Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 15
Оглавление7
• 1940–1941 •
Przespałem z tobą
całą noc, tymczasem
ciemna ziemia
krąży z ciałami żywych i umarłych...
PABLO NERUDA
NOC NA WYSPIE, Z CYKLU WIERSZE KAPITANA
Niezawodny chilijski system kontaktów towarzyskich ułatwił Víctorowi Dalmau matrykulację na uniwersytet i kontynuowanie studiów medycznych. Felipe del Solar przedstawił go Salvadorowi Allendemu, który był jednym z założycieli Partii Socjalistycznej, zaufanym człowiekiem prezydenta i ministrem zdrowia. Allende z żywym zainteresowaniem śledził wydarzenia w Hiszpanii: zwycięstwo Republiki, bunt wojskowych, klęskę demokracji i wprowadzenie dyktatury przez generała Franco, tak jakby przeczuwał, że pewnego dnia on też straci życie w podobnych okolicznościach w swoim kraju. Allende wysłuchał lapidarnej opowieści Víctora o wojnie i emigracji; resztę mógł sobie sam wyobrazić. Jeden telefon wystarczył, by Szkoła Medyczna uznała lata studiów Víctora w Hiszpanii i pozwoliła mu zdobyć tytuł w ciągu trzech lat. Studia okazały się intensywne. Jeśli chodzi o wiedzę praktyczną, Víctor umiał tyle co jego profesorowie, ale był słaby z teorii: czym innym jest składanie złamanych kości, a czym innym nazywanie ich po łacinie. Udał się do gabinetu ministra, żeby mu podziękować i zapytać, jak mógłby się odwdzięczyć za tę przysługę. Allende zapytał go, czy umie grać w szachy, i natychmiast zaproponował rozegranie partii. Choć przegrał, nie stracił humoru. „Jeśli chce się pan jeszcze odwdzięczyć, proszę wpaść do mnie na partyjkę następnym razem, ja do pana zadzwonię”, powiedział na pożegnanie. Szachy miały stać się fundamentem przyjaźni obu mężczyzn i przyczyną drugiej emigracji Víctora Dalmau.
Roser, Víctor i chłopiec mieszkali u Felipa parę miesięcy, dopóki zarobki nie pozwoliły im coś sobie wynająć. Nie skorzystali z pomocy komitetu, wychodząc z założenia, że inni są w gorszej sytuacji. Felipe chciał ich u siebie zatrzymać, ale uznali, że i tak bardzo im pomógł, a teraz sami powinni się o siebie zatroszczyć. Przeprowadzka najbardziej dotknęła Juanę Nancucheo, bo teraz, żeby odwiedzić Marcela, musiała jechać tramwajem. Víctor i Felipe nadal utrzymywali kontakty, ale nie zanosiło się na pogłębienie przyjaźni, ponieważ obracali się w różnych kręgach i obaj byli bardzo zajęci. Felipe próbował wprowadzić Víctora do Klubu Oburzonych, ciesząc się z góry na ożywienie dyskusji, których intelektualny entuzjazm ugrzązł z czasem w trywialnych tematach, ale szybko stało się oczywiste, że nie znajdzie wspólnego języka z jego przyjaciółmi. Jedyny raz, kiedy Víctor wziął udział w spotkaniu, bronił się monosylabami przed zmasowanym atakiem pytań o jego skomplikowane życie i o hiszpańską wojnę; członkowie komitetu szybko jednak znudzili się wyciąganiem z gościa okruchów informacji i przestali zwracać na niego uwagę. Żeby nie doszło do ponownego spotkania z Ofelią, nie zapraszał go do domu rodziców.
Nocna praca Víctora w barze ledwie wystarczała na utrzymanie, ale pozwoliła mu zorientować się, na czym polega ten specyficzny zawód i przyjrzeć się klienteli. W ten sposób poznał Jordiego Molinégo, owdowiałego Katalończyka, właściciela fabryki obuwia, który wyemigrował do Chile dwadzieścia lat temu; mężczyzna przesiadywał w barze, bo tam mógł rozmawiać w swoim języku. Podczas jednej z tych długich nocy nad kieliszkiem likieru przyznał się Víctorowi, że fabryka obuwia, mimo że dochodowa, nudzi go śmiertelnie, i teraz, na starość, gdy został sam, nadszedł moment, żeby zrobić coś dla przyjemności. Zaproponował mu założenie tawerny w katalońskim stylu; on wyłoży pieniądze na rozruch, a Víctor wniesie doświadczenie. Víctor się bronił, że jego powołaniem jest medycyna, a nie stanie za barem, ale tej samej nocy, kiedy opowiedział Roser o szalonej propozycji Katalończyka, ona uznała ten pomysł za znakomity; lepiej mieć własny interes niż pracować na cudzy rachunek, a jak się nie uda, to niewielka strata, bo całe ryzyko ponosi szewc. Trzeba tylko być ostrożnym w wydatkach i pamiętać, że klienci przychodzą się napić i zapomnieć o kłopotach; cała reszta jest bez znaczenia. Zainspirowała ich piwniczka winna w Barcelonie, Rosynant, do której ojciec Víctora chadzał grać w domino aż do swoich ostatnich dni. Urządzili lokal w ponurej spelunce, zamiast stołów ustawili beczki, pod sufitem zawiesili szynki i warkocze czosnku; lokal pachniał starym winem, a jego atutem była lokalizacja w samym centrum Santiago. Roser wzięła na siebie księgowość, bo miała przytomniejszą głowę i lepszą znajomość matematyki niż obaj wspólnicy razem wzięci. Przychodziła z Marcelem na plecach i zostawiała go w kojcu za barem z jakąś zabawką, podczas gdy ona zapełniała zeszyty notatkami. Nawet najmniejszego piwa nie pominęła w swoich żmudnych rachunkach. Udało im się zatrudnić kucharkę, która potrafiła przygotować katalońską botifarrę z bakłażanem, sardelki, kalmary z czosnkiem, tuńczyka w pomidorach i inne smakołyki z dalekiego kraju, przyciągające wierną klientelę hiszpańskich imigrantów. Nazwali tawernę Winnipeg.
W ciągu osiemnastu miesięcy małżeństwa między Víctorem i Roser wytworzyła się idealna relacja bratersko-przyjacielska. Dzielili się wszystkim, ale łóżka mieli osobne: dla niej pamięć o Guillemie była zbyt świeża, a on chciał uniknąć niepotrzebnych komplikacji. Roser uznała, że miłość zdarza się tylko raz i ona swoją szansę już wykorzystała. Víctor potrzebował jej pomocy w walce z koszmarami, ona stała się jego najlepszą przyjaciółką, coraz bliższą w miarę jak pogłębiała się ich znajomość; czasem nawet chciał przekroczyć niewidzialną granicę, zapomnieć się, objąć ją i ucałować, ale w ten sposób zdradziłby swojego brata, co mogłoby doprowadzić do fatalnych skutków. Pewnego dnia będą musieli o tym porozmawiać, o długości żałoby; ile czasu trzeba, żeby przeboleć stratę bliskiej osoby. Wyznaczenie tego dnia należało do Roser, zadecyduje, tak jak decydowała o wszystkim, a do tego czasu mógł sobie pozwolić na marzenie o Ofelii del Solar, tak jak się marzy o głównej wygranej na loterii. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, żarliwie jak nastolatek, ale ponieważ później nie zdarzyła się okazja do spotkań, uczucie szybko przeniosło się w sferę wyobraźni. Przypominał sobie jej rysy, gesty, stroje, głos; Ofelia była ulotną zjawą, którą rozwiewała byle wątpliwość. Jego miłość miała rys czysto teoretyczny, tak jak miłość trubadurów w dawnych czasach.
Od samego początku Víctor i Roser oparli swój związek na zaufaniu i wzajemnej pomocy, niezbędnych do dobrego współżycia i przezwyciężenia emigracyjnej traumy. Uzgodnili, że ich priorytetem jest Marcel, doprowadzenie go do pełnoletności. Víctor prawie zapomniał, że to nie jego syn, tylko bratanek, ale Roser o tym zawsze pamiętała i tym mocniej kochała Víctora, im bardziej on kochał jej dziecko. To, co oboje zarobili, wkładali do pudełka po cygarach na wspólne wydatki, i to Roser trzymała kasę. Co miesiąc rozkładała pieniądze do czterech kopert, po jednej na tydzień, i trzymali się rygorystycznie tej zasady, nawet jeśli trzeba było przez cały tydzień jeść fasolę i tylko fasolę. Soczewicy unikali; Víctor obrzydził ją sobie na całe życie w obozie koncentracyjnym. Jak im coś zostawało, zabierali chłopca na lody.
Różnili się charakterami i dlatego dobrze się rozumieli. Roser nigdy nie uległa uchodźczej nostalgii, nie oglądała się wstecz, nie idealizowała Hiszpanii, bo już jej nie było. Przecież nie bez powodu ją opuścili. Bezkompromisowy realizm bronił ją przed niemożliwymi do spełnienia pragnieniami, daremnymi pretensjami, zapiekłymi urazami i przed ubolewaniem nad własnym losem. Nie poddawała się zmęczeniu i rozpaczy, nie panikowała przed żadnym wysiłkiem ani poświęceniem, była zdeterminowana niczym czołg, pokonując przeszkody. Plany miała jasne i transparentne. Nie zamierzała wiecznie przygrywać w radiowych słuchowiskach, wykonując ciągle ten sam repertuar smutnych, romantycznych, dziarskich lub ponurych melodii, dostosowanych do akcji. Zbrzydły jej do imentu marsz z Aidy i Nad pięknym modrym Dunajem. Ona traktowała muzykę poważnie, jako jedyny cel w życiu, cała reszta była drugorzędna, ale umiała czekać. Jak tylko tawerna zacznie przynosić dochód i Víctor otrzyma dyplom, zapisze się na Wydział Muzyczny. Pójdzie śladem swojego mentora, będzie uczyć innych i sama komponować, tak jak Marcel Lluís Dalmau.
Natomiast jej męża dręczyły złe wspomnienia i ulegał nostalgii. Tylko Roser wiedziała o tych przypływach depresji, bo Víctor nie zaniedbywał studiów, chodził na wykłady, a nocą pracował w tawernie, niezależnie od nastroju, ale chodził zamyślony, nieobecny duchem niczym lunatyk, nie tyle z powodu niewyspania, bo był osobą, która na sen wykorzystuje krótkie chwile i potrafi drzemać, stojąc, jak koń, ale dlatego że czuł się wypalony, uwikłany w sieć odpowiedzialności. Podczas gdy Roser wyobrażała sobie przyszłość w jasnych barwach, on nie widział nic, tylko cienie. „W wieku dwudziestu siedmiu lat już jestem starcem”, skarżył się, ale kiedy Roser to słyszała, oburzona rzucała się na niego jak lwica. „Nie masz jaj, wszyscy przeszliśmy koszmar, a ty, narzekając, nie doceniasz tego, co mamy, jesteś niewdzięcznikiem; po drugiej stronie morza toczy się straszna wojna, a my tu siedzimy z pełnymi brzuchami, ciesząc się pokojem, a pamiętaj, że to wygnanie prędko się nie skończy, bo przeklęty caudillo cieszy się żelaznym zdrowiem, a źli ludzie długo żyją”. Jednak nocą, kiedy słyszała, jak krzyczy przez sen, łagodniała. Szła go obudzić, kładła się przy nim, tuliła go jak matka i pozwalała wyrzucić z siebie senne koszmary: amputowane kończyny, ciała rozszarpane serią z karabinu maszynowego, przebite bagnetami, rzeki krwi i doły pełne kości.
***
Upłynął ponad rok, zanim Ofelia i Víctor spotkali się ponownie. W tym czasie Matías Eyzaguirre wynajął na jednej z głównych ulic w Asunción okazały dom, nieodpowiadający ani jego pozycji młodszego syna, ani zarobkom urzędnika państwowego. Ambasador uznał to za fanfaronadę i wypominał przy każdej okazji. Matías ozdobił dom meblami i bibelotami przysłanymi z Chile, a jego matka specjalnie przyjechała, by przeszkolić domowy personel, co nie było takie proste, zważywszy na fakt, że służący posługiwali się językiem guarani. Uparta narzeczona w końcu wyraziła zgodę na ślub, ulegając obfitej korespondencji miłosnej; może też poskutkowały msze i nowenny zamawiane w tej intencji przez doñę Laurę. Na początku grudnia, kiedy Ofelia skończyła dwadzieścia jeden lat, Matías pojechał do Santiago na oficjalne zaręczyny, wyprawione w ogrodzie państwa del Solar w obecności najbliższych krewnych narzeczonych, około dwustu osób. Obrączki zostały poświęcone przez Vicentego Urbinę, siostrzeńca doñi Laury, charyzmatycznego kapłana i energicznego intryganta, któremu bardziej by pasował mundur pułkownika niż sutanna. Choć nie miał jeszcze czterdziestu lat, Urbina wywierał zatrważający wpływ na swoich kościelnych zwierzchników i na parafian z górnej dzielnicy, dla których był doradcą, rozjemcą i sędzią. Taka osoba w rodzinie to prawdziwy skarb.
Datę ślubu wyznaczono na wrzesień następnego roku, miesiąc, w którym zazwyczaj odbywały się eleganckie wesela. Matías założył na serdeczny palec prawej ręki Ofelii pierścionek z brylantami, mający uprzedzić ewentualnych rywali, że ta panna już jest zarezerwowana, a na lewą rękę przełoży ten pierścionek w dniu zaślubin, co będzie znakiem, że definitywnie do niego należy. Chciał jej opowiedzieć ze szczegółami, jakie poczynił przygotowania w Paragwaju, żeby ją przyjąć jak królową, ale ona przerwała mu roztargniona. „Po co się spieszyć, Matías? Do września może wiele się wydarzyć”. Przestraszony, zapytał, co ma na myśli, i usłyszał, że drugą wojnę światową – może przecież dotrzeć do Chile, albo trzęsienie ziemi czy inne katastrofy, tu czy w Paragwaju. „Czyli nic, co by nas dotyczyło”, uspokoił się Matías.
Ofelia wykorzystywała czas poprzedzający wesele na przygotowania: układała swoją wyprawę w kufrach i przekładała bibułką i gałązkami lawendy; obrusy, prześcieradła i ręczniki wysłała do zakonu swojej ciotki, Teresy, żeby siostry wyhaftowały na nich połączone inicjały jej i narzeczonego; umawiała się z przyjaciółkami w salonie herbacianym hotelu Crillon, przymierzała w nieskończoność suknię ślubną i resztę posagu, uczyła się od swoich sióstr zasad zarządzania domem, w czym niespodziewanie okazała się całkiem pojętna, wbrew opinii nieporadnej bałaganiary. Miała przed sobą dziewięć miesięcy do zawarcia małżeństwa, ale już kombinowała, jak wydłużyć ten czas. Czuła lęk przed podjęciem nieodwracalnej decyzji, bała się zamieszkać z Matíasem w kraju, gdzie nikogo nie zna, z dala od rodziny, wśród Indian Guarani, bała się macierzyństwa, bała się, że skończy sfrustrowana i podporządkowana mężowi, jak matka i siostry, ale alternatywa wyglądała jeszcze gorzej. Gdyby została starą panną, w sprawach materialnych znalazłaby się na łasce ojca i brata, Felipa, a w społeczeństwie stałaby się pariasem. Możliwość utrzymywania się z pracy była chimerą równie absurdalną jak pomysł wyjazdu do Paryża z zamiarem malowania na poddaszu w dzielnicy Montmartre. Wymyślała tysiące pretekstów, chcąc opóźnić ślub, nawet nie przypuszczając, że niebo jej ześle jedyny prawdziwy: Víctora Dalmau. Gdy się na niego natknęła dwa miesiące po zaręczynach i siedem przed ślubem, odkryła miłość, o jakiej piszą w powieściach, miłość, której nigdy w niej nie obudził Matías swoją wytrwałą wiernością.
W połowie upalnego, suchego lata w Santiago, kiedy kto tylko mógł emigrował nad morze albo na wieś, Víctor i Ofelia spotkali się na ulicy. Zaskoczenie sparaliżowało ich oboje, jakby ktoś ich przyłapał na gorącym uczynku, i minęła nieskończenie długa minuta, zanim ona podjęła inicjatywę powitania i wydukała przez ściśnięte gardło cichutkie „cześć”, które on potraktował jako zachętę. Przez rok wyobrażał sobie, że ją kocha, nie mając cienia nadziei, a teraz okazuje się, że ona też o nim myślała, czego oczywistym dowodem było zdenerwowanie dziewczyny. Jasnooka, opalona, w wydekoltowanej sukni, z nieposłusznymi kosmykami włosów wymykającymi się spod kapelusza grzecznej panienki, wydawała się ładniejsza, niż ją zapamiętał. Opanował się i podjął banalny dialog, dzięki któremu dowiedział się, że państwo del Solar jak zwykle spędzają część trzech wakacyjnych miesięcy w domu na wsi, a resztę w domu nad morzem, w Viña del Mar, a ona przyjechała do stolicy do fryzjera i do dentysty. On z kolei zmieścił w kilku zdaniach najważniejsze informacje o Roser, o chłopcu, o uniwersytecie i o tawernie. Szybko wyczerpały im się tematy i zamilkli, pocąc się w pełnym słońcu, świadomi, że jeśli teraz się rozstaną, zaprzepaszczą unikalną okazję. Kiedy ona już zaczęła się żegnać, Víctor wziął ją pod ramię, pociągnął w cień markizy apteki i poprosił, mówiąc szybciej, niż myślał, żeby spędzili to popołudnie razem.
– Muszę wrócić do Viña del Mar. Szofer na mnie czeka – odpowiedziała bez przekonania.
– Powiedz mu, żeby poczekał. Musimy porozmawiać.
– Víctorze, ja wychodzę za mąż.
– Kiedy?
– Jakie to ma znaczenie? Ty jesteś żonaty.
– O tym właśnie chciałem porozmawiać. To nie jest tak, jak myślisz, chciałbym ci to wyjaśnić.
Zabrał ją do skromnego hoteliku, chociaż nie było go stać na taki wydatek, a ona wróciła do Viña del Mar koło północy, gdy jej rodzice już chcieli zawiadomić karabinierów o jej zaginięciu. Szofer, sowicie przekupiony, tłumaczył się, że po drodze złapali gumę.
***
Od kiedy skończyła piętnaście lat, przestała rosnąć i nabrała kobiecych kształtów, Ofelia nie zdawała sobie sprawy, że przyciąga mężczyzn z uwodzicielską siłą. Nie zauważała porywów sfrustrowanych namiętności, które w nich budziła, z wyjątkiem tych nielicznych sytuacji, gdy zakochany stawał się niebezpieczny i musiał interweniować ojciec. Jej błogie istnienie panienki rozpieszczanej i pilnowanej było obosiecznym mieczem, bo z jednej strony pozwalało na unikanie niebezpieczeństw, ale z drugiej nie dawało jej okazji do rozwinięcia nawet odrobiny sprytu i intuicji. Pod powierzchowną kokieterią kryła się zdumiewająca naiwność. W późniejszych latach stopniowo przekonywała się, że sam jej wygląd otwierał przed nią każde drzwi i ułatwiał niemal wszystko. To pierwsza rzecz, na którą zwracali uwagę, i często jedyna; nie musiała się wysilać, bo nikogo nie interesowały jej poglądy i opinie. Podczas czterystu lat, jakie upłynęły od czasów protoplasty, prymitywnego konkwistadora, rodzina Vizcarra wzbogacała swoje dziedzictwo genetyczne czystą krwią europejską, chociaż zdaniem Felipa del Solar wszyscy w Chile, choćby nie wiem jak biali, mieli w sobie coś z Indianina, może poza ostatnimi imigrantami. Ofelia należała do kasty pięknych kobiet, ale była jedyną, która odziedziczyła niesamowite błękitne oczy po angielskiej babci. Laura del Solar uważała, że diabeł daje piękno tylko po to, by doprowadzić do zguby dusze zarówno tych, których nim obdarzył, jak i tych, których ono przyciąga, dlatego w jej domu mówienie o wyglądzie zewnętrznym było w złym tonie, uważano je za zwykłą próżność. Jej mąż doceniał urodę innych kobiet, ale w przypadku własnych córek uważał ją za problem, zagrożenie dla ich cnoty, zwłaszcza w przypadku Ofelii. Dziewczyna w końcu uwierzyła w obowiązującą w ich rodzinie teorię, że piękność stoi w sprzeczności z inteligencją: można mieć jedną lub drugą, ale razem nie występują. To wyjaśniało jej niskie oceny w szkole, brak postępów w malarstwie i trudności w podążaniu prostą drogą, wytyczoną przez ojca Urbinę. Problemem była jej własna, trudna do określenia wrażliwość. Natrętne pytanie Urbiny, co zamierza uczynić z własnym życiem, chodziło jej po głowie, ale odpowiedzi nie znała. Los żony i matki wydawał się jej równie opresyjny jak zakon, ale zgadzała się, że jest nieunikniony; mogła go tylko nieco opóźnić. I jak jej wszyscy powtarzali, powinna być wdzięczna, że istnieje ktoś taki jak Matías Eyzaguirre, taki dobry, taki szlachetny i taki przystojny. Nic, tylko pozazdrościć.
Matías kochał się w niej od dzieciństwa. Z nim poznała istnienie i formy pożądania na tyle, na ile pozwalała surowa moralność katolicka i jego wrodzona rycerskość, mimo że ona często próbowała przekroczyć tę granicę, bo koniec końców, jaka jest różnica między odważnymi pieszczotami w ubraniu a grzeszeniem nago? Kara boża była taka sama. Kiedy Matías zdał sobie sprawę z jej słabego charakteru, wziął na siebie odpowiedzialność za wstrzemięźliwość ich obojga. Szanował ją tak, jak wymagał, by inni szanowali jego siostry, i był przekonany, że nigdy nie zawiedzie zaufania rodziny del Solar. Wierzył, że pożądanie cielesne można zaspokoić tylko w związku uświęconym przez Kościół i w celu posiadania potomstwa. Nie przyznałby się nawet w skrytości ducha, że głównym powodem wstrzemięźliwości był nie szacunek czy grzech, lecz obawa ciąży. Ofelia nie rozmawiała na ten temat z matką ani z siostrami, ale miała jasność, że ten rodzaj błędu to nie przestępstwo, ale można go zmyć tylko małżeństwem. Dzięki sakramentowi spowiedzi Bóg przebacza, ale społeczeństwo nie przebacza i nie zapomina. „Reputacja przyzwoitej panienki jest białym jedwabiem, który niszczy najmniejsza plama”, zapewniały zakonnice. Ten biały jedwab nieźle już zabrudziła z Matíasem.
Tego upalnego popołudnia, kiedy Ofelia poszła do hotelu z Víctorem Dalmau, była świadoma, że czeka ją coś innego niż męczące potyczki z Matíasem, po których czuła się zła i zdezorientowana. Ją samą zdziwiła ta determinacja, decyzja podjęta bez namysłu, podobnie jak swoboda, z jaką przejęła inicjatywę, gdy znalazła się z nim sam na sam w pokoju. Poczuła, że dysponuje wiedzą, zdobytą nie wiadomo jak i kiedy, i brakiem wstydu, mijającego zazwyczaj dopiero po długiej praktyce. Zakonnice uczyły ją, żeby się rozbierać po kolei: najpierw zakładało się koszulę nocną z długimi rękawami, osłaniającą dziewczynę od szyi do stóp, a następnie po omacku wyciągało się ubranie spod koszuli, ale tego popołudnia z Víctorem gdzieś się ulotniła skromność. Zrzuciła z siebie sukienkę, halkę, biustonosz i majtki na ziemię i przeszła po nich naga jak bogini, z mieszanymi uczuciami: ciekawości tego, co miało nastąpić, i irytacji na Matíasa za jego bigoterię. „Zasłużył sobie na niewierność”, zdecydowała na fali entuzjazmu.
Víctor nawet nie podejrzewał, że Ofelia może być dziewicą, dlatego że nic w jej zdumiewającej pewności siebie na to nie wskazywało i dlatego że nie robił z tego problemu. Dziewictwo zostało pogrzebane w trudnych i już prawie zapomnianych latach chłopięcych. On należał do innej rzeczywistości, tej rewolucyjnej, która obaliła różnice społeczne, wyeliminowała pruderię z obyczajów i pozbawiła autorytetu religię. W Hiszpanii republikańskiej dziewictwo było przebrzmiałym przesądem; milicianas i pielęgniarki, z którymi miewał przygodne romanse, cieszyły się taką samą wolnością seksualną jak on. Również nie przyszło mu do głowy, że dla Ofelii to kaprys rozpieszczonej kobiety, a nie miłość. On był zakochany i automatycznie założył, że ona też. Czas na analizowanie wyjątkowości tego, co się stało, przyszedł później, gdy oboje odpoczywali po seksie, przytuleni w pościeli pożółkłej od używania i zabrudzonej dziewiczą krwią, kiedy już opowiedział, jak i dlaczego ożenił się z Roser, i wyznał, że już od roku o niej marzy.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że to twój pierwszy raz?
– Bobyś się wycofał – odpowiedziała, prężąc się jak kot.
– Powinienem był uważać, Ofelio, przepraszam.
– Nie masz za co przepraszać. Tak się cieszę, jakbym miała łaskotki na całym ciele. Ale teraz muszę iść, jest bardzo późno.
– Powiedz, kiedy znów się zobaczymy.
– Zawiadomię cię, jak uda mi się wymknąć. Za trzy tygodnie wracamy do Santiago i wtedy będzie łatwiej. Musimy bardzo uważać, bo jak to się wyda, oboje poniesiemy konsekwencje. Nawet nie chcę myśleć, co zrobiłby mój ojciec.
– Kiedyś będę musiał z nim porozmawiać...
– Czyś ty zwariował? Wybij to sobie z głowy! Gdyby się dowiedział, że zadaję się z imigrantem, żonatym i dzieciatym, zabiłby nas oboje. Felipe mnie ostrzegał.
Pod pretekstem wizyty u dentysty Ofelii udało się wrócić do Santiago jeszcze raz. W czasie rozłąki zauważyła przestraszona, że jej początkowa ciekawość przerodziła się w obsesję rozpamiętywania z detalami tamtego popołudnia w hotelu, w niecierpiącą zwłoki potrzebę, by znów zobaczyć Víctora, żeby się z nim kochać, gadać bez końca, opowiadać swoje sekrety i poznawać jego przeszłość. Chciała go zapytać, dlaczego kulał, poznać wszystkie blizny, dowiedzieć się czegoś więcej o jego rodzinie i o tym, co go łączyło z Roser. Trzeba będzie dużo czasu, żeby odkryć wszystkie tajemnice, jakie kryje w sobie: czym jest emigracja, bunt wojskowych, zbiorowe groby, obóz koncentracyjny, o co chodzi z tymi wzdętymi mułami i jak smakował wojenny chleb. Víctor Dalmau miał mniej więcej tyle samo lat co Matías Eyzaguirre, ale sprawiał wrażenie dużo starszego; był twardy jak beton na zewnątrz, o nieprzeniknionym wnętrzu, naznaczony bliznami i złymi wspomnieniami. Podczas gdy Matías zachwycał się wybuchowym temperamentem narzeczonej i huraganem jej kaprysów, Víctora niecierpliwiło infantylne zachowanie dziewczyny, ponieważ oczekiwał od niej inteligencji i precyzji. Nie interesowały go banały. Gdy zadawał pytanie, słuchał odpowiedzi z uwagą nauczyciela i nie pozwalał jej wykręcić się jakimś żartem czy zmianą tematu. Ofelia zlękła się, że jest traktowana poważnie.
Kiedy następnym razem obudziła się w ramionach kochanka, w których usnęła na parę minut zmęczona miłosnym aktem, Ofelia zdecydowała, że znalazła mężczyznę swojego życia. Żaden młodzieniec z jej środowiska, pretensjonalny, rozkapryszony, bez charakteru, z przyszłością zbudowaną na pieniądzach i pozycji rodziny, nie mógł się z nim równać. Víctor wysłuchał tego zwierzenia ze wzruszeniem, bo on też uważał ją za tę jedyną, ale nie stracił głowy: wziął poprawkę na butelkę wina, którą wcześniej wypili i oszołomienie nowością, jaką była dla niej ta sytuacja. Okoliczności sprzyjały przesadnym reakcjom: trzeba będzie wrócić do tego tematu, jak już ciało ochłonie.
Ofelia zerwałaby zaręczyny z Matíasem Eyzaguirre bez wahania, gdyby Víctor jej na to pozwolił, ale uświadomił jej, że nie jest wolny i nic nie może jej zaoferować, poza tymi szybkimi, zakazanymi spotkaniami. Wtedy zaproponowała wspólną ucieczkę do Brazylii albo na Kubę, gdzie mogliby żyć pod palmami, nierozpoznani przez nikogo. W Chile byli skazani na konspirację, ale świat jest wielki. „Mam obowiązki w stosunku do Roser i Marcela, poza tym nie masz pojęcia, czym jest nędza i wygnanie. Nie wytrzymałabyś ze mną nawet tygodnia pod tymi palmami”, odpowiedział Víctor rozbawiony tym pomysłem. Ofelia przestała odpowiadać na listy Matíasa w nadziei, że jej obojętność go zniechęci, ale tak się nie stało, gdyż uparty narzeczony przypisał jej milczenie nerwowości zrozumiałej u wrażliwej osoby. W tym czasie ona, zaskoczona własną dwulicowością, okazywała rodzinie coś, czego nie czuła: uprzejmą gotowość do kontynuowania przygotowań do ślubu. Upłynęło parę miesięcy na szukaniu okazji, żeby ukradkiem choć na chwilę spotkać się z Víctorem, ale im bliżej było do września, tym wyraźniej czuła, że powinna zdobyć się na odwagę zerwania zaręczyn, za zgodą czy bez zgody Víctora; zaproszenia na ślub zostały wysłane, a datę już zaanonsował dziennik „El Mercurio”. Wreszcie, nie mówiąc nic nikomu, poszła do Ministerstwa Spraw Zagranicznych poprosić znajomego, żeby wysłał do Paragwaju kopertę w walizce dyplomatycznej. Do koperty włożyła pierścionek i list, w którym oznajmiała Matíasowi, że jest zakochana w kim innym.
***
Jak tylko otrzymał przesyłkę od Ofelii, Matías Eyzaguirre przyleciał do Chile, siedząc na podłodze wojskowego samolotu, bo w czasie wojny nie było benzyny na byle kaprysy. Wpadł jak burza do domu przy Mar del Plata w porze popołudniowej herbatki, roztrącając delikatne stoliki i krzesła z giętymi nogami, i Ofelia zobaczyła go takim, jakim go jeszcze nie znała. Jej łagodny, ugodowy narzeczony zamienił się w energumena, który nią potrząsał, czerwony ze złości i mokry od potu i łez. Głośno wykrzykiwane pretensje przyciągnęły całą rodzinę i w ten sposób Isidro del Solar dowiedział się, co się działo od jakiegoś czasu prawie na jego oczach. Udało mu się wyprosić rozgniewanego pretendenta z domu dzięki obietnicy, że naprawi tę zniewagę po swojemu, ale jego niepodważalny autorytet natrafił na opór przebiegłości i uporu córki. Ofelia odmówiła wyjaśnień, podania nazwiska kochanka i bynajmniej nie okazała skruchy. Po prostu zamknęła usta i żadnym sposobem nie dało się wydobyć z niej ani słowa; pozostawała obojętna na groźby ojca, płacz matki i apokaliptyczne argumenty księdza Vicentego Urbiny, wezwanego pilnie w charakterze przewodnika duchowego, uzbrojonego w karzący piorun Boga. Ponieważ nie dało się z nią dyskutować, ojciec zabronił jej wychodzić z domu, a pilnowanie córki powierzył Juanie.
Juana Nancucheo bardzo się przejęła tym zadaniem, bo lubiła Matíasa Eyzaguirrego, młodzieńca, którego uważała za prawdziwego dżentelmena, z tych, co witają się z członkami domowego personelu i pamiętają ich imiona, a poza tym on uwielbiał panienkę Ofelię, i to było najważniejsze. Chciała w dobrej wierze spełnić polecenie szefa, ale jej rola więziennego stróża zderzyła się z przemyślnością kochanków. Víctor i Ofelia znajdowali tysiące sposobów, żeby się spotykać w najbardziej nieoczekiwanych porach i miejscach: w barze Winnipeg, kiedy był zamknięty, w podłych hotelikach, w parkach i w kinach, prawie zawsze przy współudziale szofera. Ofelia miała dużo wolnego czasu, musiała tylko zmylić czujność Juany, natomiast Víctor miał czas zorganizowany co do minuty, zawsze w biegu z miejsca na miejsce, między obowiązkami na studiach i w tawernie, i z trudem udawało mu się wykraść godzinę tu, godzinę tam, żeby spędzić ją z Ofelią. Zaniedbał całkowicie rodzinę. Roser zauważyła zmianę i postawiła sprawę jasno. „Jesteś zakochany, prawda? Nie chcę wiedzieć, kto to jest, ale wymagam od ciebie dyskrecji. W tym kraju jesteśmy gośćmi, więc jeśli wdasz się w jakąś awanturę, mogą nas deportować. Zrozumiałeś?” Víctor poczuł się urażony takim podejściem, chociaż było całkowicie zgodne z ich specyficzną umową małżeńską.
W listopadzie zmarł na gruźlicę prezydent Pedro Aguirre Cerda po zaledwie trzech latach sprawowania urzędu. Biedacy, którzy skorzystali na jego reformach, opłakiwali go jak ojca podczas najbardziej przejmującego pogrzebu, jaki kiedykolwiek widziano. Nawet niechętna mu prawica musiała przyznać, że był uczciwy; nie mogła też odmówić jego polityce sukcesów w rozwoju narodowego przemysłu, służby zdrowia i edukacji, ale nie zamierzali pozwolić, by Chile skręciło w lewo. Socjalizm był dobry dla Sowietów, bo mieszkali daleko i urodzili się barbarzyńcami, ale nigdy w ich ojczyźnie. Laicki, demokratyczny charakter zmarłego prezydenta to niebezpieczny precedens, który nie powinien się powtórzyć.
Felipe del Solar i państwo Dalmau spotkali się na pogrzebie. Nie widzieli się od miesięcy i po uroczystości Felipe zaprosił ich na obiad, żeby się dowiedzieć, co u nich słychać. Oboje radzili sobie coraz lepiej, a prawie dwuletni Marcel już zaczynał mówić po katalońsku i po hiszpańsku. Felipe opowiedział im o rodzinie, że Dzidziuś jest chory na serce, a matka ma zamiar zabrać go na pielgrzymkę do sanktuarium Santa Rosa w Limie, bo w Chile cierpieli na pożałowania godny niedostatek własnych świętych, i że ślub jego siostry został przełożony. Víctor starał się w żaden sposób nie okazać, że wstrząsnęła nim ta ostatnia informacja, ale Roser wyczuła jego reakcję i wtedy już nie miała żadnych wątpliwości, kim jest kochanka jej męża. Aż do tej chwili wolała, by jej tożsamość pozostała w ukryciu, bo raz nazwana stawała się brutalną rzeczywistością. Sytuacja okazała się o wiele gorsza, niż przypuszczała.
– Mówiłam ci, Víctorze, żebyś o niej zapomniał! – zarzucała mu tej samej nocy, kiedy zostali sami.
– Nie mogę, Roser. Pamiętasz, jak kochałaś Guillema? Jak nadal go kochasz? Ja coś podobnego czuję do Ofelii.
– A ona?
– Z wzajemnością. Wie, że nigdy nie będziemy mogli oficjalnie być razem i zgadza się na to.
– Jak sądzisz, jak długo ta panienka z dobrego domu wytrzyma w roli twojej kochanki? Przed nią całe życie pełne przywilejów. Musiałaby być niespełna rozumu, żeby się go wyrzec dla ciebie. Powtarzam ci, Víctorze, jeżeli ta sprawa wyjdzie na jaw, wykopią nas z kraju. Ci ludzie mają nieograniczone możliwości.
– Nikt się o tym nie dowie.
– Prędzej czy później wszystko wychodzi na jaw.
***
Ślub Ofelii został odwołany pod pretekstem problemów zdrowotnych narzeczonej, a Matías Eyzaguirre wrócił na swoje stanowisko w Paragwaju, które opuścił, nie prosząc o pozwolenie zwierzchnika i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ostrzeżenie, jakie otrzymał po tej wyprawie, nie pociągnęło za sobą poważniejszych skutków, ponieważ wykazał wyjątkowe zdolności dyplomatyczne i udało mu się wejść do kręgów politycznych i towarzyskich, do których ambasador, człowiek z pretensjami, ale ograniczony, nie miał wstępu. Ofelię rodzina ukarała, skazując ją na przymusową bezczynność. Dwudziestojednoletnia kobieta siedziała z założonymi rękami w domu, pilnowana przez Juanę Nancucheo, śmiertelnie znudzona. Nic jej nie pomogło powoływanie się na prawa osoby pełnoletniej. Dobitnie jej uświadomiono, że nie ma dokąd pójść i nie zdoła sama się utrzymać. „Uważaj, Ofelio, bo jak wyjdziesz tymi drzwiami na ulicę, nie będziesz miała powrotu do domu”, zagroził jej ojciec. Próbowała przeciągnąć na swoją stronę Felipa lub którąś z sióstr, ale klan okazał jednomyślność w obronie honoru rodziny i w końcu mogła liczyć tylko na pomoc szofera, człowieka o negocjowalnej uczciwości. Skończyło się życie towarzyskie, bo nie wypadało pojawiać się na przyjęciach, skoro oficjalnie była chora. Mogła tylko odwiedzać ubogich z Katolickimi Damami, chodzić na mszę z rodziną i na kurs malarstwa, gdzie nikt z jej towarzystwa nie bywał. To jedno ustępstwo udało się jej wymusić na ojcu płaczem i histerycznym tupaniem. Szofer dostał polecenie czekania na nią przed drzwiami przez trzy czy cztery godziny warsztatów malarskich. Mijały miesiące, a Ofelia nie robiła żadnych postępów artystycznych, co tylko potwierdziło opinię rodziny, że jest pozbawiona talentu. W rzeczywistości wchodziła do Akademii Sztuki głównym wejściem, wyposażona w płótna, sztalugi i farby, i przechodziła przez cały budynek do tylnego wejścia, gdzie czekał na nią Víctor. Widywali się rzadko, bo przy licznych obowiązkach z trudem dostosowywał się do godzin jej zajęć.
Víctor miał podkrążone oczy jak lunatyk, był ciągle niewyspany i tak przemęczony, że podczas ich spotkań w hotelu czasem zasypiał, nim jego kochanka zdążyła się rozebrać.
Natomiast Roser kipiała energią. Przystosowywała się do miasta i zaczynała rozumieć Chilijczyków, którzy w gruncie rzeczy bardzo przypominali Hiszpanów – byli podobnie jak oni hojni, lekkomyślni i skłonni do przesady; postanowiła zyskać przyjaciół i wyrobić sobie opinię dobrej pianistki. Grała w radiu, w hotelu Crillon, w katedrze, w klubach i w domach prywatnych. Mówiono, że ta młoda osoba dobrze się prezentuje i ma nienaganne maniery, że potrafi zagrać ze słuchu o co tylko ją poprosić, wystarczyło zagwizdać parę taktów i w ciągu paru sekund ona odtwarzała melodię na pianinie, była doskonałym dodatkiem do zabaw i uroczystych przyjęć. Zarabiała o wiele więcej niż Víctor w Winnipegu, ale kosztem matczynych obowiązków; Marcel zwracał się do niej „proszę pani” aż do czwartego roku życia. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział po katalońsku w kojcu za barem w tawernie swojego ojca, to „białe wino”. Roser i Víctor wymieniali się, nosząc go w plecaku, dopóki nie stał się zbyt ciężki. Wąski, ciepły plecak, przytulony do ciała matki lub ojca, zapewniał mu bezpieczeństwo; rósł jako dziecko spokojne, ciche, umiejące zająć się sobą, i rzadko kiedy o coś prosił. Matka zabierała go do radia, a ojciec do tawerny, ale większość czasu spędzał u wdowy z trzema kotami, która pilnowała go za niewielką opłatą.
Mimo niesprzyjających okoliczności związek Víctora i Roser umocnił się w tym chaotycznym czasie, gdy każde z nich żyło czym innym, a jego serce biło dla innej kobiety. Ich przyjaźń podbudowało wzajemne zrozumienie, bez sekretów, podejrzeń i obrażania się; podstawą była zasada, że nigdy nie będą siebie krzywdzić, a gdyby coś takiego się przydarzyło, to chyba tylko nieumyślnie. Oboje mogli na siebie liczyć, dzięki czemu łatwiej znosili obecne kłopoty i widmo przeszłości.
W ciągu miesięcy spędzonych w Perpignan, u kwakrów, Roser nauczyła się szyć. W Chile za pierwsze oszczędności kupiła pedałową maszynę do szycia, singera, czarną, błyszczącą, ozdobioną złotymi literami i kwietnym ornamentem, cud efektywności. Rytmiczny dźwięk maszyny przypominał ćwiczenia na pianinie, a kiedy kończyła szyć sukienkę czy kombinezon dla chłopca, czuła satysfakcję, jakby oklaskiwała ją publiczność. Kopiowała z branżowych tygodników i dzięki temu chodziła modnie ubrana. Na występy uszyła sobie długą suknię w kolorze stalowym, do której przypinała kolorowe kokardy, raz długie, raz krótkie rękawy, kołnierzyk, kwiaty bądź spinki, tak że na każdym występie prezentowała się nieco inaczej. Preferowała uczesanie tradycyjne, z kokiem na karku, ozdobionym grzebieniami lub broszkami; do końca życia malowała na czerwono usta i paznokcie, nawet kiedy posiwiały jej włosy, a usta wyschły. „Twoja żona jest bardzo ładna”, powiedziała Ofelia Víctorowi przy jakiejś okazji. Spotkała się z nią na pogrzebie jakiegoś wujka, gdzie Roser grała smutne melodie na organach, a krewni składali kondolencje wdowie i dzieciom zmarłego. Gdy dostrzegła Ofelię, Roser przerwała grę, pocałowała ją w policzek i wyszeptała na ucho, że może na nią liczyć, cokolwiek by się działo. To przekonało Ofelię, że wersja Víctora o braterskich relacjach, jakie utrzymywał z żoną, była prawdziwa. Komentarz Ofelii na temat wyglądu Roser zaskoczył Víctora, bo on nadal widział w niej tamtą chudą, prostą dziewczynę, jaką pamiętał z Hiszpanii, biedne dziecko przygarnięte przez jego rodziców, sympatię Guillema. To, czy Roser była taka jak kiedyś, czy taka, jaką podziwiała Ofelia, w niczym nie zmieniało faktu, jak bardzo i w jaki sposób ją kochał. Nic, nawet nieznośna pokusa, by uciec z Ofelią do palmowego raju, nie mogło skłonić go do opuszczenia jej i dziecka.