ochrona zdrowia nie było prawem, lecz towarem konsumpcyjnym, który się kupuje i sprzedaje. W czasie, kiedy sprywatyzowane zostało niemal wszystko, od elektryczności po linie lotnicze, prywatne kliniki pojawiały się jak grzyby po deszczu, doskonale wyposażone w sprzęt i zaplecze medyczne, i przyjmowały tych, którzy mogli sobie na to pozwolić. Prestiż zawodowy Víctora nie ucierpiał w czasie nieobecności i natychmiast otrzymał pracę w najbardziej renomowanej klinice w Santiago, z pensją o wiele wyższą, niżby zarobił w szpitalu państwowym. Tam go odszukał Felipe del Solar podczas jednej z podróży do Chile. Wiele czasu upłynęło od ich ostatniego spotkania i chociaż nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi ani nie łączyły ich wspólne sprawy, uścisnęli się szczerze i serdecznie.

– Dowiedziałem się, że wróciłeś, Víctorze. Bardzo się cieszę. Ten kraj potrzebuje takich jak ty wartościowych ludzi.

– Ty też wróciłeś do Chile? – zainteresował się Víctor.

– Mnie tu nikt nie potrzebuje. Mieszkam w Londynie. Nie widać?

– Widać. Wyglądasz jak angielski lord.

– Muszę często przyjeżdżać w sprawach rodzinnych, chociaż prawdę mówiąc, nie cierpię ich wszystkich, poza Juaną Nancucheo, która mnie wychowała, no ale rodziny się nie wybiera.

Usiedli na ławce w parku, naprzeciwko nowoczesnej fontanny, która wyrzucała strumienie wody jak oddychający wieloryb, i zaczęli się wymieniać informacjami. Víctor dowiedział się, że nikt nie kupuje obrazów malowanych przez Ofelię w wiejskiej samotni, że Laura del Solar cierpi na demencję starczą, unieruchomiona na wózku inwalidzkim, a siostry Felipa stały się nieznośnymi matronami.

– Moi szwagrowie dorobili się w tych latach majątku, Víctorze, mimo że ojciec ich lekceważył. Uważał, że siostry wyszły za mąż za wystrojonych fircyków. Gdyby teraz mógł zobaczyć swoich zięciów, musiałby wszystko odszczekać – zażartował Felipe.

– To jest raj dla interesów i tych, którzy je robią – powiedział Víctor.

– Nie ma nic złego w robieniu forsy, jeżeli ustrój i prawo na to pozwalają. A ty jak się miewasz, Víctorze?

– Próbuję się tu odnaleźć i zrozumieć, co się wydarzyło. Chile zmieniło się nie do poznania.

– Musisz przyznać, że na lepsze. Zamach wojskowy ocalił kraj od chaosu Salvadora Allendego i od dyktatury marksistowskiej.

– Ale zauważ, Felipe, że aby obronić kraj przed tą wyimaginowaną dyktaturą lewicy, wprowadzona została bezlitosna dyktatura prawicy.

– Słuchaj, zachowaj te poglądy dla siebie. Tu ich nie głoś. Nie zaprzeczysz chyba, że w dostatnim kraju żyje się dużo lepiej.

– Ale jakim kosztem społecznym! Ty mieszkasz za granicą, docierają tam do ciebie informacje przemilczane przez tutejszą prasę.

– Nie ględź mi tu o prawach człowieka, nie nudź, stary – przerwał Felipe. – Za ekscesy paru prymitywnych wojskowych, sporadyczne nadużycia nie wolno obciążać odpowiedzialnością rządzącej junty, a już na pewno nie prezydenta Pinocheta. Najważniejsze, że jest spokój i mamy gospodarkę na medal. Zawsze byliśmy krajem mięczaków, a teraz ludzie muszą zdobyć się na wysiłek i pracować. Gospodarka wolnorynkowa zwiększa konkurencyjność i pomnaża bogactwo.

– To nie jest wolny rynek, ponieważ siła robocza nie jest wolna i zostały zawieszone podstawowe prawa. Uważasz, że taki system mógłby funkcjonować w demokratycznym kraju?

– To nowa demokracja, autorytarna, chroniona.

– Bardzo się zmieniłeś, Felipe.

– Czemu tak mówisz?

– Kiedyś byłeś otwarty, obrazoburczy, trochę cyniczny, krytyczny, zbuntowany przeciw wszystkiemu i wszystkim, sarkastyczny i błyskotliwy.

– Nadal taki jestem w niektórych sprawach, Víctorze. Ale z wiekiem człowiek musi się opowiedzieć. Ja zawsze byłem monarchistą – uśmiechnął się Felipe. – W każdym razie, mój drogi, bądź ostrożny i uważaj, co mówisz.

– Uważam, Felipe, ale nie wtedy, gdy rozmawiam z przyjaciółmi.

***

Żeby rozwiązać moralny dylemat spowodowany merkantylizacją medycyny, Víctor pracował jako wolontariusz w prymitywnej poradni w jednym z coraz liczniejszych, przeludnionych, nędznych slumsów na obrzeżach Santiago, które zaczęły powstawać pół wieku temu na fali emigracji z terenów rolniczych i zamykania kopalń saletry. Víctor przyjmował pacjentów w miejscu, gdzie w wielkim ścisku żyło około sześciu tysięcy osób. Tam mógł mierzyć puls represji, niezadowolenia i odwagi prostych ludzi. Jego pacjenci mieszkali w budach z desek i kartonu, z klepiskiem zamiast podłogi, bez bieżącej wody, elektryczności i latryn, w kurzu latem, w błocie zimą, wśród śmieci, bezpańskich psów, myszy i owadów, większość z nich bez stałej pracy, zarabiali tylko tyle, żeby przetrwać, w desperacji, wykonując takie czynności jak wyciąganie ze śmietników plastiku, szkła i papieru na sprzedaż, podejmując się najcięższych prac w jakiejkolwiek dziedzinie, zajmując się nielegalnym handlem czy kradzieżą. Rząd miał plan rozwiązania tego problemu, ale jego realizacja się opóźniała, a na razie tylko wznosił mury, żeby zasłonić ten godny pożałowania spektakl, oszpecający miasto.

– Największe wrażenie robią kobiety – opowiadał Víctor żonie. – Są nie do zdarcia, gotowe do poświęceń, bardziej waleczne od mężczyzn; otaczają matczyną miłością swoje dzieci i wszystkich, których przyjmują pod swój dach. Udręczone alkoholizmem i przemocą, opuszczone przez kolejnego konkubenta, nie poddają się.

– Czy dostają przynajmniej jakąś pomoc?

– Tak, z kościołów, zwłaszcza ewangelickich, z instytucji charytatywnych i od wolontariuszy, ale najbardziej martwię się o dzieci, Roser. Są zaniedbane, często idą spać głodne, chodzą do szkoły, kiedy mogą, nie zawsze, i dorastają bez lepszych perspektyw niż bandy, narkotyki czy ulica.

– Na ile cię znam, Víctorze, to przypuszczam, że tam czujesz się o wiele lepiej niż gdziekolwiek indziej – podsumowała.

Roser się nie myliła. Już po trzech dniach w służbie dla tej społeczności, wspólnie z paroma pielęgniarkami i innymi idealistycznymi lekarzami, którzy pracowali na zmianę, Víctor odzyskał młodzieńczy entuzjazm. Wracał do domu ze ściśniętym sercem i mnóstwem opowieści o tragicznych przypadkach, sfatygowany jak zbity pies, ale już niecierpliwie czekał na kolejny dyżur. Życie znów miało jasno wyznaczony cel, jak w czasie wojny domowej, kiedy jego rola na świecie była jasno określona.

– Nie wyobrażasz sobie, Roser, jakie zdolności organizacyjne przejawiają ci ludzie. Każdy w miarę możliwości wkłada, co ma, do dużych, wspólnych kotłów, w których gotuje się na ognisku pod gołym niebem. Chodzi o to, by wszyscy dostali coś ciepłego, chociaż często dla wszystkich nie wystarcza.

– Teraz już wiem, Víctorze, co zrobisz ze swoją pensją.

– Nie tylko jedzenie jest potrzebne, Roser, brakuje również podstawowych rzeczy w poradni.

Opowiadał jej, że mieszkańcy sami dbają o spokój, żeby nie prowokować policji, która stosowała wobec nich broń palną jak na wojnie. Nieosiągalnym marzeniem było mieć własny dach nad głową i kawałek miejsca, gdzie można by się osiedlić. Wcześniej po prostu zajmowali jakiś teren i z determinacją wytrwale bronili się przed usunięciem. „Osiedlanie” zaczynało się od paru osób, które pojawiały się, nim ktokolwiek się zorientował, a za nimi natychmiast przybywali coraz to nowi, w cichej, niepowstrzymanej procesji, ze skromnym dobytkiem na wózkach i taczkach, z torbą na ramieniu, ciągnąc za sobą ubogie materiały, żeby sklecić jakiś dach, kartony, koce, z dziećmi na plecach, z psami, i gdy władze o nich się dowiadywały, już mieszkało ich tam tysiące, gotowych się bronić. To było niemal samobójstwo, zważywszy na to, w jakich czasach żyjemy, kiedy siły porządkowe mają prawo wjechać czołgiem i posłać salwę z karabinu maszynowego bez ostrzeżenia.

– Wystarczy, że jakiś lokalny aktywista spróbuje zorganizować protest czy strajk okupacyjny, natychmiast ginie bez śladu, a jeżeli się znów pojawi, to tylko jako trup przed obozowiskiem, na przestrogę dla innych. Mówiono mi, że tak znaleziono zmasakrowane ciało pieśniarza Víctora Jary, podziurawione czterdziestoma kulami.

W poradni przyjmował nagłe przypadki, poparzenia, złamania, rany w bójkach na noże czy butelki, ofiary przmocy domowej, jednym słowem nie to, co by było dla niego zawodowym wyzwaniem, ale już sama jego obecność dawała mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa. Cięższe przypadki wysyłał do najbliższego szpitala, a ponieważ nie dysponował karetką, często zawoził pacjentów własnym samochodem. Przestrzegano go przed kradzieżą, parkowanie samochodu w tym miejscu wiązało się z ryzykiem, że zostanie rozebrany na części, które później trafią na pchli targ, ale jedna z miejscowych przywódczyń, młoda jeszcze babcia, prawdziwa amazonka, uprzedziła wszystkich, zwracając się szczególnie do zdemoralizowanej młodzieży, że jeżeli ktoś się odważy tknąć samochód doktora, osobiście się z nim policzy. To wystarczyło. Víctor nie miał żadnych problemów. W końcu państwu Dalmau zostały na życie tylko oszczędności i to, co zarobiła Roser, bo cała pensja Víctora z kliniki szła na zakup niezbędnego wyposażenia poradni. Widząc jego entuzjazm, Roser postanowiła się przyłączyć. Zdobyła instrumenty sfinansowane przez Valentína Sáncheza z Wenezueli, który przekazał jej czekiem znaczną kwotę, a oprócz tego dużą przesyłkę, i przyjeżdżała do obozowiska w tych samym dniach co jej mąż, żeby uczyć dzieci muzyki. Odkryła, że to ich połączyło bardziej niż seks, ale nie powiedziała tego głośno. Valentínowi Sánchezowi wysyłała sprawozdania i zdjęcia. „W ciągu roku zorganizujemy chór dziecięcy i młodzieżową orkiestrę. Będziesz musiał przyjechać, żeby zobaczyć to na własne oczy. Na razie potrzebujemy dobrego sprzętu do nagrywania i głośników na koncerty pod gołym niebem”, pisała, wiedząc, że przyjaciel zrobi wszystko, żeby pozyskać więcej funduszy.

***

Zazdrosny o bukoliczny obraz wiejskiego życia Ofelii del Solar, Víctor przekonał Roser do przeprowadzki za miasto. Santiago było koszmarem komunikacyjnym, pełnym zdenerwowanych, spieszących się ludzi. Poza tym poranek często tam wstawał spowity w toksyczną mgłę. Znaleźli to, czego szukali: domek wiejski z drewna i kamienia, pokryty słomianym dachem – taki kaprys architekta, który w ten sposób chciał go zintegrować z naturalnym otoczeniem. Kiedy powstał trzy dekady temu, prowadząca do niego zygzakowata, górska droga nadawała się tylko dla mułów, ale stolica rozrastała się w stronę masywu górskiego i gdy nabyli posiadłość, ta strefa parceli i ogrodów stała się już częścią miasta. Nie docierała tam komunikacja miejska ani poczta, ale za to zasypiali w głębokiej ciszy przyrody, a budził ich chór ptaków. W ciągu tygodnia wstawali o piątej rano, żeby zdążyć do pracy, a wracali już po ciemku, ale czas spędzony w domu dodawał im energii, by walczyć z wszelkimi przeciwnościami. W ciągu dnia domu nikt nie pilnował i w pierwszych latach zdarzyło się jedenaście kradzieży, lecz tak drobnych, że nie warto było się przejmować i alarmować policji. Ukradli im wąż ogrodowy i kury, naczynia z kuchni, radio na baterie, budzik i inne drobiazgi. Gdy zabrali im pierwszy telewizor i dwa następne, którymi go zastąpili, podjęli decyzję, że obędą się bez tego urządzenia. W sumie rzadko nadawano ciekawe programy. Już rozważali możliwość pozostawienia na stałe otwartych drzwi, żeby złodzieje nie wybijali szyb w oknach, kiedy Marcel przywiózł dwa duże psy z miejskiego schroniska; psy szczekały, ale były łagodne, natomiast towarzyszył im jeden mały, a ten gryzł. To rozwiązało problem.

Marcel mieszkał i pracował wśród ludzi, których Víctor przezywał „uprzywilejowanymi” z braku lepszego określenia, bo faktycznie w porównaniu z jego pacjentami ze slumsów mieli dużo lepiej. Marcelowi nie podobał się ten epitet, bo nie pasował do wszystkich jego znajomych, ale nie chciał się wdawać w bizantyjskie dyskusje z rodzicami: „Wy, staruszkowie, jesteście reliktem przeszłości. Zatrzymaliście się na latach siedemdziesiątych. Trzeba iść z duchem czasu”. Dzwonił do nich codziennie i przyjeżdżał w każdą niedzielę na obowiązkowego grilla, zgodnie z obyczajem wprowadzonym przez Víctora, w towarzystwie różnych kobiet, ale zawsze w tym samym stylu, przesadnie szczupłych, z długimi, prostymi włosami, apatycznych; prawie zawsze były to zdeklarowane wegetarianki, całkiem inne niż gorąca dziewczyna z Jamajki, która wprowadziła go w tajniki miłości. Ojciec nie potrafił odróżnić jednej niedzielnej dziewczyny od drugiej ani zapamiętać imienia, zanim syn zmieni sympatię na inną. Kiedy przyjeżdżali, Marcel szeptem prosił Víctora, żeby nie opowiadał o emigracji ani o swojej poradni w slumsach, bo dziewczynę znał od niedawna i nie miał jasności co do jej poglądów politycznych i czy w ogóle jakieś ma. „Wystarczy na nią spojrzeć, Marcelu. Żyje w złotej bańce, nie ma pojęcia ani o przeszłości, ani o tym, co się teraz dzieje. Twoje pokolenie obywa się bez ideałów”, skomentował Víctor. Zamykali się w spiżarni, gdzie dyskutowali szeptem, a tymczasem Roser zabawiała gościa. Później, gdy już dochodzili do porozumienia, Marcel smażył krwiste befsztyki, a Víctor gotował szpinak dla długowłosej dziewczyny. Czasem dołączali do nich sąsiedzi, Meche i jej mąż Ramiro, z koszem warzyw z własnego ogrodu i słoikami domowej marmolady. Roser twierdziła, że Ramiro niedługo umrze, mimo że jest całkiem zdrowy, i faktycznie tak się stało: potrącił go pijany kierowca. Víctor spytał żonę, skąd wiedziała. Wyczytała w jego oczach, że jest naznaczony śmiercią. „Kiedy zostaniesz wdowcem, ożeń się z Meche, słyszysz?”, wyszeptała Roser przy trumnie nieszczęsnego mężczyzny. Víctor kiwnął głową, przekonany, że Roser go przeżyje.

Víctor i Roser zyskali zaufanie mieszkańców i pracowali jako wolontariusze w obozowisku przez trzy lata, do momentu gdy rząd nakazał ewakuację wszystkich rodzin do osiedli na obrzeżach stolicy, jak najdalej od dzielnic mieszczańskich. W Santiago, mieście o najbardziej rygorystycznej segregacji ludności w skali całego świata, żaden nędzarz nie mieszkał w zasięgu wzroku mieszkańców zamożnych dzielnic. Zjawili się karabinierzy, a za nimi żołnierze, rozdzielili ludzi, posługując się argumentem broni, i wywieźli wojskowymi ciężarówkami pod eskortą mundurowych na motocyklach, żeby rozparcelować ich po różnych prowizorycznych osiedlach, które niczym się od siebie nie różniły, z niewybrukowanymi ulicami i rzędami domów niczym pudełka rozrzucone na piasku. Likwidacja tego obozowiska nie była wyjątkiem. W rekordowym tempie przesiedlono ponad piętnaście tysięcy ludzi tak, że obywatele miasta nie mieli o tym pojęcia. Nędzarze zniknęli. Każda rodzina dostała zbite z desek pomieszczenie składające się z jednego wielofunkcyjnego pokoju, łazienki i kuchni, przyzwoitszych niż wcześniejsze budy, ale jednocześnie jednym pociągnięciem pióra likwidowano wspólnotę. Ludzie zostali rozłączeni, wykorzenieni, osamotnieni i bezbronni; każdy musiał radzić sobie sam.

Operację przeprowadzono w sposób tak szybki i precyzyjny, że Víctor i Roser o wszystkim dowiedzieli się dopiero następnego dnia, kiedy jak zwykle przyszli rano do pracy i zastali spychacze rozjeżdżające teren obozowiska pod budowę apartamentowców. Przez cały tydzień szukali znajomych, ale natychmiast usłyszeli od służby bezpieczeństwa, że są obserwowani; jakikolwiek kontakt z mieszkańcami osiedli zostanie uznany za prowokację. Dla Víctora był to cios poniżej pasa. Nie zamierzał iść na emeryturę. Nadal zajmował się skomplikowanymi przypadkami w klinice, ale ani chirurgia, jego pasja, ani zarobione pieniądze nie mogły mu zrekompensować utraty pacjentów ze slumsów.

W 1987 roku dyktatura pod naciskiem niezadowolenia ogółu obywateli i krytyki zagranicznej po czternastu latach zniosła godzinę policyjną i zliberalizowała nieco cenzurę prasy; dopuściła funkcjonowanie partii politycznych i pozwoliła na powrót pozostałym emigrantom. Opozycja domagała się wolnych wyborów, a w odpowiedzi rząd narzucił referendum, które miało zadecydować, czy Pinochet ma zachować władzę na kolejnych osiem lat. Víctor, choć nie brał udziału w polityce, odczuwał jej konsekwencje, uznał więc, że teraz nadszedł czas, żeby zabrać głos. Dołączył do opozycji, która miała przed sobą herkulesowe zadanie mobilizacji kraju do obalenia rządu wojskowego w plebiscycie. Kiedy zjawili się u niego w domu ci sami agenci służby bezpieczeństwa, którzy go zastraszali już wcześniej, kazał im się wynosić. Zamiast go skuć i założyć kaptur na głowę, tylko zagrozili możliwymi konsekwencjami i wyszli. „Zobaczysz, oni wrócą”, denerwowała się Roser, ale mijały dni i tygodnie, a jej zapowiedź się nie spełniła. To pozwoliło im mieć nadzieję, że w końcu w Chile coś mogło się zmienić, tak jak prognozował Marcel cztery lata temu. Bezkarność dyktatury przestawała być nieograniczona.

Referendum, kontrolowane przez międzynarodowych obserwatorów i śledzone przez światową prasę, ku zaskoczeniu wszystkich przebiegło wyjątkowo spokojnie. Nikt nie powstrzymał się od głosowania, ani staruszkowie na wózkach inwalidzkich, ani kobiety czujące przedporodowe skurcze, ani chorzy na noszach. Pod koniec dnia, mimo sprytnych manipulacji ludzi sprawujących władzę, dyktatura została pokonana na własnym terenie, własnymi rękami. Tej samej nocy, w obliczu jednoznacznych rezultatów, zadufany w sobie Pinochet, któremu władza absolutna przewróciła w głowie, oderwany od rzeczywistości wieloletnią całkowitą bezkarnością, zaproponował nowy zamach stanu, ale agenci amerykańskiego wywiadu, którzy wcześniej udzielili mu poparcia, i generałowie przez niego samego mianowani tym razem za nim nie poszli. Do ostatniej chwili nie mógł w to uwierzyć, ale w końcu musiał przyjąć swoją klęskę do wiadomości. Parę miesięcy później przekazał władzę cywilowi, którego zadaniem było przeprowadzenie kraju do ostrożnej, obwarowanej wieloma zastrzeżeniami demokracji, ale nadal trzymał twardą ręką siły zbrojne i cały kraj trwał w napięciu. Mijało siedemnaście lat od wojskowego puczu.

***

Wraz z przywróceniem w kraju demokracji Víctor Dalmau zostawił prywatną klinikę, by poświęcić się wyłącznie pracy w szpitalu San Juan de Dios; przyjęto go na to samo stanowisko, które zajmował, nim został aresztowany. Nowy dyrektor, były student Víctora, nie skomentował faktu, że profesor dawno już mógł przejść na emeryturę i korzystać z przywilejów wieku. Zaczął pracę w kwietniu, w któryś poniedziałek. Wszedł do szpitala w białym fartuchu, z wytartą walizeczką, która służyła mu przez czterdzieści lat, a w holu już czekało na niego z pół setki osób: lekarze, pielęgniarki, personel administracyjny, z balonikami i z ogromnym tortem bezowym; zgromadzili się, aby go powitać po wielu latach wymuszonej nieobecności. „Coś takiego, caramba, starzeję się”, pomyślał i poczuł, że oczy zaszkliły mu się łzami. Dawno już nie zdarzyło mu się płakać. Nieliczni wygnańcy, którzy wracali do szpitala, nie byli witani z taką pompą, bo bezpieczniej zachować ostrożność; ludzie, żeby nie zwracać na siebie uwagi wojskowych, udawali, że bliska przeszłość została pogrzebana i zapomniana, ale doktor Dalmau zostawił w pamięci kolegów niezatarty ślad jako osoba uczciwa i kompetentna, życzliwa w stosunku do podwładnych, którzy mogli liczyć na jego pomoc, w każdej chwili mając pewność, że ich nie zlekceważy. Nawet przeciwnicy ideologiczni go szanowali, dlatego nie zadenuncjował go żaden z nich; Víctor „zawdzięczał” więzienie i wygnanie wścibskiej sąsiadce, która wiedziała o jego przyjaźni z Salvadorem Allendem. Wkrótce też zadzwonili do niego ze Szkoły Medycznej z prośbą o wykłady i z Ministerstwa Zdrowia z ofertą stanowiska podsekretarza. Przyjął tę pierwszą propozycję i odrzucił drugą, ponieważ warunkiem jej przyjęcia było wstąpienie do jednej z partii rządowych, a on zdawał sobie sprawę, że zwierzęciem politycznym zostaje się w młodości, nie na starość.

Czuł się, jakby mu ubyło dwadzieścia lat, pełen sił i energii. Po prześladowaniach i ostracyzmie w Chile, po wieloletnim doświadczeniu bycia cudzoziemcem, z dnia na dzień obróciło się koło fortuny: był profesorem Dalmau, ordynatorem oddziału kardiologicznego, najbardziej cenionym w kraju specjalistą, zdolnym dokonywać ze skalpelem w ręku cudów, które innym się nie śniły, zapraszanym na konferencje naukowe; zasięgali jego rady nawet wrogowie – niejednokrotnie przychodziło mu operować wojskowych wysokiej rangi, którzy ciągle sprawowali władzę, i jednego z najbardziej zatwardziałych strategów represji z czasów dyktatury. Kiedy chodziło o ratowanie życia, ci ludzie przychodzili z podwiniętym ogonem prosić o pomoc; strach nie ma wstydu, jak mawiała Roser. To był jego czas, znajdował się w szczytowym momencie kariery zawodowej i czuł, że w jakiś tajemniczy sposób jego historia ucieleśnia przemiany, jakie zaszły w kraju; po ciemnościach znoju nastąpił świt wolności, a tym samym on też przeżywał swój wspaniały świt. Rzucił się w wir pracy i wtedy po raz pierwszy w jego charakterze introwertyka nastąpił zwrot: starał się znaleźć w centrum uwagi i korzystał z każdej okazji, żeby zabłysnąć w towarzystwie. „Uważaj, Víctorze, sukces uderzył ci do głowy. Nie zapominaj, że w życiu bywa różnie”, ostrzegała go Roser. Mówiła tak, bo jej zdaniem stał się zarozumiały. Obserwowała go zaniepokojona. Zaalarmowały ją jego przemądrzały ton, mówienie z pozycji autorytetu, przechwałki, czego nigdy wcześniej nie robił, wygłaszanie kategorycznych sądów, zgrywanie się na osobę niecierpliwą, zawsze w pośpiechu, nawet w stosunku do niej. Zwróciła mu na to uwagę, ale Víctor bronił się, że spoczywają na nim liczne obowiązki i nie może obchodzić się z nią jak z jajkiem. Roser obserwowała go przy obiedzie w barze uniwersyteckim w otoczeniu młodzieży, studentów, którzy słuchali go z namaszczeniem, jak mistrza, widziała, że Víctor rozkwita w atmosferze podziwu, zwłaszcza dziewcząt, które z zachwytem przyjmowały jego banalne komentarze. Zaskoczyła ją ta późno rozbudzona próżność; a jej się wydawało, że poznała go na wylot, z duszą i ciałem, każdy zakamarek jego osobowości; żal jej było męża, gdy odkryła, jak mało odporny na pochlebstwa staje się jako pyszałkowaty starzec. Nawet nie przypuszczała, że tym, kto dokona przewrotu w jego życiu i brutalnie sprowadzi z obłoków na ziemię, będzie ona sama.

Trzynaście miesięcy później Roser zaczęła podejrzewać, że jakaś ukryta choroba powoli drąży ją od środka, ale przekonywała samą siebie, że w jej wieku to normalne albo że jest przewrażliwiona, skoro mąż, lekarz, niczego nie zauważył. Víctora tak pochłaniały sukcesy, że zaniedbał ich związek, chociaż kiedy zostawali tylko we dwoje, nadal był jej najlepszym przyjacielem i kochankiem; dzięki niemu czuła się piękna i pożądana w wieku siedemdziesięciu trzech lat. On, podobnie jak ona, też znał ją na wylot, duszę i ciało. Skoro więc ani utrata wagi, ani pożółkły kolor skóry, ani wymioty nie niepokoiły Víctora, to znaczy, że to nic poważnego. Musiał upłynąć kolejny miesiąc, zanim zdecydowała się zasięgnąć rady specjalisty, bo oprócz wcześniejszych dolegliwości teraz nad ranem miała gorączkę i dreszcze. Wstydziła się uchodzić za hipochondryczkę w oczach męża, więc zasięgnęła rady jednego z jego kolegów. Parę dni później, gdy dostała wyniki badań, wróciła do domu ze złą wiadomością – ma raka w stadium terminalnym. Víctor przeżył taki szok, że musiała powtórzyć dwa razy, by do niego dotarło.

Ta diagnoza drastycznie zmieniła ich życie, bo od tej chwili oboje pragnęli tylko jednego: aby czas, który jej pozostał, przedłużyć i jak najlepiej wykorzystać. Z Víctora jak z balonika uleciała cała próżność i spadł z Olimpu do piekła choroby. Poprosił w szpitalu o zwolnienie na czas nieokreślony i zrezygnował z wykładów, żeby poświęcić się całkowicie Roser. „Cieszmy się życiem, jak długo się da, Víctorze. Wojnę z rakiem najprawdopodobniej przegramy, ale póki co spróbujmy wygrać parę pomniejszych bitew”. Víctor zabrał ją w podróż poślubną nad jezioro na południu, w którego szmaragdowej tafli jak w lustrze odbijały się lasy, kaskady, góry i ośnieżone szczyty trzech wulkanów. Zamieszkali w wiejskim domku, w fantastycznym otoczeniu, w całkowitej ciszy, z dala od wszystkiego i wszystkich; tam mogli się oddawać wspomnieniom kolejnych etapów ich życia, od czasu, kiedy ona była chudą dziewczyną zakochaną w Guillemie, aż do chwili obecnej, gdy stała się, zdaniem Víctora, najpiękniejszą kobietą na świecie. Chciała pływać w jeziorze, tak jakby ta lodowata, odwieczna woda mogła ją obmyć z zewnątrz i od środka, oczyścić i uzdrowić. Marzyły się jej również wycieczki, ale siły nie nadążały za zamiarami i kończyło się tak, że spacerowała powolutku, opierając się na ramieniu męża, z laską w drugiej ręce. Mizerniała w oczach.

Víctor, który przez całe życie walczył z cierpieniem i śmiercią innych, oswoił się z wulkanicznymi wybuchami emocji towarzyszącymi umierającym w ostatnich chwilach; opowiadał studentom, jak pacjent najpierw nie przyjmuje do wiadomości, unosi się gniewem, targuje z losem i z Bogiem, żeby przedłużyć egzystencję, pogrąża w rozpaczy i wreszcie, w najlepszym razie, godzi się z tym, co nieuniknione. Roser pominęła wszystkie wcześniejsze etapy i od początku rozumiała, że to już koniec, z zaskakującym spokojem i z humorem. Nie chciała się uciekać do medycyny alternatywnej, co w dobrej wierze sugerowała jej Meche i inne przyjaciółki; żadnej homeopatii, żadnych ziół znad Amazonki, żadnych znachorów ani egzorcyzmów. „Niedługo umrę, i co z tego? Wszyscy ludzie umierają”. Kiedy czuła się lepiej, słuchała muzyki, grała na pianinie albo czytała wiersze, z kotką na kolanach. Ta mała bestyjka, podarowana przez Meche, miała wygląd królewski, ale zawsze była półdzika, chodziła własnymi drogami, przepadała na całe dnie, a gdy wracała, przynosiła im zakrwawione szczątki jakiegoś gryzonia i składała niczym ofiarę na łóżku swoich gospodarzy. Wydaje się, że kotka wyczuła, że coś się zmieniło, i z dnia na dzień stała się łagodną i przymilną, nieodłączną towarzyszką Roser.

Początkowo Víctor popadł w obsesję na punkcie terapii zwykłych i eksperymentalnych, czytał opisy, analizował działanie każdego medykamentu i przeglądał statystyki, ale wybiórczo, pomijając te najbardziej pesymistyczne i chwytając się choćby najmniejszego cienia nadziei. Myślał o Łazarzu, żołnierzyku z Dworca Północnego, który wyrwał się śmierci, bo miał wielki apetyt na życie. Wierzył, że jeśli uda mu się zaszczepić w duszy i w układzie immunologicznym Roser podobną pasję życia, potrafi pokonać raka. Trafiały się takie przypadki. Zdarzały cuda. „Jesteś silna, Roser, zawsze taka byłaś, nigdy nie chorowałaś, jesteś twarda jak stal, wyjdziesz z tego, ta choroba nie zawsze jest beznadziejna”, powtarzał jak mantrę, ale nie udało mu się zarazić jej tym nieuzasadnionym optymizmem, który jako lekarz zdecydowanie odradzałby swoim pacjentom. Roser słuchała go cierpliwie i nie dyskutowała. Pod jego wpływem poddała się chemio- i radioterapii, mimo że jej zdaniem służyły tylko przedłużeniu procesu, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej bolesny. Zniosła bez słowa skargi, z wrodzonym stoicyzmem, makabryczne terapie, wypadły jej włosy, nawet rzęsy, i była tak osłabiona i wychudzona, że Víctor podnosił ją bez wysiłku. Nosił ją na rękach z łóżka na fotel, na rękach zanosił do łazienki, na rękach zabierał do ogrodu, żeby mogła oglądać kolibry na krzaku fuksji i zające, które skakały po ogrodzie, nie przejmując się psami, za starymi, żeby zareagować. Straciła apetyt, ale starała się przełknąć parę kęsów dań pichconych dla niej przez Víctora według książek kucharskich. Aż do końca smakował jej tylko krem kataloński, deser, który babcia Carme przygotowywała Marcelowi w każdą niedzielę. „Kiedy odejdę, proszę, żebyś mnie nie opłakiwał dłużej niż dzień lub dwa, bo tak wypada, pociesz biednego Marcela i zaraz wracaj do pracy w szpitalu i do wykładów, ale z większą pokorą, Víctorze, bo jako pyszałek doprawdy byłeś nieznośny”, nakazała mu pewnego dnia.

Kryty słomą kamienny dom stał się ich sanktuarium do samego końca. Przeżyli w nim sześć szczęśliwych lat, ale dopiero teraz, gdy każda minuta dnia i nocy miała wagę złota, w pełni go docenili. Kupili go w złym stanie, ale ciągle odkładali konieczny remont na później; trzeba było wymienić połamane żaluzje, różowe płytki i zardzewiałe rury w łazience, naprawić te drzwi, które się nie domykały, i te, których nie dało się otworzyć; usunąć z dachu przegniłą słomę, w której myszy zakładały gniazda, usunąć pajęczyny, mech, pozbyć się moli i odkurzyć dywany. Ale oni tego wszystkiego nie dostrzegali. Dom ich otulił i bronił przed zbędnymi czynnościami i przed ciekawością i litością innych. Jedynym stałym gościem był ich syn. Marcel wpadał często z torbami zakupów, przywoził jedzenie dla psów, kotki i papugi, która zawsze witała go entuzjastycznym: „Witaj, przystojniaku!”; przywoził płyty gramofonowe z myślą o matce, a dla nich obojga kasety wideo dla rozrywki oraz gazety i czasopisma, których ani Víctor, ani Roser nie czytali, bo świat zewnętrzny ich przytłaczał. Marcel starał się zachowywać dyskretnie, zdejmował obuwie przed drzwiami, żeby nie hałasować, ale dom natychmiast wypełniał się obecnością tego dużego mężczyzny, który udawał, że jest wesoły. Rodzice tęsknili za nim, jeśli nie mógł przyjechać, ale kiedy był z nimi, przyprawiał ich o zawroty głowy. Również sąsiadka, Meche, po cichu zostawiała im na ganku jedzenie i pytała, czy czegoś nie potrzebują. Zostawała tylko chwilę, zdając sobie sprawę z tego, że najcenniejsze, co mieli teraz państwo Dalmau, to czas spędzony razem, czas pożegnania.

Pewnego dnia siedzieli oboje na ganku w wiklinowych fotelach, z kotką na kolanach i psami przy nogach, i wtedy Roser, patrząc na wieczorne niebo i ozłocone światłem zachodzącego słońca wzgórza, poprosiła męża, żeby jej dłużej nie zatrzymywał, żeby pozwolił odejść, bo jest już bardzo zmęczona. „Pod żadnym pozorem nie odsyłaj mnie do szpitala, chcę umrzeć w naszym łóżku, trzymając cię za rękę”. Víctor w końcu dał się przekonać, musiał się pogodzić z własną bezradnością. Ani nie mógł jej uratować, ani nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niej. Uświadomił sobie, że te pół wieku, które spędzili razem, minęło jak jedna chwila. Gdzie się podziały tamte dni, tamte lata? Przyszłość bez niej jawiła się jak ogromny pusty pokój bez drzwi i okien, który widział w sennych koszmarach, kiedy śnił, że ucieka przed wojną, krwią, rozszarpanymi ciałami, biegnie przed siebie nocą i nagle znajduje się w tym hermetycznym pokoju, który chroni go przed wszystkim, tylko nie przed nim samym. Kropla po kropli wysączyły się z niego cały entuzjazm i energia poprzednich miesięcy, gdy wierzył, że wiek go nie pokona. Kobieta, którą miał przy sobie, również zestarzała się w jednej chwili. Jeszcze przed momentem widział ją taką jak zawsze, jaką wspominał, kiedy wyjeżdżała: dwudziestodwuletnią dziewczynę z noworodkiem w ramionach, która poślubiła go bez miłości i kochała jak nikt na świecie, swoją wierną towarzyszkę. Z nią przeżył wszystko, co warto było przeżyć. W obliczu śmierci intensywność jego uczucia parzyła go żywym ogniem. Chciał nią potrząsnąć, krzyczeć, żeby nie odchodziła, że mają przed sobą jeszcze wiele lat, by się kochać jak nigdy dotąd, by trwać obok siebie, nie rozstawać ani na moment, „błagam, błagam cię, Roser, nie odchodź”. Ale jednak nie powiedział tego głośno, bo musiałby chyba być ślepy, żeby nie dostrzec Śmierci w ogrodzie, która już czekała na jego żonę, cierpliwa jak duch.

Wiał chłodny wiatr, więc Víctor owinął żonę starannie dwoma kocami, że tylko nos jej wystawał. Spod koców Roser wyciągnęła chudą rękę i ścisnęła jego dłoń z siłą, o jaką trudno było ją podejrzewać: „Nie boję się śmierci, Víctorze. Jestem zadowolona, chcę zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Ty też nie powinieneś się bać, bo ja zawsze będę przy tobie, w tym życiu i w każdym innym. Taka jest nasza karma”. Víctor zaczął płakać jak dziecko, zrozpaczony. Roser czekała, aż zabraknie mu łez i zrezygnowany pogodzi się z tym, co ona zaakceptowała już wiele miesięcy temu. „Nie pozwolę, żebyś dłużej cierpiała, Roser”, powiedział Víctor, bo nic więcej nie mógł dla niej zrobić. Ona przytuliła się, otoczona jego ramieniem, tak jak każdej nocy, i pozwoliła mu się ukołysać do snu. Zrobiło się ciemno. Víctor zdjął kotkę z jej kolan, podniósł żonę ostrożnie, żeby jej nie zbudzić, i zaniósł do łóżka. Prawie nic nie ważyła. Psy weszły za nimi.

Długi płatek morza

Подняться наверх