Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 16
Оглавление8
• 1941–1942 •
Posłuchaj,
jeśli krok po kroku kochać mnie przestaniesz,
przestanę kochać ciebie krok po kroku.
Jeśli nagle
zapomnisz o mnie,
nie szukaj mnie więcej,
bo już nie będzie cię w mojej pamięci.
PABLO NERUDA
JEŚLI ZAPOMNISZ O MNIE, Z CYKLU WIERSZE KAPITANA
Kiedy Ofelia została uwięziona w domu przy Mar del Plata, spotkania miłosne w hotelu stały się coraz rzadsze i coraz krótsze. Na tym etapie życia, gdy Ofelia już nie była na każde jego skinienie, Víctor Dalmau zauważył, że ma więcej czasu, i chętniej przyjmował zaproszenie Salvadora Allendego na partyjkę szachów. Nosił dziewczynę w sercu, ale już nie doskwierało mu nieustanne pragnienie, by potajemnie się z nią spotkać, dzięki czemu nie musiał poświęcać reszty nocy na naukę, rekompensując spędzone z nią godziny. Na uniwersytecie opuszczał wykłady z teorii, na których nie sprawdzano obecności, bo wolał się uczyć z książek i z notatek. Koncentrował się na laboratorium, na autopsjach i zajęciach praktycznych w szpitalach, gdzie musiał ukrywać doświadczenie, żeby nie zawstydzać profesorów. W tawernie uczciwie przychodził na nocną zmianę i wykorzystywał na naukę późne godziny, kiedy ubywało klientów, a jednocześnie miał na oku Marcela bawiącego się w kojcu. Jordi Moliné, kataloński szewc, okazał się idealnym wspólnikiem, nigdy się nie kłócił o podział skromnego dochodu Winnipegu; wystarczyło mu, że ma coś własnego, miejsce bardziej przytulne niż mieszkanie samotnego mężczyzny; mógł tam rozmawiać z przyjaciółmi, popijać nescafé z wódką, delektować się rodzimymi potrawami i grać na akordeonie. Víctor próbował nauczyć go szachów, ale Moliné nie mógł pojąć, jaki sens ma przesuwanie pionków tam i z powrotem, skoro nie przynosiło to żadnych zysków. Czasami w nocy, widząc zmęczenie Víctora, wysyłał go do domu, żeby się przespał, i z chęcią stawał na jego miejscu, ale ograniczał się do podawania wina, piwa i koniaku stałej klienteli, na koktajlach się nie znał, uważał, że to jakaś gejowska moda. Roser szanował i był czuły dla Marcela; mógł całymi godzinami bawić się z nim, przykucnięty za barem, jak z wnukiem, którego się nie doczekał. Pewnego dnia Roser zagadnęła go, czy ma jakąś rodzinę w Katalonii. Moliné opowiedział jej, że wyemigrował ze swojej wsi trzydzieści lat temu za pracą. Był marynarzem na azjatyckim południowym wschodzie, drwalem w Oregonie, w Argentynie został maszynistą kolejowym i pracował na budowie; w sumie miał wiele zawodów, nim przyjechał do Chile, gdzie założył fabrykę butów.
– Powiedzmy, że w zasadzie powinna tam być moja rodzina, ale nie mam pojęcia, jak potoczyły się ich losy. Oni wszyscy poróżnili się podczas wojny: jedni opowiedzieli się po stronie Republiki, inni poszli za generałem Franco; po jednej stronie komunistyczni milicianos, po drugiej księża i zakonnice.
– Utrzymuje pan z kimś kontakt?
– Tak, z niektórymi. Proszę sobie wyobrazić, że mam kuzyna, który do końca wojny się ukrywał, a teraz jest burmistrzem. To faszysta, ale porządny człowiek.
– Chciałabym pana prosić o przysługę...
– Zamieniam się w słuch, pani Roser.
– Chodzi o to, że w czasie Wielkiej Ewakuacji zaginęła moja teściowa, mama Víctora, i nic nie wiemy o jej losie. Szukaliśmy jej w obozach koncentracyjnych we Francji, próbowaliśmy zorientować się po obu stronach granicy, i nic.
– Takich przypadków jest więcej. Ilu jest zabitych, emigrantów, uchodźców! Ile osób się ukrywa! Więzienia są przepełnione, co noc wyciągają przypadkowych więźniów i rozstrzeliwują, ot tak, bez sądu, bez niczego. Tak wygląda sprawiedliwość generała Franco. Nie chcę być pesymistą, Roser, ale pani teściowa najprawdopodobniej nie żyje...
– Wiem. Carme sama wolała śmierć niż wygnanie. Odłączyła się od nas w drodze do Francji i zniknęła nocą, bez pożegnania, bez śladu. Skoro pan ma kontakty w Katalonii, może dałoby się o nią popytać.
– Niech mi pani przygotuje dane, ja się tym zajmę, ale proszę nie robić sobie wielkich nadziei, Roser. Wojna to huragan: zostawia po sobie ruiny.
– Komu pan to mówi, don Jordi.
Roser poszukiwała nie tylko Carme. Jednym z jej częstych, choć nieregularnych zajęć, stały się występy w ambasadzie Wenezueli, budynku ukrytym wśród drzew cienistego parku, gdzie się przechadzał samotny paw. Ambasador, Valentín Sánchez, był sybarytą, miłośnikiem dobrej kuchni, wybornych likierów i przede wszystkim muzyki. Należał do rodu muzyków, poetów i marzycieli. Podróżował wielokrotnie do Europy w poszukiwaniu zapomnianych partytur i w swoim salonie muzycznym miał kolekcję rzadkich instrumentów, od klawesynu przypisywanego Mozartowi po swój najcenniejszy skarb: prehistoryczny flet, który zdaniem właściciela został wycięty z ciosów mamuta. Roser wolała się nie wypowiadać na temat autentyczności klawesynu czy fletu, ale była wdzięczna za możliwość korzystania z książek z historii sztuki i muzyki ze zbiorów Valentína Sáncheza i za zaszczyt bycia pierwszą osobą, której pozwalał grać na najciekawszych instrumentach ze swojej kolekcji. Kiedyś wieczorem została dłużej z amfitrionem, po rozejściu się gości, i przy kieliszku wina podzieliła się z nim ekstrawaganckim pomysłem, zainspirowanym kolekcją ambasadora – założenia zespołu muzyki dawnej. Oboje dzielili tę samą fascynację: ona chciała dyrygować, a on chciał być mecenasem przedsięwzięcia. Przed pożegnaniem Roser odważyła się jeszcze poprosić go o pomoc w poszukiwaniu kogoś, kto zaginął na emigracji. „Nazywa się Aitor Ibarra; wybierał się do Wenezueli, bo miał tam krewnych pracujących w budownictwie”, wyjaśniła. Dwa miesiące później zadzwoniła do niej sekretarka ambasady z informacją o spółce Iñaki Ibarra i Synowie w Maracaibo, wyspecjalizowanej w produkcji materiałów budowlanych. Roser wysłała do nich kilka listów; tak jakby wrzucała do morza butelkę z wiadomością. Bez rezultatu.
***
Pretekst słabego zdrowia Ofelii, wykorzystywany przez rodzinę kilka miesięcy jako usprawiedliwienie odwołania ślubu z Matíasem Eyzaguirrem, sprawdził się na początku następnego roku, kiedy Juana Nancucheo zdała sobie sprawę, że Ofelia jest w ciąży. Zaczęło się od porannych wymiotów, które Juana nieskutecznie próbowała leczyć naparem z kopru, imbiru i kminku; dopiero później skojarzyła, że od dziewięciu tygodni nie widziała wkładek higienicznych w praniu. Pewnego dnia, gdy znów zastała Ofelię wymiotującą w ubikacji, podparła się rękami pod boki i zaatakowała. „Niech mi lepiej panienka sama się przyzna, z kim wpadła, zanim ojciec to odkryje”, postraszyła. Nieznajomość Ofelii własnego ciała była niemal absolutna, i do momentu pytania Juany, z kim się zadawała, nie skojarzyła Víctora Dalmau z przyczyną tej niedyspozycji, którą uznała za problemy trawienne. Kiedy zrozumiała, co się stało, wpadła w panikę i zaniemówiła. „Co to za jeden?”, naciskała Juana. „Nie powiem nawet na torturach”, odpowiedziała Ofelia, gdy już odzyskała mowę. To była jej jedyna odpowiedź przez następne pięćdziesiąt lat.
Juana wzięła sprawę w swoje ręce w nadziei, że modlitwami i domowymi sposobami uda się rozwiązać problem, nie budząc podejrzeń rodziny. Ofiarowała w tej intencji wiele aromatycznych świec świętemu Judzie, patronowi spraw trudnych i beznadziejnych, a Ofelii zaparzyła herbatę z ruty i włożyła jej do waginy natkę pietruszki. Podała jej rutę, wiedząc, że jest trująca, ale uznała, że lepsza będzie dziura w żołądku niż huacho, nieślubne dziecko. Po tygodniu starań, których skutkiem była tylko alarmująca intensywność wymiotów i stan permanentnego osłabienia, Juana zdecydowała się prosić o pomoc Felipa, tego członka rodziny, do którego miała największe zaufanie. Najpierw kazała mu przysiąc, że zachowa to w tajemnicy, ale kiedy mu zrelacjonowała, co się dzieje, Felipe przekonał ją, że ten sekret to za poważna sprawa, żeby mogli go dźwigać tylko we dwoje.
Felipe zastał Ofelię w łóżku z bólem brzucha po kuracji rutą i gorączką wywołaną stresem.
– Jak mogło do tego dojść? – zapytał, starając się zachować spokój.
– Normalnie – odpowiedziała.
– Czegoś takiego nigdy nie było w naszej rodzinie.
– Tak ci się tylko wydaje, Felipe. To się dzieje często, tylko mężczyźni o niczym nie wiedzą. Takie babskie sekrety.
– Z kim ty...? – zawahał się, nie wiedząc, jak zapytać, nie używając obraźliwych słów.
– Nie powiem nawet na torturach – powtórzyła.
– Będziesz musiała to zrobić, siostro, bo jedyne wyjście to ślub z tym, który ci to zrobił.
– To wykluczone. On nie jest stąd.
– Co to znaczy „nie jest stąd”? Skądkolwiek by był, znajdziemy go, Ofelio. A gdyby nie chciał się z tobą ożenić...
– To co zrobisz? Zabijesz go?
– Na litość boską! Co też ci przychodzi do głowy. Porozmawiam z nim po męsku, a jak to nie pomoże, będzie miał do czynienia z papą...
– Nie! Tylko nie papa!
– Trzeba coś zrobić, Ofelio. Nie da się tego ukryć, niebawem wszyscy się zorientują i wybuchnie skandal. Pomogę ci w miarę swoich możliwości, obiecuję.
W końcu uzgodnili, że trzeba powiedzieć matce, żeby odpowiednio nastawiła męża, a potem się zobaczy. Laura del Solar przyjęła wiadomość przekonana, że oto Bóg wystawia jej rachunek za wszystko, co mu zawdzięcza. Dramat Ofelii był częścią ceny, jaką należało zapłacić niebu, a drugą częścią, jeszcze droższą, było serce Leonarda, które biło coraz słabiej. Kiedy się urodził, lekarze uprzedzili ją, że mając tak słabe organy, dziecko długo nie pożyje. Dzidziuś powoli przygasał i nic nie dało się na to poradzić, mimo to matka, ogarnięta obsesją modłów i układów ze świętymi, nie chciała przyjąć do wiadomości oczywistych objawów. Laura czuła, że sama się pogrąża w gęstym błocie i pociąga za sobą rodzinę. Natychmiast zaczęły się bóle głowy, jakby dostała obuchem w kark, aż jej pociemniało w oczach. Jak miała o tym powiedzieć Isidrowi? Nie istniała taka strategia, która by osłabiła szok i złagodziła jego reakcję. Należało tylko trochę poczekać, a nuż zadziała miłosierdzie boże i rozwiąże problem Ofelii w sposób naturalny – wiele ciąż zamierało w brzuchu – ale Felipe przekonał ją, że czekanie tylko pogorszy sytuację. Wziął na siebie rozmowę w cztery oczy z ojcem, zamykając się z nim w bibliotece, a tymczasem Laura i Ofelia na klęczkach oddawały się modlitwie z gorliwością męczennic.
Godzinę później Juana odnalazła je ukryte po drugiej stronie domu i przekazała polecenie, że natychmiast mają się stawić w bibliotece. Isidro del Solar czekał w drzwiach i na początek dwukrotnie Ofelię spoliczkował, nim Laura zdążyła stanąć między nimi, a Felipe złapać go za rękę.
– Kim jest ten drań, który zepsuł moją córkę? Powiedz, kto to! – ryknął.
– Nie powiem nawet na torturach – powtórzyła Ofelia, ocierając rękawem krew z nosa.
– Powiesz, choćbym miał cię potraktować batem!
– Proszę bardzo. Nie powiem nigdy nikomu.
– Papo, proszę... – wtrącił się Felipe.
– Milcz! Czy nie kazałem trzymać pod kluczem tej zasranej smarkuli? Lauro, jak mogłaś do tego dopuścić? Przypuszczam, że siedziałaś w kościele, podczas gdy szatan hulał w naszym domu. Zdajecie sobie sprawę, co to za hańba, jaki skandal? Jak my teraz spojrzymy ludziom w oczy! – Krzyczał tak dłuższą chwilę, aż Felipemu udało się mu przerwać.
– Uspokój się, papo, musi istnieć jakieś wyjście. Spróbuję zrobić rekonesans...
– Rekonesans? Co masz na myśli – zapytał Isidro z ulgą, bo nie on zasugerował to, co było oczywiste.
– Ma na myśli przerwanie ciąży – powiedziała spokojnie Ofelia.
– A jest jakieś inne rozwiązanie? – rzucił jej w twarz Isidro.
Wtedy po raz pierwszy odezwała się Laura del Solar i drżącym, ale dobitnym głosem oświadczyła, że nie ma mowy, bo to grzech śmiertelny.
– Grzech nie grzech, ta sprawa nie rozwiąże się w niebie, tylko na ziemi. Zrobimy to, co konieczne. Pan Bóg nas zrozumie.
– Nie podejmiemy żadnych kroków bez konsultacji z ojcem Urbiną – zdecydowała Laura.
***
Vicente Urbina przybył na wezwanie rodziny del Solar jeszcze tego samego dnia. Już sama jego obecność podziałała na wszystkich uspokajająco; roztaczał wokół siebie aurę inteligencji i zdecydowania osoby zaprawionej w walce ze zbłąkanymi duszami, pozostającej w bezpośrednim kontakcie z Bogiem. Nie odmówił kieliszka porto, którym go poczęstowano, i zapowiedział, że chce rozmawiać z każdym z osobna, zaczynając od Ofelii, z opuchniętą twarzą i podbitym okiem. Męczył ją przez prawie dwie godziny, ale jemu też nie udało się z niej wyciągnąć nazwiska kochanka ani skłonić ją do łez. „To nie Matías, nie obciążajcie go odpowiedzialnością”, powtórzyła Ofelia dwadzieścia razy jak katarynka. Urbina potrafił hipnotyzować wystraszone parafianki, więc lodowaty chłód dziewczyny niemal wyprowadził go z równowagi. Minęła północ, kiedy skończył rozmowę z rodzicami i bratem grzesznicy. Również przepytał Juanę, z marnym skutkiem, bo ona naprawdę nie miała pojęcia, kto jest tym tajemniczym kochankiem. „No, to chyba będzie, ojczulku, Duch Święty”, zażartowała na koniec.
Możliwość aborcji została bezwzględnie odrzucona przez Urbinę jako zbrodnia wobec prawa i odrażający grzech wobec Boga, jedynego pana życia i śmierci. W najbliższych dniach trzeba będzie się zastanowić nad innymi rozwiązaniami. Najważniejsze, żeby sprawa nie wyszła poza cztery ściany ich domu. Nikt nie powinien o tym wiedzieć, ani siostry Ofelii, ani drugi brat, który na szczęście śledził teraz tajfuny na Karaibach. „Plotki mają skrzydła”, jak trafnie zauważył Isidro; oby tylko nie ucierpiała reputacja Ofelii ani honor rodziny. Urbina miał dla każdego dobrą radę: Isidrowi nakazał unikanie przemocy, bo łatwo wtedy popełnić błąd, a w tym momencie trzeba zachować maksymalną ostrożność; Laurze, by nadal się modliła i wspomagała miłosierne akcje organizowane przez Kościół; a Ofelii, by żałowała za grzechy i odbyła spowiedź, bo ciało jest słabe, ale miłosierdzie Boże nieskończone. Wziął na stronę Felipa i pouczył go, że on ma pozostać ostoją rodziny podczas tego kryzysu, i umówił się z nim w swojej kancelarii, gdzie wspólnie opracują plan działania.
Plan ojca Urbiny okazał się banalnie prosty. Ofelia spędzi najbliższe miesiące daleko od Santiago, tam gdzie nikt znajomy jej nie zobaczy, a później, kiedy nie da się już ukryć brzucha, trafi do zakonu żeńskiego, gdzie otrzyma duchowe wsparcie, którego tak bardzo potrzebuje, i zostanie do momentu rozwiązania pod dobrą opieką. „I co dalej?”, zainteresował się Felipe. „Chłopiec, a może dziewczynka, zostanie oddany do adopcji przez porządną rodzinę. Osobiście się tym zajmę. Ty powinieneś uspokoić rodziców i siostrę i zająć się szczegółami. Oczywiście będą pewne wydatki...” Felipe zapewnił go, że wszystkiego się podejmie i że odpowiednio wynagrodzi mniszki z zakonu. Poprosił, żeby Urbina załatwił pozwolenie ciotce Teresie, zakonnicy z innej kongregacji, by dołączyła do siostrzenicy, jak będzie się zbliżał termin rozwiązania.
Kolejne miesiące w majątku ziemskim rodziny stały się maratonem modlitw, ślubów składanych świętym, aktów pokuty i czynów miłosiernych ze strony doñi Laury, podczas gdy Juana Nancucheo zajmowała się domową rutyną, pilnowała Dzidziusia, który cofnął się w rozwoju do czasu pieluch i trzeba mu było podawać łyżeczką papkę ze zmielonych warzyw, a także pilnowała nieszczęsnej panienki, jak zaczęła nazywać Ofelię. Tymczasem Isidro del Solar, nie ruszając się z Santiago, udawał, że zapomniał o dramacie rozgrywającym się gdzieś daleko, wśród kobiet, przekonany, że Felipe podjął odpowiednie środki, żeby zapobiec plotkom. Dla niego ważniejsza była aktualna sytuacja polityczna, bo mogła wpłynąć na jego interesy. Prawica została pokonana w wyborach, a nowy prezydent z Partii Radykalnej zamierzał kontynuować reformy swojego poprzednika. To, za kim Chile się opowie w drugiej wojnie światowej, miało zasadnicze znaczenie dla Isidra, ponieważ od tego zależał eksport owczej wełny do Szkocji i również do Niemiec, przez Szwecję. Prawica była za neutralnością – po co się wtrącać i ryzykować, ale rząd i opinia publiczna stali po stronie aliantów. Powtarzał, że jeżeli to poparcie przełoży się na konkretne decyzje, diabli wezmą jego handel z Niemcami.
Ofelii udało się przekazać list Víctorowi Dalmau przez szofera, zanim został z hukiem wyrzucony z pracy, a ona sama odesłana na wieś. Juana nienawidziła szofera i oskarżyła go, za jedyny dowód mając jakąś prowadzoną szeptem rozmowę między nim a Ofelią. „Ja uprzedzałam, ale pan mnie nigdy nie słucha. To wszystko przez tego fircyka. Z jego winy panienka Ofelia jest w ciąży”. Isidrowi krew uderzyła do głowy i odniósł wrażenie, że zaraz mózg mu eksploduje. To, że męscy potomkowie czasami wykorzystują służące, było czymś normalnym, ale żeby jego córka postąpiła tak samo z podwładnym, z włosami jak Indianin i z ospowatą twarzą, nie mieściło mu się w głowie. Przez moment wyobraził sobie córkę nagą w ramionach tego przybłędy spod ciemnej gwiazdy, tego skurwysyna, w pokoju nad garażem, i niemal doznał apopleksji. Ulżyło mu, gdy Juana wyjaśniła, że szofer odgrywał rolę pośrednika. Wezwał go do biblioteki i domagał się, wrzeszcząc na całe gardło, ujawnienia nazwiska winnego, zagroził mu więzieniem, gdzie karabinierzy wydobędą z niego prawdę kopniakami i kolbami, a kiedy i to nie odniosło skutku, próbował go przekupić, ale mężczyzna nic nie mógł powiedzieć, bo nigdy nie widział Víctora. Znał tylko godziny, w których zostawiał i odbierał Ofelię sprzed Akademii Sztuki. Isidro zrozumiał, że jego córka nie uczęszczała na żadne zajęcia, a ze szkoły wymykała się pieszo lub taksówką w ramiona kochanka. Ta przeklęta dziewucha nie była taka głupia, za jaką ją uważał, albo to rozpusta nauczyła ją sprytu.
List Ofelii zawierał wyjaśnienie, które powinna była dać Víctorowi osobiście, ale wtedy, gdy mogła do niego zadzwonić, nie udało się jej go zastać ani w domu, ani w Winnipegu. Na wsi nie będzie miała kontaktu ze światem; do najbliższego telefonu jest czternaście kilometrów. Powiedziała mu prawdę: ta namiętność była jak upojenie alkoholowe, które odebrało jej rozum i dopiero teraz do niej dotarło to, co on ciągle jej powtarzał, że dzielące ich przeszkody są nie do pokonania. Przyznała, że w rzeczywistości to, co czuła, okazało się raczej rozbuchaną żądzą niż miłością, że pociągała ją atrakcyjność nowości, ale nie mogła mu poświęcić swojej reputacji i życia. Poinformowała, że przez jakiś czas będzie z matką w podróży, a później, kiedy wszystko sobie przemyśli, zastanowi się nad powrotem do Matíasa. Zakończyła definitywnym żegnaj i ostrzeżeniem, żeby nigdy nie próbował się z nią kontaktować.
Víctor czytał list z rezygnacją kogoś, kto tego właśnie oczekiwał i na to się nastawiał. Nie wierzył, że coś z tej miłości wyniknie, ponieważ, jak mu to uświadamiała Roser od samego początku, ta miłość była rośliną bez korzeni, nieuchronnie skazaną na zwiędnięcie; jej zdaniem nic nie wyrośnie w cieniu sekretów; miłość potrzebuje światła i przestrzeni, aby się rozwinąć. Víctor przeczytał list dwukrotnie i pokazał go Roser. „Miałaś rację, jak zwykle”, przyznał. Jej wystarczył jeden rzut oka; czytając między wierszami, wyczuła, że śmiertelny chłód Ofelii z trudem ukrywał ogromny gniew, i wydawało się jej, że odgaduje jego przyczynę, którą był nie tylko brak przyszłości z Víctorem czy zmienny nastrój kapryśnej panny. Przypuszczała, że rodzina porwała dziewczynę, aby ukryć hańbę ciąży. Nie podzieliła się jednak tymi podejrzeniami z Víctorem, żeby nie rozdrapywać ran; nie było potrzeby dręczyć go domysłami. Czuła coś w rodzaju sympatii zmieszanej ze współczuciem do Ofelii, tak wrażliwej i tak naiwnej, przypominającej Julię przeżywającą burzę infantylnej namiętności, ale zamiast młodego Romea wybrała mężczyznę doświadczonego przez los.
Odłożyła list na stół w kuchni, wzięła Víctora za rękę i zaprowadziła na kanapę, jedyny wygodny mebel w ich skromnym mieszkaniu. „Połóż się, podrapię cię po głowie”. Víctor rozciągnął się na kanapie z głową na kolanach Roser i poddał pieszczocie dłoni pianistki, mając pewność, że jak długo będzie żyła, nie będzie sam na tym pełnym nieszczęść świecie. Skoro przy niej najgorsze wspomnienia stawały się znośne, zniesie również pustkę pozostawioną w jego sercu przez Ofelię. Chciał wyznać Roser dławiący go ból, ale nie znajdował słów, żeby opowiedzieć jej, co przeżył z Ofelią, jak mu zaproponowała, żeby uciekli razem i jak mu przysięgała, że na zawsze pozostaną kochankami. Nie mógł jej tego powiedzieć, ale Roser zbyt dobrze go znała i na pewno wszystkiego się domyśliła. Z zamyślenia wyrwał ich Marcel, gdy wybudził się ze sjesty i zaczął ich wołać.
Intuicja nie myliła Roser w kwestii uczuć Ofelii. Od kiedy dowiedziała się o swoim stanie, namiętność zamieniła się w głuchą wściekłość, która trawiła ją od wewnątrz. Całymi godzinami analizowała swoje postępowanie i robiła rachunek sumienia, tak jak jej nakazał ojciec Urbina, ale zamiast czuć żal za domniemany grzech, żałowała własnej oczywistej głupoty. Nie przyszło jej do głowy zapytać Víctora, jak się zabezpieczą przed ciążą, ponieważ uznała za oczywiste, że on to kontroluje, a poza tym rzadko ze sobą sypiali, więc nie może do niczego dojść. Myślenie magiczne. Víctor, osoba starsza i doświadczona, ponosił odpowiedzialność za tę niewybaczalną wpadkę; ona, ofiara, musiała zapłacić za oboje. To była niewyobrażalna niesprawiedliwość. Już prawie nie pamiętała, dlaczego tak uparcie się trzymała tej beznadziejnej miłości do mężczyzny, z którym niewiele ją łączyło. Po seksie zawsze w jakimś nieprzytulnym, obskurnym miejscu, zawsze w pośpiechu, zostawało jej podobne wrażenie niespełnienia jak po nieśmiałych pieszczotach z Matíasem. Przypuszczała, że byłoby inaczej, gdyby bardziej się spoufalili i mieli więcej czasu, żeby się poznać, ale nie dostali tej szansy. Pokochała miłość jako taką, zakochała się w romantycznej historii i w bohaterskiej przeszłości bojownika, jak go zwykle nazywała. Przeżywała operę, której finał siłą rzeczy musiał być tragiczny. Wiedziała, że Víctor się w niej zakochał, przynajmniej na tyle, na ile może się zakochać serce pokryte wieloma bliznami, ale z jej strony był tylko impuls, fantazja, jeszcze jeden kaprys. Czuła się tak bardzo podenerwowana, osaczona i chora, że szczegóły jej przygody z Víctorem, nawet te najszczęśliwsze, zostały zniekształcone przerażeniem, że zniszczyła sobie życie. To, co dla niego było przyjemnością bez ryzyka, dla niej było ryzykiem bez przyjemności. W końcu to nie ona mogła żyć tak, jakby nic się nie stało. Nienawidziła go. Ukryła przed nim ciążę, obawiając się, że gdyby się dowiedział, chciałby egzekwować swoje prawa z tytułu ojcostwa i nie zostawiłby jej w spokoju. Jakakolwiek decyzja co do ciąży spoczywała na niej, nikt nie miał prawa się wtrącać, a już na pewno nie ten mężczyzna, który już wystarczająco ją skrzywdził. O tym wszystkim nie pisała w liście, ale Roser bez trudu się domyśliła.
Po trzech miesiącach Ofelia przestała wymiotować i poczuła taki przypływ energii jak nigdy w życiu. Kiedy wysłała list do Víctora, uznała ten rozdział za zamknięty; parę tygodni wystarczyło, by przestała się zadręczać wspomnieniami i spekulacjami na temat niespełnionych możliwości. Czuła się uwolniona od kochanka, silna, zdrowa, z apetytem jak u nastolatki; odbywała długie spacery żwawym krokiem po polach, z psami; w kuchni zabrała się do wypiekania herbatników i bułeczek w ilościach hurtowych, a potem obdarowywała nimi wiejskie dzieci; dla zabawy malowała z Leonardem ogromne kolorowe bohomazy, które wydawały się jej o wiele bardziej interesujące niż poprzednie pejzaże i martwe natury, rzuciła się do prasowania pościeli i ku zdumieniu praczki spędzała całe godziny z ciężkim żelazkiem na węgiel w ręce, spocona i zadowolona. „Zostawcie ją w spokoju, przejdzie jej”, prognozowała Juana. Dobry humor Ofelii szokował doñę Laurę, bo spodziewała się widzieć ją całą we łzach, zajętą szyciem ubranek dla noworodka, ale Juana przypomniała jej, że ona sama przeżywała kilka miesięcy euforii w czasie swoich ciąż, dopóki ciężar brzucha nie ograniczył jej ruchliwości.
Felipe jeździł na wieś raz w tygodniu, żeby prowadzić rachunki, kontrolować wydatki i udzielać instrukcji Juanie, pełniącej funkcję gospodyni, podczas gdy jej panią absorbowały skomplikowane negocjacje ze świętymi. Przywoził nowiny ze stolicy, choć nikogo nie interesowały, farby i czasopisma dla Ofelii, pluszowe misie i grzechotki dla Dzidziusia, który przestał mówić i powrócił do raczkowania. Vicente Urbina pojawił się parę razy, aby czuwać nad życiem duchowym Ofelii i nakłonić ją do odbycia spowiedzi generalnej. Roztaczał woń świętości, jak mawiała Juana Nancucheo, mając na myśli dawno niepraną sutannę i płyn po goleniu. Ofelia, rozkojarzona i głucha na jego mądre słowa, nie wykazywała też żadnych uczuć macierzyńskich, jakby to, co nosiła w brzuchu, było zwykłym guzem. To bardzo ułatwi adopcję, cieszył się Urbina.
***
W miarę jak pobyt na wsi przedłużał się od końca lata aż do zimy, zapał doñi Laury we wznoszeniu modłów do nieba stopniowo słabł. Nie miała odwagi prosić wprost o cud poronienia, które by rozwiązało rodzinny dramat, bo to byłoby poważnym nadużyciem, równie dobrze mogłaby życzyć śmierci mężowi, ale sugerowała Bogu takie rozwiązanie. Życie w zgodzie z naturą, z jej niezmiennym, spokojnym rytmem, długie dni i ciche noce, ciepłe mleko z pianką prosto od krowy, obfitość owoców na paterach i pachnący, jeszcze ciepły chleb z glinianego pieca o wiele lepiej odpowiadały jej temperamentowi osoby nieśmiałej niż wielkomiejski gwar Santiago. Gdyby to od niej zależało, zostałaby tam na zawsze. Ofelia też się zrelaksowała w tym bukolicznym środowisku i jej nienawiść do Víctora Dalmau zamieniła się w coś w rodzaju resentymentu; nie ponosił całej winy, ona dzieliła z nim odpowiedzialność. Zaczęła myśleć o Matíasie Eyzaguirrem z pewną nostalgią.
Dom wybudowany w dawnym stylu kolonialnym – grube ściany z cegły, dachówki, drewniane belki i podłogi z terakoty – przetrwał trzęsienie ziemi z 1939 roku o wiele lepiej niż inne budynki w okolicy, które zamieniły się w gruz; popękały tylko niektóre ściany i spadła połowa dachówek. Po trzęsieniu w okolicy zaczęły się mnożyć napady, krążyli włóczędzy, dramatycznie wzrosło bezrobocie, co przypisywano światowemu kryzysowi w gospodarce i lokalnemu kryzysowi saletrzanemu. Kiedy saletra kopalniana została zastąpiona syntetyczną, tysiące robotników zostało bez pracy i efekty tego ciosu dawało się odczuć jeszcze dekadę później. Na wsi złodzieje zjawiali się nocą, truli psy, a potem zabierali owoce, kury, czasem prosiaka czy osła. Przeganiali ich karbowi uzbrojeni w strzelby. Ale Ofelii to nie interesowało. Letnie dni ciągnęły się w nieskończoność. Chroniła się przed upałem, odpoczywając w przewiewnych korytarzach lub malując scenki wiejskie, bo Dzidziuś już nie mógł jej towarzyszyć i mazać dużych płócien pędzlem. Szkicowała na małych kartkach wozy pełne siana ciągnięte przez woły, senne krowy w mleczarni, kury na wybiegu, praczki, winobranie. Wino marki Del Solar nie mogło konkurować pod względem jakości z innymi znanymi gatunkami, produkcja była niewielka i sprzedawana hurtem do restauracji, w których Isidro miał znajomości. Nie zarabiał na tym, ale jemu chodziło tylko o to, żeby wejść do grona producentów tego trunku – ekskluzywnego klubu znanych rodzin.
Szósty miesiąc ciąży Ofelii przypadł na początek jesieni. Słońce zachodziło wcześnie, a noce, zimne i ciemne, ciągnęły się w nieskończoność; ogrzewali się kocami i piecykami węglowymi, siedzieli przy świecach, bo musiało jeszcze upłynąć wiele lat, zanim doprowadzono prąd do tych dzikich okolic. Ofelia nie odczuwała chłodu, bo euforia wcześniejszych miesięcy ustąpiła miejsca ociężałości lwa morskiego i objęła nie tylko ciało – utyła piętnaście kilogramów, a nogi miała spuchnięte jak szynki – ale też ducha. Przestała rysować w szkicowniku, spacerować po pastwiskach, czytać, szyć, wyszywać, bo co chwilę zapadała w sen. Pogodziła się z tym, że tyje, i zaniedbała się do tego stopnia, że Juana Nancucheo musiała ją zmuszać do kąpieli i mycia głowy. Matka uprzedzała ją, powołując się na doświadczenie kobiety, która wydała na świat sześcioro dzieci, że gdyby zadbała o siebie, mogłaby zachować trochę młodzieńczego wdzięku. „Mamo, co za różnica? Wszyscy mówią, że jestem przegrana, kogo to obchodzi, jak będę wyglądać. Zostanę grubą starą panną”. Oddała się potulnie w ręce ojca Urbiny, pozostawiając rodzinie decyzje dotyczące losów dziecka. Tak jak bez oporu dała się wywieźć na wieś i wmówić sobie, że powinna ukryć tam swój wstyd, równie łatwo uwierzyła, że adopcja jest nieunikniona, że nie ma innego wyjścia. „Gdybym była młodsza, powiedzielibyśmy, że to moje dziecko i wychowywałoby się w naszej rodzinie, ale teraz mam pięćdziesiąt dwa lata. Nikt by w to nie uwierzył”, tłumaczyła jej matka. Na tym etapie ociężałość nie pozwalała Ofelii myśleć, chciała tylko spać i jeść, ale koło siódmego miesiąca przestała sobie wyobrażać, że ma w środku guz, i poczuła wyraźnie obecność tej istoty, która się w niej rozwijała. Wcześniej to nowe życie objawiało się jak trzepotanie skrzydeł przestraszonego ptaka, ale teraz, kiedy dotykała brzucha, mogła wyczuć zarys maleńkiego ciałka, rozpoznać stopę czy główkę. Znów sięgnęła po ołówek i rysowała w szkicowniku podobnych do niej chłopców i dziewczynki, uważając, by pod żadnym pozorem nie nadać im rysów Víctora Dalmau.
Co dwa tygodnie przyjeżdżała na wieś akuszerka, żeby zbadać Ofelię. Przysyłał ją ojciec Urbina. Nazywała się Orinda Naranjo i zdaniem kapłana wiedziała więcej niż lekarze na temat kobiecych chorób – tak Urbina nazywał wszystko, co się wiązało z reprodukcją. Na pierwszy rzut oka budziła zaufanie, ze srebrnym krzyżykiem na szyi, w stroju pielęgniarki, wyposażona w lekarską torbę z profesjonalnymi narzędziami. Mierzyła brzuch Ofelii, ciśnienie i dawała jej rady tak ckliwym tonem, jakby rozmawiała z osobą na łożu śmierci. Ofelia jej nie ufała, ale starała się być uprzejma, bo od tej kobiety zależało wszystko w chwili połogu. Nigdy nie prowadziła kontroli miesiączek ani nie notowała dat spotkań z kochankiem i nie wiedziała, kiedy zaszła w ciążę, ale Orinda Naranjo obliczyła przybliżoną datę porodu na podstawie wielkości brzucha. Zapowiedziała, że Ofelia jako pierwiastka nadmiernie otyła w czasie ciąży, będzie miała trudny poród, ale nie ma powodu do niepokoju, bo ona jest osobą doświadczoną i sama już nie pamięta, jak wiele dzieci sprowadziła na ten świat. Zasugerowała przewiezienie Ofelii do klasztoru w Santiago, gdzie była izba chorych wyposażona we wszystko, co potrzebne, a w przypadku nieprzewidzianych okoliczności można będzie skorzystać z usług stojącej w pobliżu prywatnej kliniki. Posłuchano jej rady. Felipe przyjechał samochodem, żeby zabrać siostrę, i zobaczył osobę, której prawie nie rozpoznał, otyłą, z plamami na twarzy, szurającą ogromnymi stopami w klapkach, w poncho zalatującym stajnią. „Uwierz mi, Felipe, być kobietą to prawdziwe nieszczęście”, usprawiedliwiała się. Na jej bagaż składały się dwie ciążowe sukienki, wielkie jak namioty, gruba męska kamizelka, pudełko z farbami i walizka z ubrankami dla dziecka, przygotowanymi przez jej matkę i Juanę. To, co sama próbowała uszyć, do niczego się nie nadawało.
***
Po tygodniu w klasztorze Ofelia del Solar ocknęła się nagle jak wyrwana z sennego koszmaru, zlana potem, z wrażeniem, że przespała całe miesiące długiego zmierzchu. Przydzielono jej celę z żelazną pryczą, materacem z końskiego włosia, dwoma szorstkimi kocami z surowej wełny, krzesłem, kufrem na ubranie i stołem z nieheblowanego drewna. Nie potrzebowała niczego więcej i czuła wdzięczność za tę spartańską prostotę, odpowiadającą stanowi jej ducha. Okno celi wychodziło na ogród mniszek, z fontanną w stylu morysków na środku, poprzecinany wąskimi kamiennymi ścieżkami wśród łuków z kutego żelaza, na które wiosną wspinały się róże; były tam stare drzewa, egzotyczne rośliny i drewniane skrzynki z ziołami leczniczymi. Ofelię obudziło zimowe światło późnego poranka i gruchanie gołębia za oknem. Minęło parę minut, zanim uprzytomniła sobie, gdzie jest i co się z nią dzieje, dlaczego leży uwięziona w bryle mięsa, tak ciężkiej, że ledwo mogła oddychać. Tych parę minut bezruchu pozwoliło jej przypomnieć sobie ze szczegółami sen; była w nim taką dziewczyną jak kiedyś, lekką i zwinną, tańczyła boso na czarnym piasku plaży, wystawiając twarz do słońca, z wiatrem we włosach. Wkrótce morze się wzburzyło i jedna z fal wyrzuciła na piasek dziewczynkę pokrytą łuską, niczym poroniony płód syreny. Pozostała w łóżku, gdy dzwon wzywał na mszę i godzinę później, nadal w pościeli, słyszała, jak dzwoni na śniadanie przechodząca korytarzem nowicjuszka z trianglem. Nie miała apetytu, co już dawno jej się nie zdarzyło, więc postanowiła resztę poranka spędzić na drzemce.
Tego samego dnia po południu, w porze różańca, przyszedł z wizytą ojciec Vicente Urbina. Przywitał go łopot czarnych habitów i białych welonów, wrzawa pobożnych kobiet, przepychających się, by ucałować jego rękę i otrzymać błogosławieństwo. Był jeszcze młodym, wyniosłym mężczyzną, a w sutannie wyglądał jak przebrany aktor. „Jak się miewa moja protegowana?”, zapytał protekcjonalnym tonem, kiedy wreszcie usiadł z filiżanką gęstej czekolady. Zakonnice poszły po Ofelię, która człapała, kołysząc się na monumentalnych nogach niczym fregata. Urbina wyciągnął rękę do ucałowania, ale ona tylko ją mocno uścisnęła.
– Jak się czujesz, moja córko?
– A niby jak mam się czuć z tym arbuzem w brzuchu? – odparsknęła.
– Rozumiem, córko, ale musisz się pogodzić z niedogodnościami, to rzecz normalna w twojej sytuacji; ofiaruj cierpienie Bogu wszechmogącemu. Jak mówi Pismo Święte: mężczyzna będzie pracował w pocie czoła, a kobieta w bólach rodzić będzie.
– O ile wiem, ojciec nie poci się przy pracy.
– Dobrze, dobrze, widzę, że jesteś zdenerwowana.
– Kiedy przybędzie ciotka Teresa? Ojciec obiecał, że uzyska zgodę, żeby mi towarzyszyła.
– Zobaczymy, córko, zobaczymy. Zdaniem Orindy Naranjo możemy się spodziewać dzieciątka w ciągu najbliższych tygodni. Módl się do Matki Bożej Dobrej Nadziei o pomoc i oczyść duszę z grzechów. Pamiętaj, że przy porodzie wiele kobiet oddaje ducha Bogu.
– Wyspowiadałam się i odkąd tu jestem, codziennie przyjmuję komunię.
– Czy odbyłaś spowiedź generalną?
– Ojciec chce wiedzieć, czy podałam spowiednikowi nazwisko ojca dziecka... Nie wydało mi się to konieczne, ponieważ liczy się grzech, a nie z kim się go popełnia.
– Co ty możesz wiedzieć o kategoriach grzechów, Ofelio?
– Nic.
– Bez spowiedzi generalnej jest tak, jakbyś w ogóle się nie spowiadała.
– Prawda, że ojca aż skręca z ciekawości? – uśmiechnęła się Ofelia.
– Na za wiele sobie pozwalasz! Moim kapłańskim obowiązkiem jest prowadzić cię drogą prawdy. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
– Tak, ojcze, i jestem ojcu bardzo wdzięczna. Nie wiem, co bym poczęła bez pomocy ojca – powiedziała tonem tak pokornym, że popadał w ironię.
– No cóż, moja córko. Mimo wszystko masz szczęście. Przyniosłem dobrą nowinę. Przeprowadziłem rekonesans w poszukiwaniu idealnej pary, adopcyjnych rodziców dla twego niemowlęcia, i wydaje mi się, że już ją znalazłem. To dobrzy ludzie, pracowici, zamożni i oczywiście katolicy. Więcej nie mogę powiedzieć, ale nie martw się, będę czuwał nad tobą i twoim synkiem.
– To dziewczynka.
– Skąd wiesz? – zdziwił się ksiądz.
– Śniła mi się.
– Sny to tylko sny.
– Bywają sny prorocze. Ale cokolwiek by to było, chłopiec czy dziewczynka, ja jestem matką dziecka i zamierzam je wychować. Niech ojciec zapomni o adopcji, ojcze Urbina.
– Co też ci przychodzi do głowy, na litość boską!
Ofelia nie zamierzała wycofywać się z podjętej decyzji. Argumenty i groźby kapłana nie robiły na niej wrażenia, a później, kiedy zjawiła się matka z Felipem, w towarzystwie matki przełożonej, słuchała w milczeniu, z pewnym rozbawieniem, jakby mówili faryzejskim językiem. Jednak lawina ciężkich zarzutów i przerażających wizji odniosły skutek, a może po prostu padła ofiarą jednego z tych zimowych wirusów, które każdego roku czynią spustoszenie wśród starców i dzieci. Rozpalona gorączką, majaczyła o syrenach; leżała unieruchomiona bólem pleców i wyczerpana kaszlem, który nie dawał jej jeść i spać. Lekarz sprowadzony przez Felipa przepisał jej roztwór opium rozpuszczony w czerwonym winie i wiele różnych medykamentów w niebieskich, nieopisanych, ale ponumerowanych buteleczkach, a zakonnice leczyły jej zator naparem z ziół z ogrodu i gorącymi okładami. Po sześciu dniach miała piersi poparzone okładami, ale czuła się już lepiej. Wstała z pomocą dwóch nowicjuszek, które czuwały przy niej dzień i noc, i małymi kroczkami udało jej się przejść do niewielkiej sali rekreacyjnej, gdzie zakonnice spędzały wolny czas, wesołego, jasnego pomieszczenia ze lśniącym parkietem i roślinami w doniczkach; na poczesnym miejscu znajdowała się tam figura Matki Boskiej Szkaplerznej z góry Karmel, patronki Chile, z Dzieciątkiem Jezus w ramionach, oboje z koronami cesarskimi ze złoconego mosiądzu na głowach. W tej sali spędziła cały ranek na fotelu, przykryta kocem, błądząc wzrokiem po pochmurnym niebie za oknem; oszołomiona mieszanką opium z alkoholem, czuła się jak w raju. Trzy godziny później, kiedy nowicjuszki pomogły jej się podnieść, zobaczyły na siedzeniu plamę, a po nogach spływała jej strużka krwi.
***
Zgodnie z zaleceniami ojca Urbiny nie wezwano lekarza, tylko Orindę Naranjo. Kobieta zjawiła się w profesjonalnej gotowości i zawodzącym głosem oświadczyła, że poród może nastąpić w każdej chwili, aczkolwiek według jej obliczeń do właściwego terminu brakowało jeszcze dwóch tygodni. Poinstruowała zakonnice, że pacjentka ma leżeć z nogami do góry i z zimnymi okładami na brzuchu. „Módlcie się, bo ledwo słychać bicie serca, dziecko jest bardzo słabe”, dodała. Z własnej inicjatywy zakonnice leczyły krwotok herbatą z cynamonem i ciepłym mlekiem z dodatkiem ziaren gorczycy.
Kiedy ojciec Urbina wysłuchał relacji akuszerki, nakazał Laurze del Solar, by przeprowadziła się do zakonu i towarzyszyła córce. To dobrze zrobi im obu, powiedział, pomoże im się pogodzić. Laura próbowała mu wyjaśnić, że nie są skłócone, ale jego zdaniem Ofelia była skłócona ze wszystkimi, nawet z Panem Bogiem. Przydzielono Laurze celę identyczną jak ta jej córki i po raz pierwszy mogła doświadczyć głębokiego spokoju zakonnego życia, którego tak bardzo pragnęła. Natychmiast oswoiła się z lodowatymi przeciągami i z surowym harmonogramem obrzędów. Wstawała z łóżka przed świtem, żeby czekać na poranną zorzę w kaplicy, gdzie chwaliła Pana modlitwą, przyjmowała komunię podczas mszy o siódmej, na obiad jadła zupę, chleb i ser, tak jak reszta kongregacji, w ciszy, podczas gdy ktoś czytał na głos przypadające na ten dzień biblijne lektury. Po południu miała czas na medytację i modlitwę, a o zmierzchu uczestniczyła w nieszporach. Kolację, równie skromną jak obiad, ale wzbogaconą o ryby, także spożywano w milczeniu. Laura czuła się szczęśliwa w tym kobiecym przybytku i przyjmowała z uśmiechem głód, choć jej kiszki marsza grały, i brak słodyczy, licząc na to, że schudnie. Doceniała uroki ogrodu, wysokie i szerokie korytarze, gdzie echo kroków przypominało dźwięk kastanietów, zapach świec i kadzidła w kaplicy, skrzypienie ciężkich drzwi, bicie dzwonów, śpiewy, szelest habitów, szept modlitw. Matka przełożona zwolniła ją z pracy w ogrodzie, z wyszywania, gotowania czy prania, aby mogła poświęcić się całkowicie opiece nad fizycznym i duchowym stanem Ofelii, i przekonała ją do adopcji, która usankcjonowałaby dziecko narodzone z rozpusty, a jej dała szansę na nowe życie. Ofelia piła magiczny eliksir rozpuszczony w winie i zasypiała, leżała niczym nieruchoma lalka na materacu z końskiego włosia, pod opieką nowicjuszek, ukołysana monotonnym głosem matki, nie wsłuchując się w sens jej słów. Ojciec Urbina był uprzejmy je odwiedzić, ale kiedy po raz kolejny przekonał się, jak bardzo uparta jest ta wykolejona dziewczyna, wyszedł z Laurą del Solar do ogrodu i spacerowali pod parasolem w deszczu delikatnym jak rosa. Żadne z nich nie wróciło później do tego, o czym wtedy rozmawiali.
Poród, który podobno był długi i ciężki, i następujące po nim dni nie pozostawiły żadnego śladu w pamięci Ofelii, jakby to nie miało z nią nic wspólnego, a to za przyczyną eteru, morfiny oraz tajemniczych wywarów sporządzanych przez Orinę Naranjo, utrzymujących ją w błogosławionej nieświadomości do końca tygodnia. Wybudzała się powoli, tak bardzo oszołomiona, że nie wiedziała, jak się nazywa. Ponieważ matka, zalana łzami, całkiem pogrążyła się w modlitwie, złą nowinę musiał jej przekazać ojciec Vicente Urbina. Zjawił się przy jej łóżku, gdy tylko zmniejszono dawkę narkotyków na tyle, że już potrafiła zapytać, co się stało i gdzie jest jej córka. „Wydałaś na świat małego mężczyznę”, poinformował ją kapłan obłudnie współczującym tonem, „ale Bóg w swej mądrości zabrał go parę minut po narodzeniu”. Wyjaśnił, że dziecko było podduszone pępowiną, która okręciła się wokół szyi, ale na szczęście zdążyli je ochrzcić, dzięki czemu nie pójdzie do otchłani, tylko do nieba, jak aniołek. Bóg oszczędził cierpienia i upokorzeń na ziemi temu niewinnemu stworzeniu i w swoim bezgranicznym miłosierdziu ofiaruje jej odpuszczenie grzechów. „Nie ustawaj w modlitwie, córko. Musisz przezwyciężyć swą dumę i pogodzić się z wolą bożą. Proś Boga, żeby ci przebaczył i pomógł w samotności dźwigać ten sekret, z godnością i w milczeniu, do końca życia”. Urbina próbował pocieszać ją cytatami z Pisma Świętego i argumentami własnej inwencji, ale Ofelia zaczęła wyć jak wilczyca i rzucała się na łóżku przytrzymywana silnymi rękami nowicjuszek, które na próżno usiłowały ją uspokoić, aż w końcu zmusiły do wypicia kolejnego kieliszka wina z opium. I tak, kieliszek za kieliszkiem, przeżyła w półśnie kolejne dwa tygodnie, gdy wreszcie same zakonnice uznały, że dość już modlitw i mikstur, najwyższy czas, by powróciła do świata żywych. Kiedy stanęła na nogi, wszyscy zauważyli, że straciła dużo na wadze, dzięki czemu odzyskała kobiece kształty; już nie wyglądała jak zeppelin.
Felipe przyjechał do zakonu po siostrę i matkę. Ofelia postawiła warunek, że musi zobaczyć grób swojego dziecka, więc wrócili na wieś, na maleńki cmentarz, gdzie mogła złożyć kwiaty w miejscu oznaczonym krzyżem z białego drewna, z datą śmierci, ale bez imienia; tam spoczywało dziecko, któremu nie dane było przeżyć. „Jak mamy go tu zostawić samego? To za daleko, żeby odwiedzać grób”, płakała Ofelia.
Kiedy znów znalazły się w domu przy Mar del Plata, Laura oszczędziła mężowi opowieści o wydarzeniach z ostatnich miesięcy, zakładając, że Felipe informował go na bieżąco, a poza tym Isidro wolał wiedzieć jak najmniej, wierny zasadzie trzymania się z dala od problemów uczuciowych kobiet w jego rodzinie. Na powitanie pocałował córkę w czoło, tak jak każdego ranka, i przez następnych dwadzieścia osiem lat, aż do śmierci, nigdy nie zapytał o wnuka. Laura szukała pociechy w kościele i w słodyczach. Dzidziuś dożywał końca swojego krótkiego życia, absorbując całkowicie uwagę matki, Juany i reszty rodziny, a Ofelię zostawili w spokoju, sam na sam z jej smutkiem.
***
Rodzina del Solar nie zyskała upragnionej pewności, że udało im się uniknąć skandalu z powodu ciąży Ofelii, ponieważ plotki na podobne tematy zazwyczaj krążą wokół rodziny nieuchwytne niczym ptaki. Ofelia nie mieściła się w sukienkach, które nosiła przed ciążą, ale zajęta kupowaniem i szyciem nowych, przestawała się skupiać na swoim smutku. Płakała nocą, kiedy wspomnienie dziecka stawało się tak intensywne, że czuła wyraźnie, jak się beztrosko porusza w brzuchu, a krople mleka spływały z jej sutek. Znów zaczęła chodzić na warsztaty malarskie, tym razem na poważnie, i prowadziła życie towarzyskie, mimo ciekawskich spojrzeń i szeptów za plecami. Plotki dotarły do Matíasa Eyzaguirrego do Paragwaju, ale on potraktował je jako kolejny przykład obłudy i zawiści panujących w jego kraju. Gdy dowiedział się, że Ofelia jest chora i że zabrano ją na wieś, pisał do niej kilkakrotnie, a ponieważ nie otrzymał odpowiedzi, wysłał telegram do Felipa z pytaniem o zdrowie jego siostry. „Wszystko w porządku”, odpisał Felipe. To mogłoby się wydawać podejrzane każdemu, tylko nie Matíasowi, który nie był głupi, jak uważała Ofelia, tylko bezgranicznie dobry. Pod koniec roku ten wytrwały konkurent otrzymał zgodę na opuszczenie stanowiska na miesiąc i wyjazd do Chile na urlop, z dala od wilgotnych upałów i porywistych wiatrów w Asunción. Przyjechał do Santiago w pewien grudniowy czwartek i już w piątek zjawił się przed zbudowanym na modłę francuską domem przy Mar del Plata. Juana Nancucheo przestraszyła się na jego widok, jakby zobaczyła karabinierów, bo obawiała się, że przyjechał rozliczać panienkę Ofelię z tego, co zrobiła, ale Matías miał całkiem inne zamiary – chował w kieszeni pierścionek z brylantami, który należał do jego prababki. Juana poprowadziła go przez dom pogrążony w półmroku z powodu letniego upału, ale też żaluzje spuszczono na znak przyspieszonej żałoby po Leonardzie. Nie ustawiono świeżych kwiatów, nie rozchodził się jak zazwyczaj zapach melonów i brzoskwiń przywiezionych ze wsi, z wyłączonego radia nie płynęła muzyka, psy nie wybiegały na powitanie – nic, tylko przygnębiająca obecność francuskich mebli i starych obrazów w złoconych ramach.
Ofelię zastał na tarasie kameliowym; skryła się pod markizą, zajęta rysowaniem piórkiem i tuszem, w słomkowym kapeluszu chroniącym ją przed słońcem. Stał przez chwilę w milczeniu, obserwując ją wzrokiem wiernego zakochanego, nie zwracając uwagi na jej ciągle wyraźną nadwagę. Ofelia wstała i cofnęła się o krok, skonsternowana, bo nie spodziewała się, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Po raz pierwszy zobaczyła go naprawdę, jako człowieka, nie jako natrętnego, skłonnego do ustępstw kuzyna, z którego kpiła przez ponad dziesięć lat. Wiele o nim myślała w ostatnich miesiącach, dopisując go do rachunku strat spowodowanych popełnionymi błędami. Te cechy charakteru Matíasa, które wcześniej ją nudziły, teraz uznała za cenne zalety. Dostrzegła w nim zmiany: był dojrzalszy, solidny, jeszcze przystojniejszy.
Juana przyniosła im zimną herbatę i ciasteczka z kajmakiem, po czym ukryła się za azaliami. Zważywszy na rolę, jaką odgrywała w rodzinie, musiała być dobrze poinformowana, powtarzała Felipemu, gdy jej zarzucał, że podsłuchuje pod drzwiami. „Po co było Ofelicie łamać serce młodemu Matíasowi? On jest taki dobry, nie zasłużył na ten cios. I proszę sobie wyobrazić, paniczu Felipe, że zanim on zdążył zadać jej jakiekolwiek pytanie, ona już mu opowiedziała wszystko, co się wydarzyło. I to ze szczegółami”.
Matías słuchał w milczeniu, ocierając chusteczką pot z czoła, przytłoczony spowiedzią Ofelii, upałem i słodkim zapachem róż i jaśminów w ogrodzie. Kiedy skończyła, potrzebował dłuższej chwili, żeby opanować emocje i wyciągnąć wniosek, że tak naprawdę nic się nie zmieniło, Ofelia nadal była najpiękniejszą kobietą na świecie, jedyną, którą zawsze kochał i którą będzie kochał do końca swoich dni. Chciał jej to powiedzieć z taką elokwencją, jakiej używał w listach, ale zabrakło mu górnolotnych słów.
– Ofelio, proszę, wyjdź za mnie.
– Nie słyszałeś tego, co powiedziałam? Nie zapytasz mnie, kto jest ojcem dziecka?
– To nieistotne. Ważne jest tylko, czy nadal go kochasz.
– To nie była miłość, Matíasie, to było pożądanie.
– Skoro tak, to nas nie dotyczy. Wiem, że potrzebujesz czasu, żeby odzyskać siły, choć pewnie nie przechodzi się tak łatwo do porządku dziennego nad śmiercią dziecka, ale kiedy będziesz gotowa, ja będę czekał.
Wyciągnął z kieszeni puzderko z czarnego aksamitu i położył je delikatnie na tacy.
– Powiedziałbyś to samo, gdybym trzymała na rękach nieślubne dziecko? – zapytała.
– Oczywiście, że tak.
– Przypuszczam, że nie jesteś zaskoczony tym, co ode mnie usłyszałeś, Matíasie, na pewno dotarły do ciebie plotki. Moja kompromitacja będzie mnie ścigać gdziekolwiek się ruszę. Może ci zrujnować karierę w dyplomacji i twoje życie.
– To mój problem.
Poza zasięgiem wzroku Juany Nancucheo, ukrytej za azaliami, pozostał moment, kiedy Ofelia wzięła do ręki aksamitne pudełko i oglądała je uważnie na dłoni, jakby to był egipski skarabeusz; Juana słyszała tylko ciszę. Nie odważyła się wychylić zza liści, ale gdy uznała, że pauza trwa zbyt długo, wyszła z kryjówki, żeby zabrać tacę. Wtedy zauważyła pierścionek na serdecznym palcu Ofelii.
Chcieli wziąć cichy ślub, ale zdaniem Isidra del Solar to by oznaczało przyznanie się do winy. Poza tym ślub córki był znakomitą okazją wywiązania się z wielu towarzyskich zobowiązań, a przy okazji wymierzyłby policzek tym wszystkim skurwysynom, którzy rozpowszechniali plotki na temat Ofelii. Bezpośrednio do niego nie dotarły, ale parę razy w Klubie Unii wydawało mu się, że ktoś śmieje się za jego plecami. Przygotowania nie zajęły wiele czasu, ponieważ narzeczeni mieli już wszystko gotowe w ubiegłym roku, łącznie z pościelą i obrusami, na których wyhaftowano ich inicjały. Znów zamieścili ogłoszenie na stronach towarzyskich „El Mercurio”, a krawcowa szybko uszyła pannie młodej nową suknię, podobną do poprzedniej, ale dużo szerszą. Ojciec Vicente Urbina zrobił im ten zaszczyt i osobiście udzielił ślubu; już sama jego obecność przywracała Ofelii utraconą reputację. Kiedy przygotowywał narzeczonych do przyjęcia sakramentu małżeństwa, oprócz zwyczajowych rad i pouczeń dyskretnie nawiązał do przeszłości narzeczonej, ale ona z satysfakcją zakomunikowała mu, że Matías wie o wszystkim, w związku z czym nie będzie musiała nosić brzemienia sama do końca życia. Będą je nieść razem.
Przed wyjazdem do Paragwaju Ofelia chciała wrócić na wiejski cmentarz, gdzie pochowano jej dziecko, a Matías dotrzymał jej towarzystwa. Poprawili przechylony biały krzyż, złożyli kwiaty i pomodlili się. „Któregoś dnia, jak będziemy mieć własne miejsce na cmentarzu katolickim, przeniesiemy twoje maleństwo, żeby było z nami, tak jak być powinno”, obiecał Matías.
Spędzili miodowy tydzień w Buenos Aires, a stamtąd udali się drogą lądową do Asunción. Te parę dni wystarczyły Ofelii, żeby zrozumieć, że biorąc ślub z Matíasem, podjęła najlepszą możliwą decyzję w swoim życiu. „Będę go kochać tak, jak na to zasługuje, będę mu wierna i uszczęśliwię go”, obiecała sobie w duchu. Wreszcie ten uparty i cierpliwy jak wół mężczyzna mógł przekroczyć próg swego domu, przygotowanego z taką pieczołowitością i wielkim nakładem środków, niosąc w ramionach swoją żonę. Ważyła więcej, niż się spodziewał, ale on był silny.