Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 18
Оглавление9
• 1948–1970 •
Wszystkie istoty
uzyskają prawo
do ziemi i do życia
i taki będzie jutro chleb powszedni...
PABLO NERUDA
ODA DO CHLEBA, Z CYKLU ODY ELEMENTARNE
Latem 1948 roku rodzina Dalmau zainaugurowała tradycję, która miała przetrwać dekadę. W lutym Roser i Marcel wyjeżdżali na cały miesiąc do wynajętego na plaży domku, a Víctor pracował i dojeżdżał do nich na weekendy, tak jak większość chilijskich małżonków z ich środowiska, dumnych z tego, że nie biorą urlopu, ponieważ są niezastąpieni w pracy. Roser uważała, że to jeszcze jeden przejaw kreolskiego maczyzmu i że mężczyźni lubią latem odgrywać rolę słomianych wdowców. Miesięczna nieobecność Víctora w szpitalu byłaby źle widziana, ale przede wszystkim plaża wywoływała w nim przykre wspomnienia z obozu uchodźców w Argelès-sur-Mer. Postanowił, że nigdy więcej jego noga nie stanie na piasku. I właśnie w lutym Víctor miał okazję odwdzięczyć się Pablowi Nerudzie za umożliwienie mu emigracji do Chile. Poeta jako senator Republiki wszedł w konflikt z prezydentem zwalczającym Komunistyczną Partię Chile, mimo że udzieliła mu poparcia w karierze politycznej. Neruda nie szczędził słów krytyki temu człowiekowi, który był „wytworem kuchni politycznej”, uważał go za zdrajcę, za „małego, podłego, wściekłego wampira”. Został oskarżony przez rząd o oszczerstwa i kalumnie i pozbawiony funkcji senatora, poszukiwała go także policja.
Dwaj działacze partii komunistycznej, która niebawem miała zostać zdelegalizowana, przyszli do szpitala porozmawiać z Víctorem.
– Jak pan wie, wydany został rozkaz aresztowania towarzysza Nerudy – powiedzieli.
– Czytałem o tym w gazecie. Trudno mi w to uwierzyć.
– Należy go ukrywać, dopóki jest poszukiwany. Mamy nadzieję, że sytuacja niebawem się wyjaśni, w przeciwnym razie trzeba będzie go jakoś wywieźć z kraju.
– Jak mógłbym pomóc? – zainteresował się Víctor.
– Trzeba udzielić mu schronienia na jakiś czas, niezbyt długo. Musi często zmieniać kryjówki, żeby zmylić policję.
– Oczywiście, to dla mnie zaszczyt.
– Zdaje pan sobie sprawę, że nikt nie powinien o tym wiedzieć.
– Żona i syn są na wakacjach. Jestem sam w domu. U mnie będzie bezpieczny.
– Musimy pana ostrzec, że może pan na siebie ściągnąć poważne problemy za ukrywanie zbiega.
– To nieistotne – odpowiedział Víctor i podał im swój adres.
W ten sposób Pablo Neruda i jego małżonka, argentyńska malarka Delia del Carril, trafili na dwa tygodnie do domu rodziny Dalmau. Víctor odstąpił im swoje łóżko i zaopatrywał w jedzenie, przygotowane przez kucharkę z jego tawerny; przynosił je w małych naczyniach, żeby sąsiedzi niczego nie zauważyli. Poeta docenił zbieg okoliczności, że jego kolacja pochodziła z Winnipegu. Należało go też zaopatrywać w prasę, książki i whisky, która stała się dla niego jedynym skutecznym środkiem uspokajającym, i zabawiać go rozmową, bo odwiedziny gości nie wchodziły w grę. Był królem życia, jego żywiołem była rozmowa, potrzebował przyjaciół, a nawet przeciwników ideologicznych, żeby praktykować szermierkę słowną w polemice. W niekończących się nocnych rozmowach, dusząc się w zamkniętej przestrzeni, omawiał z Víctorem wyrywkowo listę uchodźców, którzy dzięki niemu wsiedli na statek w Bordeaux w tym odległym dniu w sierpniu 1939 roku, oraz innych mężczyzn i kobiet hiszpańskiego exodusu, którzy dotarli do Chile w latach późniejszych. Víctor uświadomił mu, że dzięki jego decyzji, by selekcji nie ograniczać, wbrew odgórnym nakazom, wyłącznie do wykwalifikowanych robotników, lecz zabrać również artystów i inteligentów, Neruda wzbogacił swój kraj wieloma talentami, ich wiedzą i kulturą. Nie minęła dekada, a już wyróżniały się nazwiska uczonych, muzyków, malarzy, pisarzy, dziennikarzy, trafił się nawet historyk, który chciał się podjąć monumentalnego zadania opisania na nowo historii Chile od samego początku.
W zamknięciu Neruda tracił panowanie nad sobą. Miotał się po mieszkaniu jak zwierz w klatce, od ściany do ściany, nie mogąc nawet podejść do okna. Jego żonie, która wyrzekła się wszystkiego, nawet własnej sztuki, żeby mu towarzyszyć, trudno było utrzymać go w domu. W tym czasie poeta zapuścił brodę i wyładowywał wściekłość wywołaną nadmiarem czasu, tworząc Pieśń powszechną. W zamian za gościnę recytował z tą niepowtarzalną ponurą intonacją swoje dawne wiersze i nowe, jeszcze niedokończone, na zawsze zarażając Víctora nieuleczalnym bakcylem poezji.
Pewnej nocy zjawiło się bez uprzedzenia dwóch nieznajomych w ciemnych płaszczach i kapeluszach, mimo że o tej porze nadal czuć było letni upał. Wyglądali na detektywów, ale przedstawili się jako towarzysze partyjni i nie wdając się w dyskusję, zabrali ich oboje w inne miejsce, Neruda zdążył tylko w pośpiechu włożyć do walizki ubranie i wiersze, nad którymi pracował. Nie chcieli powiedzieć Víctorowi, gdzie mógłby odwiedzać poetę, ale uprzedzili, że być może znów będzie musiał przyjąć go pod swój dach, bo niełatwo znaleźć schronienie. Ponad pięciuset policjantów tropiło uciekiniera. Víctor uprzedził ich, że w przyszłym tygodniu rodzina wraca z plaży i nie będzie u niego już tak bezpiecznie. W sumie z ulgą przyjął przywrócenie spokoju w domu. Jego gość, dzięki swojej nadzwyczajnej osobowości, wypełniał w nim sobą każdą szparę.
Miał go znów spotkać trzy miesiące później, kiedy przypadło mu w udziale zorganizować, w towarzystwie dwóch innych przyjaciół, ucieczkę poety konno przez południową kordylierę, do Argentyny. W tym czasie Neruda, trudny do rozpoznania ze swoją zmierzwioną brodą, ukrywał się u przyjaciół i towarzyszy partyjnych, podczas gdy policja cały czas deptała mu po piętach. Również ta przeprawa przez granicę miała pozostawić w świadomości Víctora niezatarty ślad, tak jak wcześniej poezja. Jechali konno we wspaniałej scenerii mroźnej selwy, tysiącletnich drzew, gór i wody, woda była wszędzie, prześlizgiwała się przygodnymi strumykami między starymi pniami, spadała kaskadami z nieba, porywała wszystko na swojej drodze, płynąc wzburzonym nurtem rzek, które podróżni pokonywali z duszą na ramieniu. Wiele lat później Neruda tak wspominał w swoich pamiętnikach tę wyprawę: „Każdy posuwał się osobno na uwięzi bezkresnej samotności, na uwięzi zielonej i białej ciszy. [...] Wszystko wokoło było olśniewającą i nieznaną naturą, a równocześnie wzbierającą groźbą zimna, śniegów, pościgu”.
Víctor pożegnał się z nim na granicy, gdzie poetę przejęli gauczowie z zapasowymi końmi na dalszą drogę. „Rządy mijają, a poeci zostają, don Pablo. Pan tu jeszcze wróci w glorii i majestacie. Wtedy wspomni pan moje słowa”, powiedział mu na pożegnanie i objął go.
Neruda miał wyjechać z Buenos Aires z paszportem Miguela Ángela Asturiasa, wielkiego gwatemalskiego pisarza, do którego był trochę podobny: „Obaj mieliśmy długie nosy, pełne twarze i byliśmy tęgiej budowy ciała”[2]. W Paryżu Pablo Picasso zgotował mu braterskie przyjęcie, Kongres Pokoju złożył mu hołd, a tymczasem chilijski rząd głosił w prasie, że ten człowiek to oszust, dubler Pabla Nerudy, a prawdziwy Neruda został w Chile namierzony przez policję.
***
W dniu, w którym Marcel Dalmau Bruguera skończył dziesięć lat, przyszedł list od babci Carme, który musiał chyba okrążyć całą kulę ziemską, zanim trafił do odbiorcy. Rodzice mówili mu o niej, ale nigdy nie widział jej na zdjęciu, i opowieści o mitycznej rodzinie z Hiszpanii były tak odległe od rzeczywistości, że w jego pojęciu należały do tej samej kategorii co niesamowite horrory i powieści fantastyczne, które kolekcjonował. Przeżywał wiek buntu i po katalońsku nie chciał mówić z nikim poza starym Jordim Moliném w tawernie Winnipeg. Z pozostałą częścią ludzkości rozmawiał po hiszpańsku z przesadnym akcentem chilijskim, używając wulgaryzmów, za które nieraz obrywał od matki, ale poza tą fanaberią był idealnym dzieckiem: sam sobie radził w nauce, w przejazdach, ubieraniu, a czasem nawet w jedzeniu, sam się umawiał do dentysty i do fryzjera. Wydawał się dorosłym w krótkich spodenkach.
Tego dnia, kiedy wrócił ze szkoły, wyciągnął korespondencję ze skrzynki, zabrał swój tygodnik o kosmitach i cudach przyrody, a resztę zostawił na stoliku przy drzwiach. Przyzwyczaił się, że nikogo nie ma w domu. Ponieważ jego rodzice mieli nieregularny czas pracy, dali mu klucz, gdy skończył pięć lat, a jako sześciolatek już sam jeździł tramwajem i autobusem. Wyrósł na wysokiego chudzielca, miał wyraziste rysy twarzy, czarne, zamyślone oczy i proste włosy, które trzeba było ujarzmiać brylantyną. O ile fryzurę stylizował na pieśniarza tango, to w pozostałych sprawach naśladował Víctora Dalmau, jego oszczędne gesty i zwyczaj mówienia zwięźle, bez rozwodzenia się nad szczegółami. Wiedział, że nie jest jego ojcem, tylko stryjkiem, ale ta informacja wydawała mu się równie nieistotna co legenda o owej babci, która o północy zsiadła z motoru i zaginęła w rozhisteryzowanym tłumie. Najpierw wróciła do domu Roser z tortem urodzinowym, a zaraz potem Víctor. Mimo że spędził trzydzieści godzin na dyżurze w szpitalu, nie zapomniał o prezencie, o którym chłopak marzył od trzech lat. „To profesjonalny mikroskop, wystarczy ci do wesela”, zażartował, przytulając go. Był bardziej wylewny w okazywaniu uczuć niż matka i bardziej ustępliwy: podczas gdy jej nie dawało się przekonać, na ojca Marcel miał wiele sposobów i zawsze osiągał to, co chciał.
Po kolacji, kiedy już tort został pokrojony, chłopiec przyniósł do kuchni pocztę. „Coś takiego! To od Felipa del Solar. Nie widziałem go od miesięcy”, skomentował Víctor, gdy zobaczył adres nadawcy na dużej kopercie z pieczątką kancelarii adwokackiej Del Solar. W środku znajdowała się kartka z sugestią, że dobrze by było umówić się któregoś dnia na obiad, i przeprosiny za zwłokę w przekazaniu załączonego listu, który przyszedł na jego stary adres i krążył jakiś czas, nim do niego dotarł, tam gdzie teraz wynajmuje mieszkanie – naprzeciwko klubu golfowego. Minutę później krzyk Víctora zelektryzował żonę i syna, bo nigdy nie zdarzyło mu się podnieść głosu. „To od matki! Ona żyje!”, i załamał mu się głos.
Marcela nie ruszyła ta wiadomość, wolałby zamiast babci któregoś z kosmitów, ale zmienił zdanie, kiedy usłyszał, że czeka ich podróż. Od tego momentu wszystko sprowadzało się do przygotowań na spotkanie z Carme: listy krążyły w jedną i drugą stronę, nie czekając na odpowiedź, telegramy mijały się w drodze, Roser musiała odwołać zajęcia i koncerty, a Víctor wziąć urlop w szpitalu. Marcelem w tym czasie nikt się nie zajmował, babcia, która zmartwychwstała, warta była tego, żeby stracił rok szkolny, gdyby to okazało się nieuniknione. Znaleźli połączenie peruwiańskimi liniami, ze śródlądowaniami w pięciu miastach, zanim dotrą do Nowego Jorku, stamtąd statkiem do Francji, z Paryża do Tuluzy pociągiem i w końcu autobusem do Księstwa Andory, drogą, która wiła się jak wąż między górami. Żadne z ich trojga nie latało wcześniej samolotem i to doświadczenie sprawiło, że Roser odkryła swoją jedyną słabość: paniczny lęk wysokości. W codziennych okolicznościach, jak wyjście na balkon ostatniego piętra, ukrywała akrofobię z takim samym stoicyzmem, z jakim znosiła wszelkiego rodzaju bóle i trudy życia. Zacisnąć zęby i zmierzyć się z problemem bez afektacji, to była jej zasada, ale w samolocie zawiodły ją nerwy i przestała panować nad sobą. Mąż i syn musieli prowadzić ją za rękę, pocieszać, odwracać uwagę, podtrzymywać, kiedy wymiotowała podczas długich godzin w powietrzu, i dosłownie wynosić ją na rękach na każdym lotnisku, bo się słaniała. Gdy dotarli do Limy, drugiego śródlądowania po Antofagaście, Víctor stwierdził, że Roser jest w tak fatalnej formie, że już był zdecydowany odesłać ją do domu transportem lądowym i kontynuować podróż z Marcelem, ale się sprzeciwiła, jak zwykle stawiając na swoim. „Będę lecieć samolotem choćby do samego piekła. Temat uważam za zamknięty”. I leciała dalej do Nowego Jorku, drżąc ze strachu i wymiotując do papierowych torebek. Trenowała, przeczuwając, że w przyszłości nieraz będzie musiała latać, jeśli powiedzie się jej plan stworzenia zespołu muzyki dawnej, nad którym pracowała.
Carme czekała na nich na dworcu autobusowym w stolicy Andory; siedziała na ławce sztywna jak pal, jak zwykle z papierosem, w żałobie po zmarłych, zaginionych i po Hiszpanii, w dziwacznym kapeluszu i z torbą na kolanach, z której wystawała głowa białego psiaka. Rozpoznali się bez trudu, bo w ciągu tych dziesięciu lat rozłąki żadne z nich trojga za bardzo się nie zmieniło. Roser była taka jak dawniej, ale przyjęła styl stosowny do swojej obecnej pracy i Carme poczuła się onieśmielona w towarzystwie tej eleganckiej, wymalowanej, pewnej siebie kobiety. Ostatni raz widziała ją podczas koszmarnej nocy, ciężarną, wyczerpaną i drżącą z zimna w wózku motocykla. Jedyną osobą wzruszoną do łez był Víctor; obie kobiety przywitały się pocałunkiem w policzek, jakby widziały się wczoraj, a wojna i emigracja okazały się tylko mało znaczącymi epizodami w ich spokojnym życiu. „Ty musisz być Marcel. Jestem twoją babcią, po katalońsku àvia. Jesteś głodny?”, zapytała na dzień dobry babcia swojego wnuka i nie czekając na odpowiedź, wręczyła mu słodką bułkę wyciągniętą z przepastnej torby, w której bułka i pies dzielili tę samą przestrzeń. Marcel, zafascynowany, analizował skomplikowaną geografię zmarszczek tej àvia, jej żółte od nikotyny zęby, siwe sztywne włosy, wysuwające się spod kapelusza jak siano, i palce wykręcone artrozą i myślał, że gdyby tak jeszcze miała anteny na głowie, mogłaby być Marsjanką.
Dwudziestoletnia rachityczna taksówka wiozła ich przez miasto rozłożone między górami, które według Carme było stolicą szpiegostwa i przemytu, praktycznie jedynych lukratywnych zajęć w tych czasach. Ona zajmowała się tą drugą działalnością, bo do szpiegostwa potrzebne są dobre kontakty z mocarstwami europejskimi i z Amerykanami. Cztery lata po zakończeniu drugiej wojny światowej zniszczone miasta podnosiły się z głodu i z ruin, ale nadal wielu uchodźców i przesiedleńców szukało swojego miejsca na ziemi. Opowiadała, że Andora była gniazdem szpiegów podczas wojny i teraz, w czasie zimnej wojny, niewiele pod tym względem się zmieniło. Przedtem sprawdziła się jako droga awaryjna dla uciekających przed Niemcami, zwłaszcza dla Żydów i zbiegłych więźniów, których często zdradzali bądź zabijali przewodnicy, żeby zabrać im pieniądze i klejnoty, jakie mieli przy sobie. „Niektórzy pasterze wzbogacili się nagle, a co roku, w czasie roztopów, pojawiają się zwłoki z rękami związanymi drutem kolczastym”, wtrącił się do rozmowy kierowca taksówki. Po wojnie uciekali przez Andorę niemieccy oficerowie i sympatycy nazizmu, kierując się do Ameryki Południowej. Mieli nadzieję przedostać się przez Hiszpanię, gdzie mogli liczyć na pomoc generała Franco. „Co do przemytu, to nic wielkiego: tytoń, alkohol i tym podobne, nic niebezpiecznego”, uspokoiła ich Carme.
Kiedy dotarli do domu, który Carme dzieliła z małżeństwem wieśniaków od czasu, gdy ocalili jej życie, zasiedli do stołu przy smakowicie pachnącej potrawce z królika z cieciorką i dwoma porronami czerwonego wina, żeby sobie nawzajem opowiedzieć przeżycia z ostatniej dekady. Podczas Wielkiej Ewakuacji babcia uznała, że nie czuje się na siłach iść dalej i nie wyobraża sobie życia na emigracji, zostawiła więc Roser i Aitora Ibarrę i postanowiła zamarznąć na śmierć w nocy jak najdalej od nich. Niestety obudziła się nazajutrz zesztywniała i głodna, ale o wiele bardziej żywotna, niżby chciała. Leżała w tym samym miejscu, podczas gdy obok niej płynęła rzeka uciekinierów, coraz mniej liczna, aż po południu została całkiem sama, niczym ślimak na zamarzniętej ziemi. Nie pamięta, co wtedy czuła, ale przekonała się, że umrzeć wcale nie jest łatwo, a szukanie śmierci jest zwykłym tchórzostwem. Jej mąż już nie żył i prawdopodobnie obaj synowie, ale została Roser, jej synowa, a w niej dziecko Guillema; to zdecydowało, że postanowiła iść dalej, ale zdołała się podnieść. Wkrótce przyplątał się do niej jakiś zabłąkany kundel, który podążał za kolumną uchodźców; położył się obok i ogrzał ją swoim ciepłem. Ten zwierzak ją uratował. Godzinę czy dwie później para wieśniaków, którzy sprzedali swoje produkty ostatnim uciekinierom i wracali do domu, usłyszała skomlenie psa i wzięła je za płacz dziecka. Tak znaleźli Carme i przygarnęli ją. Zamieszkała z nimi i z wielkim wysiłkiem, ale marnymi efektami pomagała uprawiać ziemię, aż najstarszy syn gospodarzy zabrał ich do Andory. Tam przetrwali wojnę, zajmując się przemytem między Hiszpanią i Francją wszystkiego, czym się dało handlować, nawet ludzi, jak się nadarzała okazja.
– Czy to ten pies? – zapytał Marcel, trzymając kundelka na kolanach.
– Ten sam. Będzie miał jakieś jedenaście lat i oby żył co najmniej drugie tyle. Wabi się Gosset.
– To nie imię. Gosset to po katalońsku piesek.
– Takie imię mu wystarczy, nie potrzebuje innego – zamknęła temat babcia, zaciągając się papierosem.
***
Minął pełny rok, zanim Carme zdecydowała się emigrować, żeby się połączyć z jedyną rodziną, jaka jej została. Ponieważ nie wiedziała nic o Chile, tym długim robaku na południu mapy, zaczęła szukać w książkach i rozpytywać, czy ktoś zna jakiegoś Chilijczyka, żeby wziąć go na spytki, ale akurat żaden w tym czasie nie trafił do Andory. Po tylu wspólnie spędzonych latach żal jej było rozstawać się z wieśniakami, którzy ją przygarnęli, poza tym nie miała żadnego doświadczenia w podróżowaniu, a należało się przemieścić na drugi kraniec planety, i to jeszcze ze starym psem. Obawiała się, że Chile jej się nie spodoba. „Wujek Jordi twierdzi, że w Chile jest jak w Katalonii”, uspokoił ją Marcel w jednym z listów.
Gdy już podjęła decyzję, pożegnała się z przyjaciółmi, wzięła głęboki oddech i przestała się zamartwiać, gotowa na przygodę. Podróżowała ziemią i morzem siedem tygodni, z kundelkiem w torbie, bez pośpiechu, wykorzystując czas na turystykę i podziwianie innych pejzaży i języków, na degustowanie egzotycznych potraw i porównywanie obcych obyczajów z własnymi. Dzień po dniu oddalała się od własnej przeszłości, by przenieść się w inny wymiar. Kiedyś, jeszcze jako nauczycielka, uczyła się świata i przekazywała tę wiedzę innym, a teraz przekonywała się, że świat nie przystawał do opisów w tekstach ani fotografii; okazał się o wiele bardziej skomplikowany i kolorowy i wcale nie taki straszny. Dzieliła się swoimi spostrzeżeniami ze zwierzęciem i zapisywała wspomnienia w szkolnym zeszycie, na wypadek gdyby pewnego dnia zaczęła zawodzić ją pamięć. Upiększała fakty, bo zdawała sobie sprawę, że życie jest takie, jak opowieść o nim, więc nie warto notować rzeczy trywialnych. Ostatnim etapem wędrówki była żegluga po Pacyfiku, podobna do tej, jakiej dokonała jej rodzina w 1939 roku. Syn przysłał pieniądze na bilet pierwszej klasy, przekonując, że na to zasługuje po tylu chudych latach, ale ona wolała podróżować klasą turystyczną, gdzie czuła się swobodnie. Wojna i jej doświadczenia przemytnicze sprawiły, że stała się zamknięta w sobie, ale postanowiła rozmawiać z nieznajomymi, kiedy się przekonała, że ludzie lubią mówić i wystarczy zadać parę pytań, żeby zyskać przyjaciół i dowiedzieć się wielu rzeczy. Każdy człowiek ma swoją historię i chce się nią podzielić.
Gosset, który już zaczynał odczuwać dolegliwości związane z wiekiem, w podróży jakby odmłodniał i gdy dopływali do wybrzeży Chile, był jak nowy, czujny i pozbawiony lisiej woni. W porcie w Valparaíso na babcię i psa czekali Víctor, Roser i Marcel. Towarzyszył im gadatliwy facet z brzuszkiem, który przedstawił się jako „Jordi Moliné, padam do stóp, szanowna pani”. Dodał po katalońsku, że gotów jest pokazać jej wszystko, co najlepsze w tym pięknym kraju. „Wie pani, że jesteśmy prawie w tym samym wieku? Ja też jestem wdowcem”, dodał, nie bez kokieterii. W pociągu do Santiago Carme dowiedziała się, że ten człowiek sumiennie pełnił w rodzinie funkcję dziadka i wujka, że jej wnuk był stałym bywalcem jego tawerny, gdzie zachodził prawie codziennie odrabiać lekcje, żeby nie siedzieć w pustym domu. Od kiedy Víctor został kardiologiem w szpitalu San Juan de Dios, już nie pracował w Winnipegu nocami, Roser też rzadko zaglądała do tawerny, ale na odległość sprawdzała rachunki, które prowadził pewien emerytowany księgowy w zamian za towarzystwo, jedzenie i napitek.
Carme odnalazła rodzinę dzięki Elisabeth Eidenbenz, wtedy przebywającej w Wiedniu, gdzie bez reszty poświęcała się swojej stałej misji: pomocy kobietom i dzieciom. Miasto zostało bezlitośnie zbombardowane i gdy ona tam dotarła, tuż po wojnie, wygłodniała ludność grzebała w śmieciach w poszukiwaniu jedzenia, a setki zabłąkanych dzieci żyły jak szczury w ruinach tego, co niegdyś było najpiękniejszym miastem cesarstwa. W 1940 roku, kiedy przebywała na południu Francji, Elisabeth zrealizowała swój plan stworzenia w opuszczonym pałacyku w Elnie domu matki dla ciężarnych kobiet, żeby mogły rodzić w godziwych warunkach. O ile najpierw korzystały z niego Hiszpanki z obozów koncentracyjnych dla uchodźców, później pojawiły się Żydówki, Romki i inne kobiety uciekające przed nazistami. Korzystająca ze wsparcia Czerwonego Krzyża Elna powinna była pozostać neutralna i powstrzymać się przed udzielaniem pomocy uciekinierom politycznym, ale Elisabeth nie przejmowała się regulaminem, mimo kontroli, i z tego powodu gestapo aresztowało ją w 1944 roku. Udało się jej ocalić ponad sześćset dzieci.
Carme przez przypadek poznała w Andorze jedną z tych szczęśliwych matek, a ta powiedziała, że jej dziecko mogło przyjść na świat tylko dzięki Elisabeth. Wtedy Carme skojarzyła pielęgniarkę z imieniem osoby, która miała być ich kontaktem we Francji, gdyby udało im się przekroczyć granicę. Napisała do Czerwonego Krzyża i tak od biura do biura, z kraju do kraju, dzięki wytrwałej korespondencji, która pokonywała biurokratyczne przeszkody i przemierzała Europę z jednego krańca na drugi, udało się ustalić, że Elisabeth jest w Wiedniu; tamta odpisała, że przynajmniej jeden z jej synów, Víctor, żyje, że ożenił się z Roser, że Roser urodziła chłopca, Marcela, i że wszyscy troje mieszkają w Chile. Nie wiedziała, jak ich szukać, ale na szczęście Roser napisała kiedyś do rodziny, która ją przygarnęła, gdy opuściła obóz w Argelès-sur-Mer. Kwakrzy mieszkali teraz w Londynie i nie od razu udało się ich zlokalizować. Wtedy przeszukali strych i znaleźli kopertę listu Roser, a na niej jedyny dostępny adres – domu Felipa del Solar w Santiago. I tak po wielu latach Elisabeth Eidenbenz połączyła rodzinę Dalmau.
***
Roser pojechała do Caracas w połowie lat sześćdziesiątych, zaproszona po raz kolejny przez przyjaciela, Valentína Sáncheza, dawnego ambasadora Wenezueli, który po zakończeniu kariery dyplomatycznej poświęcił się całkowicie swojej pasji – muzyce. W ciągu dwudziestu pięciu lat, jakie upłynęły od przypłynięcia na pokładzie „Winnipegu”, Roser stała się prawdziwszą Chilijką niż ktokolwiek urodzony na terytorium kraju, podobnie jak większość hiszpańskich uchodźców, którzy nie tylko byli przykładnymi obywatelami, ale też wielu z nich zrealizowało marzenie Pabla Nerudy o wyciągnięciu społeczeństwa z marazmu. Już nikt nie pamiętał, że kiedyś ich obecność budziła kontrowersje, i nikt nie mógł zaprzeczyć, że ludzie, których Neruda zaprosił do Chile, bardzo się przysłużyli nowej ojczyźnie. Roser i Valentínowi Sánchezowi udało się stworzyć, po latach przygotowań, obfitej korespondencji i podróży, pierwszy na kontynencie zespół muzyki dawnej, sponsorowany przez przemysł naftowy, niewyczerpany skarb, który strumieniami wypływał spod wenezuelskiej ziemi. Podczas gdy on przemierzał Europę, nabywając bezcenne instrumenty i odszukując zapomniane partytury, ona przygotowywała wykonawców wyselekcjonowanych między innymi spośród studentów Szkoły Muzycznej w Santiago, gdzie od niedawna pełniła funkcję wicedziekana. Chętnych znalazło się aż nadto, nadciągali z różnych krajów z nadzieją uczestniczenia w tym utopijnym zespole. Chile nie mogło sobie pozwolić na sfinansowanie takiego projektu, kraj miał inne priorytety w polityce kulturalnej i w tych rzadkich okazjach, kiedy Roser udawało się wzbudzić zainteresowanie swoim projektem, następowało albo trzęsienie ziemi, albo kryzys rządowy, po którym wszystko należało zaczynać od nowa. Ale w Wenezueli można było puścić wodze fantazji, o ile się miało odpowiednie wpływy i znajomości, a Valentínowi Sánchezowi ich nie brakowało, bo należał do tej nielicznej grupy polityków, którym udawało się lawirować bez przeszkód między dyktaturami, przewrotami wojskowymi, eksperymentami demokratycznymi i kolejnymi rządami porozumienia narodowego, bo zawsze na ich czele stał ktoś z jego bliskich znajomych. Wenezuela walczyła z partyzantką, zainspirowaną rewolucją kubańską, podobnie jak inne, które pojawiały się na całym kontynencie z wyjątkiem Chile, gdzie dopiero niedawno zaczął się rozwijać ruch rewolucyjny, ale raczej w teorii niż w praktyce. To wszystko nie wywierało wpływu na dobrobyt kraju ani na miłość Wenezuelczyków do muzyki, również dawnej. Valentín często bywał w Chile, stać go było na kaprys utrzymywania apartamentu w Santiago. Roser odwiedzała go w Caracas i razem podróżowali po Europie w związku z zespołem. Nauczyła się znosić podróż samolotem przy pomocy środków uspokajających, narkotyków i ginu.
O tę przyjaźń Víctor Dalmau mógł się czuć spokojny, ponieważ przyjaciel jego żony był zdeklarowanym homoseksualistą, ale przeczuwał, że mogła też tam mieć jakiegoś kochanka. Za każdym razem, kiedy wracała z Wenezueli, młodniała, przywoziła nowe ubrania, nowe perfumy albo jakąś dyskretną biżuterię, na przykład złote serduszko na cienkim łańcuszku, coś, czego Roser nigdy by sama sobie nie kupiła, bo do wydatków osobistych podchodziła po spartańsku. Najwięcej dawał do myślenia Víctorowi przypływ namiętności, tak jakby po powrocie chciała na nim przećwiczyć jakąś nową sztuczkę, której ktoś inny ją nauczył, albo jakby chciała odpokutować poczucie winy. Zazdrość byłaby nie na miejscu w ich luźnym związku, tak luźnym, że Víctor uważał go raczej za układ koleżeński. Potwierdziło się powiedzonko jego matki, że zazdrość gryzie dotkliwiej niż pchły. Roser dobrze się czuła w roli żony. W czasach, kiedy klepali biedę, a on jeszcze kochał się w Ofelii del Solar, ona kupiła na raty, nie konsultując tego z nim, dwie małżeńskie obrączki, i wymogła, że mają je nosić, dopóki się nie rozwiodą. Zgodnie z zasadą nazywania rzeczy po imieniu, jaką przyjęli od początku, Roser powinna była powiedzieć mu o kochanku, ale uważała, że czasami litościwe przemilczenie jest więcej warte niż bezużyteczna prawda, i Víctor podejrzewał, że skoro ona stosowała tę zasadę w drobnych sprawach, tym bardziej postąpiłaby tak, gdyby chodziło o zdradę. Pobrali się z rozsądku, ale już od dwudziestu sześciu lat byli razem i łączyło ich coś więcej niż spokojna akceptacja, jak w indyjskich małżeństwach aranżowanych na odległość. Marcel już dawno skończył osiemnaście lat i te urodziny, wyznaczające koniec ich umowy, tylko wzmocniły ich wzajemne uczucia i wpłynęły na decyzję, by jeszcze jakiś czas pozostać małżeństwem, z cichą nadzieją, że będą tak funkcjonować, od prolongaty do prolongaty, i do rozstania nigdy nie dojdzie.
Z czasem upodobnili się do siebie w gustach i dziwactwach, ale nie w charakterach. Niewiele mieli powodów do dyskusji i żadnego do kłótni, zgadzali się w sprawach zasadniczych i czuli się równie dobrze i swobodnie zarówno razem, jak i osobno. Tak dobrze się znali, że uprawianie miłości stało się czymś w rodzaju tańca, który im obojgu przynosił satysfakcję. Nie popadali w rutynę, bo Víctor zdawał sobie sprawę, że wtedy Roser szybko by się znudziła. Roser naga w łóżku bardzo się różniła od eleganckiej, powściągliwej kobiety na scenie czy surowej pani profesor w Szkole Muzycznej. Przeżyli razem wiele przeciwności losu, aż osiągnęli stan pogodnego współżycia w dojrzałych latach, bez problemów materialnych czy uczuciowych. Mieszkali sami, bo Carme przeprowadziła się do Jordiego Molinégo, kiedy zdechł Gosset, bardzo już stary, ślepy i głuchy, ale do końca czujny, natomiast Marcel zamieszkał z dwoma kolegami. Po ukończeniu inżynierii górniczej otrzymał rządowy kontrakt w przemyśle miedziowym. Nie odziedziczył ani muzycznego talentu matki i dziadka, Marcela Lluísa Dalmau, ani wojowniczego talentu ojca; nie pociągała go medycyna, jak Víctora, ani nauczanie, jak babcię Carme, która w wieku osiemdziesięciu jeden lat jeszcze pracowała jako nauczycielka. „Ale z ciebie dziwak, Marcel! Co ty widzisz w tych kamieniach?”, spytała go Carme, kiedy dowiedziała się, jakie wybrał studia. „Bo one nie wyrażają swojego zdania ani nie protestują”, odpowiedział wnuk.
***
Nieudany związek z Ofelią del Solar pozostawił Víctorowi Dalmau na parę lat cichą, zapiekłą wściekłość, którą potraktował jako słuszną karę za podłe uwiedzenie niewinnej dziewczyny, z pełną świadomością, że nie jest wolny i że spoczywa na nim odpowiedzialność za żonę i syna. To było dawno temu. Od tego czasu żarliwa nostalgia, jaką pozostawiła w nim tamta miłość, powoli wygasała, roztapiając się w szarej strefie pamięci, w której zacierają się wszystkie wspomnienia. Wydawało się, że czegoś go to nauczyło, aczkolwiek wymykał mu się sens tego doświadczenia. To był jedyny miłosny epizod w ciągu wielu lat, bo żył pochłonięty pracą. Taki czy inny sporadyczny kontakt z jakąś chętną pielęgniarką się nie liczył, poza tym zdarzało się to rzadko, na ogół podczas jednego z dwudniowych dyżurów w szpitalu. Przygodne pieszczoty nigdy nie komplikowały mu życia, nie miały przeszłości ni przyszłości i ulatniały się z pamięci po paru godzinach. Silne uczucie do Roser było kotwicą jego egzystencji.
W 1942, niedługo po tym, jak Víctor otrzymał pożegnalny list od Ofelii, ale jeszcze żywił nadzieję, że uda mu się ją odzyskać, Roser wiedząc, że to będzie tak, jakby posypała zranione serce solą, uznała, że trzeba zastosować drastyczne lekarstwo, żeby wyciągnąć go z depresji, i którejś nocy weszła mu do łóżka bez zaproszenia, tak jak kiedyś postąpiła z jego bratem. Tamta decyzja była najlepszym, co się jej przytrafiło w życiu, bo dzięki niej miała Marcela. Tej nocy myślała, że zaskoczy Víctora, ale okazało się, że on na nią czekał. Nie zdziwił się, widząc ją na progu sypialni, prawie nagą, z rozpuszczonymi włosami, tylko posunął się na łóżku, żeby zrobić jej miejsce, i objął ją tak spontanicznie, jakby to była normalna małżeńska sytuacja. Baraszkowali prawie całą noc, poznając się w sensie biblijnym, bez wprawy, ale z humorem; oboje mieli świadomość, że czekali na tę chwilę od czasu niewinnych pieszczot w łodzi ratunkowej na „Winnipegu”, kiedy ograniczali się do rozmowy szeptem, podczas gdy inne pary czekały na swoją kolejkę do intymności. Nie pamiętali ani o Ofelii, ani o Guillemie, którego wszechobecny duch towarzyszył im podczas rejsu, ale w Chile, gdzie zaabsorbowały ich nowe sprawy, ten duch znalazł sobie dyskretne miejsce w sercu ich obojga i w niczym nie przeszkadzał. Odtąd już zawsze spali razem.
Duma nie pozwoliła Víctorowi śledzić Roser ani ujawnić swoich podejrzeń. Nie skojarzył tych dylematów z uporczywymi bólami żołądka, które mu dokuczały, uznał, że to pewnie wrzód, ale nie zrobił żadnych badań i ograniczył się do zażywania mleka magnezjowego w alarmujących ilościach. Jego uczucie do Roser różniło się tak bardzo od ślepej namiętności, którą wzbudzała w nim Ofelia, że zadręczał się ponad rok, zanim zdołał nazwać swoje uczucia po imieniu. Żeby nie myśleć o zazdrości, skupiał się na dolegliwościach swoich pacjentów w szpitalu i na badaniach naukowych. Starał się być na bieżąco z postępami medycyny, tak niewiarygodnymi, że nawet poważnie rozważano możliwość udanego przeszczepu ludzkiego serca. Dwa lata wcześniej w Missisipi przeszczepiono umierającemu mężczyźnie serce szympansa i chociaż pacjent żył tylko dziewięćdziesiąt minut, ten eksperyment wyniósł możliwości nauk medycznych na poziom cudu. Víctor Dalmau, podobnie jak tysiące innych lekarzy, marzył o powtórzeniu tego wyczynu z ludzkim dawcą. Od czasu, kiedy trzymał w dłoni serce Łazarza, upłynęło całe życie, ale nadal miał obsesję na punkcie tego wspaniałego organu.
Poza pracą i badaniami, na których skupiał całą swoją energię, Víctor przeżywał kolejny okres melancholii. „Coś ty taki markotny, synu”, zauważyła Carme podczas jednego z rodzinnych obiadów niedzielnych w domu Jordiego Molinégo. Zwykle rozmawiali po katalońsku, ale Carme przechodziła na hiszpański, jeśli Marcel był z nimi, bo w wieku dwudziestu siedmiu lat jej wnuk nadal nie chciał posługiwać się językiem swojej rodziny. „Tato, àvia ma rację. Zgłupiałeś czy co? Co z tobą?”, przyłączył się Marcel. „Tęsknię za twoją matką”, odpowiedział Víctor spontanicznie. To było jak objawienie. Roser odbywała w Wenezueli kolejne tournée koncertowe, które Víctorowi wydawały się coraz częstsze. Zamyślił się nad tym, co powiedział, bo aż do chwili, kiedy powiedział to na głos, nie zdawał sobie w pełni sprawy, jak bardzo ją kocha. Mimo że rozmawiali ze sobą o wszystkim, nigdy nie wyznali sobie miłości, z powodu czegoś w rodzaju wstydu; po co było mówić o uczuciach, wystarczyło je okazywać. Skoro są razem, to dlatego, że się kochają, po co dzielić włos na czworo, skoro prawda jest prosta.
Parę dni później, gdy ciągle rozważał pomysł zaskoczenia Roser oficjalnymi oświadczynami i pierścionkiem z brylantami, który powinien był jej dać wiele lat temu, ona wróciła z Santiago bez uprzedzenia i plany Víctora zostały odsunięte bezterminowo. Przyjechała elegancka, jak z poprzednich podróży, z zadowoloną miną, która tyle podejrzeń budziła w jej mężu, w wyzywającej minispódnicy w czarne i czerwone kwadraty, niczym na kuchennym obrusie, kontrastującej z jej dyskretną osobowością. „Nie wydaje ci się, że jest za krótka jak na twój wiek?”, zapytał Víctor, zamiast powiedzieć jej te wszystkie piękne słowa, które starannie przygotowywał. „Mam czterdzieści osiem lat, ale czuję się na dwadzieścia”, odpowiedziała beztrosko.
To był pierwszy raz, kiedy zareagowała na ostatni krzyk mody; do tej pory pozostawała wierna swojemu stylowi i niewiele w nim zmieniała. Jej pewna siebie odpowiedź przekonała Víctora, że lepiej niczego nie zmieniać i nie szukać prawdy, która mogłaby okazać się bolesna i nieodwracalna.
Víctor Dalmau dowiedział się parę lat później, kiedy to już nie miało żadnego znaczenia, że kochankiem Roser był jego dawny przyjaciel, Aitor Ibarra. Ten związek, udany, mimo że tylko okazjonalny, bo spotykali się, gdy ona przyjeżdżała do Wenezueli, a w pozostałym czasie nie utrzymywali kontaktów, trwał pełne siedem lat. Zaczął się od pierwszego koncertu zespołu muzyki dawnej, który stał się kulturalnym wydarzeniem sezonu w Caracas. Aitor znalazł w prasie nazwisko Roser Bruguery, pomyślał, że byłby to niezwykły zbieg okoliczności, gdyby chodziło o tę samą ciężarną kobietę, z którą pokonywał Pireneje podczas Wielkiej Ewakuacji, ale na wszelki wypadek kupił bilet. Zespół występował w auli Uniwersytetu Centralnego, pod ruchomymi panelami Alexandra Caldera w kształcie chmur, zapewniającymi najlepszą na świecie akustykę. Na wielkiej scenie, dyrygując muzykami grającymi na bezcennych instrumentach, które większość publiczności miała okazję oglądać pierwszy raz w życiu, Roser wydawała się malutka. Aitor widział ją przez lornetkę i tylko od tyłu, więc jedyne, co mu się wydało znajome, to kok na karku, taki sam jak w młodości. Rozpoznał ją, gdy się odwróciła podczas oklasków, jednak jej trudniej było go rozpoznać, kiedy zjawił się w garderobie, bo niewiele zostało z tego chudego młodzieńca, skonanego, ale wesołego, któremu zawdzięczała życie. Przemienił się w zamożnego przedsiębiorcę, oszczędnego w gestach, ze sporą nadwagą, prześwitującą przez resztki włosów łysiną i gęstymi wąsami, ale zachował błysk w spojrzeniu. Ożenił się z fantastyczną kobietą, królową piękności, miał czworo dzieci i kilkoro wnuków i dorobił się fortuny. Przybył do Wenezueli z piętnastoma dolarami w kieszeni, na zaproszenie krewnych, i zajął się tym, na czym znał się najlepiej – naprawą samochodów. Założył warsztat samochodowy i wkrótce mógł otworzyć filie w różnych miastach; stąd do handlu starymi kolekcjonerskimi samochodami był jeden krok. To doskonały kraj dla kogoś tak przedsiębiorczego i rzutkiego jak Aitor. „Tu okazje spadają z drzew jak owoce mango”, opowiadał Roser.
Przeżyli siedem lat intensywnej namiętności w uczuciach, bezpruderyjnej w formie. Zamknięci przez cały dzień w pokoju hotelowym uprawiali miłość jak nastolatkowie, pokładając się ze śmiechu, z butelką białego reńskiego wina, chlebem i serem, zadziwieni pokrewieństwem duchowym i niewyczerpaną namiętnością, które ich połączyły jak coś, co przydarza się w życiu tylko raz, bo nigdy wcześniej ani później to doświadczenie nie miało się powtórzyć. Umówili się, że będą utrzymywać swoją miłość w zapieczętowanym, ukrytym miejscu w swoim życiu, z dala od szczęśliwych małżeństw ich obojga. Aitor kochał i szanował swoją piękną żonę, tak jak Roser kochała Víctora. Od samego początku, kiedy zaskoczeni swoją miłością byli bliscy szaleństwa, zdecydowali, że jedyną przyszłością, na jaką może liczyć ta wielka namiętność, jest pozostawanie w ukryciu; nie mogli pozwolić, by zrujnowała im życie i wyrządziła krzywdę ich rodzinom. I dotrzymali postanowienia przez siedem szczęśliwych lat; zanosiło się na wiele dłużej, ale wylew unieruchomił Aitora Ibarrę i skazał na opiekę żony. Jednak Víctor o niczym nie wiedział, dopóki Roser sama mu nie powiedziała.
***
Víctor Dalmau znów zaczął częściej widywać Pabla Nerudę, z daleka na oficjalnych uroczystościach, a czasami w domu senatora Salvadora Allendego, z którym grywał w szachy. Poeta zapraszał go również na spotkania w jego organicznym nadmorskim domu na Isla Negra, przypominającym swoją szaloną architekturą statek osiadły na lądzie. To było miejsce inspiracji i tworzenia. „Morze chilijskie, morze rozhukane, z łodziami na cumach, z wieżami pian białych i czarnych, z nadbrzeżnym ludem rybaków kształconych w cierpliwości, morze szczere, kipiące, nieskończone”[3]. Mieszkał tam z Matyldą, swoją trzecią żoną, i z niekontrolowaną obfitością przedmiotów z jego kolekcji, poczynając od zakurzonych butelek z pchlego targu po maszkarony z rozbitych statków. Tam przyjmował dygnitarzy z całego świata, którzy przyjeżdżali z pozdrowieniami i zaproszeniami, lokalnych polityków, intelektualistów i dziennikarzy, ale przede wszystkim swoich przyjaciół, wśród nich uchodźców z „Winnipegu”. Był celebrytą, autorem przetłumaczonym na wszystkie możliwe języki; już nawet najgorsi wrogowie nie mogli negować magicznej mocy jego poezji. Poeta, miłośnik wygodnego życia, pragnął tylko nieustannie pisać, gotować dla przyjaciół i mieć święty spokój, ale nawet w tej skalnej samotni na Isla Negra nie dało się tego osiągnąć; ludzie wszelkiego autoramentu stukali do drzwi i przypominali mu, że jest głosem cierpiących narodów, jak sam siebie nazywał. I tak pewnego dnia przybyli jego towarzysze, domagając się, żeby ich reprezentował w kampanii wyborczej. Salvador Allende, naturalny kandydat lewicy, startował bez powodzenia już trzykrotnie w wyborach prezydenckich i wydawało się, że jest skazany na przegraną. Tak więc poeta musiał zostawić zeszyty i pióro z zielonym atramentem i wyruszyć w objazd po całym kraju samochodami, autobusami i pociągami na spotkania z ludem, podczas których recytował swoje wiersze otoczony robotnikami, wieśniakami, rybakami, kolejarzami, górnikami, studentami i rzemieślnikami, ci zaś słuchali z przejęciem jego głosu. To doświadczenie dodało nowego wigoru jego walecznej poezji, a zarazem uświadomiło mu, że nie nadaje się do polityki. Przy pierwszej nadarzającej się okazji wycofał się i ograniczył do popierania kandydatury Salvadora Allendego, który wbrew niesprzyjającym okolicznościom stanął na czele Frontu Jedności Ludowej, koalicji partii lewicowych. Neruda popierał go w kampanii wyborczej.
Teraz to Allende musiał przemierzać kraj pociągami z północy na południe; wzbudzał entuzjazm ludzi, którzy gromadzili się na każdej stacji i słuchali jego płomiennych przemówień, zarówno w miejscowościach wyjałowionych piaskiem i solą, jak i w innych, ciemnych, gdzie zawsze padał deszcz. Víctor Dalmau często mu towarzyszył, oficjalnie jako lekarz, ale w rzeczywistości jako partner do gry w szachy, jedynej rozrywki kandydata, która pozwalała mu się odprężyć, bo z drugiej – oglądania westernów – nie mógł korzystać w pociągach. Był tak niespożyty, zdeterminowany i czujny w dzień i w nocy, że nikt za nim nie nadążał i osoby towarzyszące musiały się wymieniać. Víctorowi przypadły późne godziny nocne, kiedy przemęczony kandydat potrzebował oczyścić umysł z hałasu tłumów i swojego własnego głosu dzięki partii szachów, która czasem przeciągała się aż do świtu albo zostawała nierozstrzygnięta do następnej nocy. Allende niewiele spał, ale potrafił wykorzystać krótkie, dziesięciominutowe przerwy między różnymi aktywnościami, gdziekolwiek, na drzemkę, po której budził się świeży i wypoczęty. Chodził wyprostowany, pierś wypinał do przodu, jakby chciał pokazać, że jest gotowy do walki; miał głos aktorski i elokwencję krasomówcy, panował nad gestykulacją, szybko myślał i był niezachwiany w sprawach zasadniczych. Podczas długiej kariery politycznej poznał Chile jak własną kieszeń i nigdy nie stracił wiary w pokojową rewolucję, chilijską drogę do socjalizmu. Część jego zwolenników, zapatrzonych w rewolucję kubańską, twierdziła, że nie da się przeprowadzić prawdziwej rewolucji i uwolnić od imperializmu amerykańskiego bez przelewu krwi, do tego konieczna jest walka zbrojna, ale według niego rewolucja była jak najbardziej do pomyślenia w solidnej demokracji chilijskiej, której konstytucję szanował. Do końca wierzył, że wystarczyło obnażać fakty, uświadamiać, wysuwać propozycje i uwrażliwiać na problemy, by ludzie pracy powstali i wzięli los we własne ręce. Również nie ignorował siły przeciwników, wiedział, że mają władzę. Jako osoba publiczna zachowywał się z nieco wyniosłą godnością, którą jego wrogowie uznawali za arogancję, ale prywatnie okazywał się uosobieniem bezpośredniości i człowiekiem skłonnym do żartów. Był wierny danemu słowu; nie wyobrażał sobie, że można kogoś zdradzić, i to go w końcu zgubiło.
Víctora Dalmau hiszpańska wojna domowa zaskoczyła w młodym wieku; walczył, pracował i udał się na emigrację jako republikanin, przyjmując ideologię swego stronnictwa w ciemno. W Chile dochował warunku trzymania się z dala od polityki, narzuconego uchodźcom z „Winnipegu”, i nie należał do żadnej partii, ale przyjaźń z Salvadorem Allendem przyczyniła się do skrystalizowania jego poglądów z równą precyzją, z jaką wojna domowa ukierunkowała jego uczucia. Víctor podziwiał Allendego jako polityka i z pewnymi zastrzeżeniami również jako człowieka. Nie bardzo pasował do stereotypu socjalistycznego lidera z jego mieszczańskimi nawykami, ubraniem w najlepszym gatunku, wyrafinowaniem, zamiłowaniem do unikalnych przedmiotów, którymi obdarowywały go spontanicznie obce rządy i najwybitniejsi artyści Ameryki Łacińskiej: gromadził obrazy, rzeźby, oryginalne rękopisy, ceramikę prekolumbijską – to wszystko zagrabiono mu w ostatnim dniu jego życia. Był łasy na komplementy i miał słabość do pięknych kobiet, potrafił jednym spojrzeniem wyłowić je z tłumu, oczarować osobowością i zaimponować, wykorzystując przewagę, jaką dawała mu władza. Víctorowi przeszkadzały słabe strony jego charakteru, ale skrytykował je tylko raz, w rozmowie z Roser. „Víctorze, daj spokój, jesteś przewrażliwiony! Allende to nie Gandhi”, polemizowała. Oboje głosowali na niego w wyborach i żadne z nich nie wierzyło, że może zostać wybrany. Sam Allende w to wątpił, ale we wrześniu zebrał więcej głosów niż pozostali kandydaci. Z braku zdecydowanej większości Kongres miał dokonać wyboru między dwoma kandydatami z największą liczbą głosów. Oczy całego świata były zwrócone na Chile, tę wydłużoną plamę na mapie, która stawiała wyzwanie konwencjom.
Zwolennicy utopijnej, demokratycznej rewolucji socjalistycznej, nie czekając na decyzję Kongresu, masowo wylegli na ulicę, żeby świętować długo oczekiwane zwycięstwo. Całe rodziny, z dziadkami i wnukami włącznie, w odświętnych strojach, śpiewały w euforii, zachłystując się niewiarygodnym zwycięstwem; nie było żadnych ekscesów, jakby się umówili, że trzeba zachować dyscyplinę. Víctor, Roser i Marcel wmieszali się w tłum, machając flagami i śpiewając, że naród zjednoczony nie będzie zwyciężony. Carme nie poszła z nimi, bo, jak twierdziła, w wieku osiemdziesięciu pięciu lat już jej nie starczało życia, żeby się entuzjazmować czymś tak kapryśnym jak polityka, ale prawda była taka, że niewiele wychodziła, poświęcając się całkowicie opiece nad Jordim Moliném, który na starość opadł z sił i nie chciał się ruszać z domu. Zachowywał młodzieńczy stan ducha aż do momentu utraty baru. Winnipeg, który w swoim czasie stał się wielką atrakcją w mieście, przestał istnieć, kiedy wyburzono cały kwartał, żeby wznieść tam wieżowce, skazane, zdaniem Molinégo, na zawalenie się przy najbliższym trzęsieniu ziemi. Natomiast Carme nadal służyło zdrowie i dopisywała jej energia. Zmalała, wyglądała jak oskubany z piór ptak, kupka kości pokryta skórą, z rzadkimi włosami na głowie i nieodłącznym papierosem w ustach. Była niezmordowana, niezawodna, niezbyt wylewna, ale w gruncie rzeczy sentymentalna, prowadziła dom i opiekowała się Jordim jak niepełnosprawnym dzieckiem. Oboje nastawiali się na oglądanie tego spektaklu w telewizji, mieli zamiar uczcić zwycięskie wybory butelką czerwonego wina i hiszpańską szynką. Patrzyli na masy ludzi z transparentami i pochodniami, widzieli entuzjazm i nadzieję. „To już przeżyliśmy w Hiszpanii, Jordi. Ciebie tam nie było w trzydziestym szóstym, ale zapewniam cię, że to to samo. Oby nie skończyło się tak jak tam”, podsumowała Carme.
***
Po północy, kiedy już rozrzedziły się tłumy, państwo Dalmau zauważyli na ulicy Felipa del Solar, nie do pomylenia z nikim innym, w marynarce z wielbłądziej wełny i zamszowej dżokejce w kolorze musztardy. Przywitali się serdecznie jak starzy przyjaciele, Víctor cały spocony i zachrypnięty od wykrzykiwania, a Felipe nienaganny, pachnący lawendą, elegancki i zdystansowany, taki sam od dwudziestu lat. Ubierał się w Londynie, gdzie bywał dwa razy w roku; przysłowiowa brytyjska powściągliwość była jakby dla niego stworzona. Towarzyszyła mu Juana Nancucheo, którą państwo Dalmau rozpoznali bez trudu, bo niewiele się zmieniła od tamtych odległych czasów, gdy przyjeżdżała tramwajem odwiedzić Marcela.
– Nie wierzę, że głosowałeś na Allendego! – zawołała Roser, witając się z Felipem i z Juaną.
– Skądże znowu, kobieto. Głosowałem na chrześcijańską demokrację, chociaż nie wierzę ani w demokrację, ani w chrześcijaństwo, ale nie mogłem dać satysfakcji ojcu i głosować na jego kandydata. Jestem monarchistą.
– Monarchistą? Człowieku, na litość boską! Czy nie byłeś jedynym obrońcą postępu wśród troglodytów swojego klanu? – zawołał rozbawiony Víctor.
– Grzech młodości. To, czego potrzebujemy w Chile, to król albo królowa, jak w Anglii, gdzie wszystko jest bardziej cywilizowane niż tutaj – zażartował Felipe, pykając wygasłą fajkę, którą zawsze nosił, bo pasowała do jego stylu.
– Co w takim razie robisz na ulicy?
– Chodzimy sobie i badamy puls gawiedzi. Juana głosowała po raz pierwszy. Już od dwudziestu lat kobietom przysługuje prawo wyborcze, a ona dopiero teraz je wykorzystuje, by głosować na prawicę. Nie udało mi się wbić jej do głowy, że należy do klasy robotniczej.
– Ja głosuję jak pański tatuś, paniczu Felipe. My już widzieliśmy, do czego prowadzi bunt motłochu, jak powiada don Isidro.
– Kiedy? – zainteresowała się Roser.
– Ma na myśli rząd Pedra Aguirrego Cerdy – wyjaśnił Felipe.
– Dzięki temu prezydentowi my tu jesteśmy, Juano. To on sprowadził uchodźców na „Winnipegu”, pamięta pani? – zapytał Víctor.
– Będę miała z osiemdziesiąt lat, ale pamięć mnie nie zawodzi, młody człowieku.
Felipe opowiadał, że jego rodzina zabarykadowała się w domu przy Mar del Plata, przekonana, że marksistowskie hordy napadną górną dzielnicę. Stali się ofiarą propagandy strachu, którą sami wywołali. Isidro del Solar był tak pewny zwycięstwa konserwatystów, że przygotował przyjęcie, żeby świętować z przyjaciółmi i pobratymcami. W domu zostawił jeszcze kucharzy i kelnerów, w nadziei że interweniuje Pan Bóg i zmieni bieg wydarzeń, a potem będzie można serwować szampana i ostrygi. Tylko Juana chciała zobaczyć, co się dzieje na ulicy, nie z powodu sympatii politycznych, ale przez ciekawość.
– Mój ojciec zapowiedział, że wyjedzie z całą rodziną do Buenos Aires, dopóki rozsądek nie wróci do tego zasranego kraju, ale matka stąd się nie ruszy. Nie chce zostawić Dzidziusia samego na cmentarzu – dodał Felipe.
– A co się dzieje z Ofelią? – zainteresowała się Roser, domyślając się, że Víctor nie ma odwagi sam o nią zapytać.
– Ominęło ją szaleństwo wyborów. Matías został mianowany radcą handlowym w Ekwadorze; jest zawodowym dyplomatą, więc nowy rząd go nie wyrzuci. Ofelia to wykorzystuje, by studiować malarstwo w pracowni Oswalda Guayasamína. Agresywny ekspresjonizm, wyraźne pociągnięcia pędzlem. Rodzina uważa, że jej obrazy są koszmarne, ale ja mam kilka.
– A ich dzieci?
– Studiują w Stanach Zjednoczonych. One też przeczekają ten kataklizm polityczny z dala od Chile.
– Ty zostajesz?
– Na razie tak. Chcę zobaczyć, na czym polega ten eksperyment socjalistyczny.
– Całym sercem jestem za tym, żeby się udał – powiedziała Roser.
– Wierzysz, że prawica i Amerykanie na to pozwolą? Zapamiętaj sobie moje słowa, ten kraj zmierza ku przepaści – Felipe pozostał sceptyczny.
Entuzjastyczne manifestacje przebiegły bez ekscesów i następnego dnia, kiedy najwięksi panikarze biegli wycofywać pieniądze z banków i kupować bilety, żeby uciec, zanim Sowieci opanują kraj, zobaczyli, że ulice są zamiatane jak w każdą sobotę i żaden obdartus nie biega po mieście z garrotą, grożąc przyzwoitym ludziom. W sumie nie było powodu do pośpiechu. Szacowano, że od wygrania wyborów do objęcia urzędu prezydenta droga daleka, Kongres miał jeszcze dwa miesiące na podjęcie korzystnej dla nich decyzji. Napięcie wisiało w powietrzu i plan rzucania kłód pod nogi Salvadorowi Allendemu już wprowadzano w życie, zanim jeszcze objął urząd. W następnych tygodniach komplot popierany przez Amerykanów zaowocował zabójstwem naczelnego dowódcy sił zbrojnych, żołnierza wiernego konstytucji, który stał im na drodze. Ta zbrodnia przyniosła efekt odwrotny od zamierzonego i zamiast zmobilizować wojskowych do buntu, wywołała powszechną dezaprobatę i wzmocniła legalistyczną postawę większości Chilijczyków, nieprzyzwyczajonych do takich bandyckich metod, typowych bardziej dla jakiejś republiki bananowej, ale nie dla Chile, gdzie różnice nigdy nie prowadziły do konfrontacji zbrojnej, jak twierdziła prasa. Kongres zatwierdził Salvadora Allendego, który stał się pierwszym mandatariuszem marksistowskim wybranym demokratycznie. Idea pokojowej rewolucji przestała się wydawać absurdalna.
Podczas tych konfliktowych tygodni, jakie upłynęły między wyborami a objęciem władzy, Víctor nie miał okazji grać w szachy z Allendem, bo dla przyszłego prezydenta był to czas obrad politycznych, ustaleń i kłótni w zamkniętym gronie, targowania się partii koalicyjnych o przydział stanowisk i ciągłego nękania przez opozycję. Allende oskarżał na wszelkie możliwe sposoby interwencję rządu amerykańskiego. Nixon i Kissinger poprzysięgli, że zrobią wszystko, by eksperyment chilijski nie odniósł sukcesu, bo mógłby stać się prochem zapalającym pozostałą część Ameryki Łacińskiej i Europy, a kiedy nie mogli tego osiągnąć przekupstwem i groźbami, zaczęli flirtować z wojskiem. Allende nie lekceważył swoich wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, ale żywił irracjonalną wiarę, że naród stanie murem za rządem. Mówiono, że ma dobrą rękę do obracania każdej sytuacji na swoją korzyść, ale podczas trzech kolejnych, dramatycznych lat potrzebowałby prawdziwej magii i szczęścia, a nie tylko dobrej ręki. Partie szachów wznowili rok później, gdy prezydent osiągnął już pewną rutynę w swojej skomplikowanej egzystencji.