Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 13
Оглавление5
• 1939 •
Dla nas więc tylko zostawmy gniew, łzy i ból,
nimi napełniać trzeba pustkę przeraźliwą,
i niech ognisko w nocy zapalone
przypomni nam blask spadającej gwiazdy.
PABLO NERUDA
JOSÉ MIGUEL CARRERA (1810), Z CYKLU PIEŚŃ POWSZECHNA
Víctor Dalmau spędził kilka miesięcy w obozie koncentracyjnym w Argelès-sur-Mer, nie wiedząc, że Roser też przeszła przez ten obóz. Nie miał wiadomości od Aitora, ale zakładał, że wywiązał się z zadania. Wtedy, kiedy on tam trafił, w obozie przebywali prawie wyłącznie żołnierze republikańscy, dziesiątki tysięcy, cierpiąc głód, nędzę, przemoc fizyczną i upokorzenia ze strony strażników. Warunki nadal były nieludzkie, ale najgorszą zimę mieli już za sobą. Więźniowie robili, co mogli, żeby przeżyć i nie zwariować. Podzieleni na partyjne frakcje, jak w czasie wojny, zwoływali rewolucyjne mityngi. Śpiewali, czytali, co im wpadło w ręce, uczyli czytać i pisać tych, którzy tego nie umieli, wydawali gazetkę – odręcznie zapisaną kartkę, krążącą z rąk do rąk – i starali się zachować godność: strzygli włosy, wyłapywali sobie nawzajem wszy, myli się i prali odzież w lodowatej morskiej wodzie. Podzielili obóz na ulice, nadając im poetyckie nazwy, na piasku i błocie wyznaczyli aleje i place jak w Barcelonie, stworzyli orkiestrę bez instrumentów, wykonującą muzykę klasyczną i popularną w restauracjach, gdzie serwowano niewidzialne jedzenie, opisywane szczegółowo przez kucharzy i degustowane w wyobraźni przez konsumentów. Z tego, co było pod ręką, klecili szopy, baraki i lepianki. Świat stał u progu nowej wojny, a oni żyli nadchodzącymi wiadomościami i rozważali szanse wyjścia na wolność. Jeśli ktoś miał konkretny zawód, znajdował zatrudnienie w samym obozie lub na zewnątrz, ale większość, zanim trafiła do wojska, była rolnikami, drwalami, pasterzami, rybakami, jednym słowem, nie umiała nic, co przydałoby się Francji. Cały czas władze poddawały ich naciskowi, sugerując repatriację; zdarzało się, że uchodźcy faktycznie dawali się oszukać i trafiali na hiszpańską granicę.
Víctor na tej piekielnej plaży znalazł się w niewielkiej grupie lekarzy i pielęgniarzy, zajmującej się opieką nad chorymi, rannymi i szaleńcami. Wszyscy go znali jako tego, który ożywił serce martwego chłopca na Dworcu Północnym. Dzięki temu cieszył się ślepym zaufaniem pacjentów, mimo że przekonywał ich, aby w poważniejszych sprawach zasięgali rady prawdziwych lekarzy. Doba okazywała się za krótka na wszystkie jego obowiązki. Nie popadł w zniechęcenie ani depresję, dręczące większość uchodźców, przeciwnie, praca dostarczała mu emocji porównywalnych ze szczęściem. Był tak samo wychudzony i osłabiony jak wszyscy w obozie, ale nie czuł głodu, czasem nawet oddawał innym własną nędzną porcję suszonego dorsza. Jego towarzysze twierdzili, że żywi się piaskiem. Pracował od świtu, ale po zachodzie słońca jeszcze zostawało mu parę godzin. Wtedy sięgał po gitarę i śpiewał romantyczne piosenki, zalecane niegdyś przez matkę jako lekarstwo na nieśmiałość. Rzadko miał okazję wykonywać je podczas wojny, ale ich nie zapomniał. Oczywiście intonował także piosenki rewolucyjne, śpiewane chórem przez wszystkich. Gitara należała do młodego Andaluzyjczyka; chłopak nie rozstawał się z nią przez całą wojnę, wyruszył na wygnanie, nie wypuszczając jej z ręki i trzymał ją przy sobie w Argelès-sur-Mer do końca lutego, kiedy pokonało go zapalenie płuc. Ponieważ Víctor opiekował się nim do śmierci, Andaluzyjczyk zostawił mu gitarę w spadku. To był jeden z nielicznych prawdziwych instrumentów w obozie; dźwięki innych, wyobrażonych, imitowali ludzie z dobrym słuchem.
W kolejnych miesiącach w obozie stopniowo zmniejszało się przeludnienie. Starzy i chorzy umierali i chowano ich na pobliskim cmentarzu. Niektórym szczęśliwcom udawało się dzięki protekcji zdobyć wizę emigracyjną do Meksyku i Ameryki Południowej. Wielu żołnierzy wstąpiło do Legii Cudzoziemskiej, mimo brutalnej dyscypliny, jaka w niej panowała, i wątpliwej reputacji azylu dla kryminalistów, bo wszystko było lepsze od pozostawania w obozie. Ci, którzy spełniali warunki formalne, znaleźli pracę przez Stowarzyszenie Cudzoziemskich Robotników, utworzone w celu zastąpienia francuskiej siły roboczej, zmobilizowanej w obliczu wojny. Z pozostałych część wybierze się później do Związku Radzieckiego walczyć w Armii Czerwonej, inni przystąpią do francuskiego ruchu oporu. Będą ginąć tysiącami, jedni w nazistowskich obozach zagłady, drudzy w stalinowskich łagrach.
Pewnego kwietniowego dnia, gdy nieznośny zimowy chłód ustąpił miejsca wiośnie i zapowiadały się już pierwsze letnie upały, wezwano Víctora do biura komendanta obozu, gdzie ktoś na niego czekał. Zobaczył Aitora Ibarrę w słomkowym kapeluszu i białych butach. Przybysz przyglądał się dobrą minutę, zanim w tym obdartym strachu na wróble, jakiego miał przed sobą, rozpoznał Víctora. Objęli się wzruszeni, ze łzami w oczach.
– Nie masz pojęcia, bracie, jak trudno było cię odnaleźć. Nie ma cię na żadnej liście, już myślałem, że nie żyjesz.
– Prawie. A ty czemu zgrywasz eleganta?
– Raczej przedsiębiorcę. Później ci wyjaśnię.
– Co z Roser i moją matką?
Aitor poinformował go o zniknięciu Carme. Przeprowadził dochodzenie, ale niczego konkretnego się nie dowiedział, tyle tylko, że nie wróciła do Barcelony i że mieszkanie rodziny Dalmau zostało zarekwirowane. Już ktoś tam mieszka. Na temat Roser miał natomiast dobre wieści. Opowiedział mu w krótkich słowach całą historię od opuszczenia Barcelony, przejścia pieszo przez Pireneje i jak ich rozdzielono we Francji. Na pewien czas stracił z nią kontakt.
– Uciekłem przy pierwszej okazji, Víctorze, i nie wiem, czemu ty dotąd nie próbowałeś. To całkiem proste.
– Tu jestem potrzebny.
– Z tą mentalnością, towarzyszu, zawsze będziesz dostawał w dupę.
– To prawda. Nic na to nie poradzę. Ale wróćmy do Roser.
– Zlokalizowałem ją bez problemu, jak udało mi się przypomnieć nazwisko twojej przyjaciółki, tej pielęgniarki. Po tylu przeżyciach wyleciało mi z głowy. Roser przetrzymywano w tym obozie, a wyciągnęła ją Elisabeth Eidenbenz. Mieszka w Perpignan, z rodziną, która ją przygarnęła, i pracuje jako krawcowa, daje też lekcje gry na pianinie. Urodziła zdrowego chłopca; jej syn ma już miesiąc i jest najpiękniejszy na świecie.
Aitor radził sobie jak zwykle, prowadząc różne interesy. W czasie wojny zdobywał to, co najcenniejsze, od papierosów i cukru po buty i morfinę, a później wymieniał towar na inne rzeczy w mrówczym handlu zamiennym, zawsze z marginesem zysku dla siebie. Udawało mu się zdobyć w ten sposób prawdziwe skarby, jak niemiecki pistolet czy scyzoryk amerykański, którymi kiedyś zaimponował Roser. Nie były przeznaczone na wymianę i nadal zalewała go krew, gdy sobie przypominał, jak mu je odebrano. Udało mu się znaleźć kontakt w Wenezueli; jego dalecy krewni wyemigrowali tam lata temu, a teraz mieli go przyjąć i załatwić pracę. Dzięki wrodzonemu sprytowi zgromadził pieniądze na bilet i wizę.
– Wyjeżdżam za tydzień, Víctorze. Trzeba jak najszybciej uciekać z Europy: zanosi się na nową wojnę światową, która będzie gorsza niż poprzednia. Jak tylko się ustawię w Wenezueli, postaram się, żeby cię ściągnąć, i przyślę ci bilet.
– Nie mogę zostawić Roser i jej dziecka.
– Dla nich też coś wykombinuję, jasna sprawa, stary.
Wizyta Aitora dała Víctorowi do myślenia. Miał pewność, że znów znalazł się w potrzasku, w zawieszeniu, że utracił kontrolę nad własnym losem. Godzinami, chodząc po plaży, rozważał wszystkie za i przeciw swojej odpowiedzialności za chorych w obozie, aż podjął decycję, że teraz priorytetem jest los Roser i dziecka, i jego własny. Pierwszego kwietnia Franco, jako caudillo, czyli wódz Hiszpanii, za jakiego się uważał od grudnia 1936 roku, ogłosił koniec wojny, która trwała dziewięćset osiemdziesiąt osiem dni. Francja i Wielka Brytania uznały jego rząd. Ojczyzna była stracona, nie było nadziei na powrót. Víctor wykąpał się w morzu, pocierając skórę piaskiem z braku mydła, poprosił jednego z towarzyszy, żeby mu obciął włosy, starannie się ogolił i poprosił o przepustkę, żeby się udać, jak co tydzień, do miejscowego szpitala po paczkę lekarstw. Początkowo towarzyszył mu strażnik, ale po kilku miesiącach pozwolono mu chodzić tam samemu. Wyszedł bez problemu i po prostu nie wrócił. Aitor zostawił mu trochę pieniędzy, więc mógł pozwolić sobie na pierwszy od stycznia przyzwoity posiłek, a następnie kupił szary garnitur, dwie koszule, kapelusz – wszystko używane, ale w dobrym stanie – i parę nowych butów. Jak mawiała matka, ludzie oceniają cię po butach. Zabrał go kierowca ciężarówki i dowiózł do Perpignan, gdzie udał się do biura Czerwonego Krzyża zapytać o swoją przyjaciółkę.
***
Eidenbenz przyjęła Víctora w zaimprowizowanym domu matki, z dzieckiem na każdej ręce; była tak bardzo pochłonięta pracą, że nie zawracała sobie głowy dawnymi romansami, zresztą między nimi nigdy do niczego nie doszło. Ale Víctor pamiętał. Kiedy zobaczył promienny wzrok i nieskazitelny biały fartuch tej zawsze pogodnej kobiety, doszedł do wniosku, że to uosobienie doskonałości, i tylko idiota mógł liczyć, że zwróci na niego uwagę; jej powołaniem nie były miłostki, ona miała misję. Gdy Elisabeth go rozpoznała, przekazała dzieci innej kobiecie i przytuliła go serdecznie.
– Ależ się zmieniłeś, Víctorze! Musiałeś wiele wycierpieć, przyjacielu.
– Nie tyle co inni. Mimo wszystko poszczęściło mi się. Ale ty wyglądasz świetnie, jak zawsze.
– Tak sądzisz?
– Jak ty to robisz, że zawsze jesteś taka schludna, spokojna i uśmiechnięta? Taką cię poznałem w ogniu walki i nadal taka jesteś, jakby te ciężkie czasy w ogóle cię nie zmieniły.
– W tych ciężkich czasach, Víctorze, muszę być silna i ciężko pracować. Szukałeś mnie z powodu Roser, prawda?
– Nie wiem, jak ci dziękować, Elisabeth, za to, co dla niej zrobiłaś.
– Nie ma za co dziękować. Musimy na nią poczekać do ósmej, wtedy skończy ostatnią lekcję gry. Nie mieszka tutaj. Jest u zaprzyjaźnionych kwakrów; oni pomagają mi zdobyć środki na utrzymanie tego domu matki.
Podczas gdy na nią czekali, Elisabeth przedstawiła go mieszkającym w żłobku matkom, pokazała mu wszystkie urządzenia, a później przy herbacie i herbatnikach opowiedzieli sobie, co się z nimi działo od czasu Teruelu, kiedy widzieli się po raz ostatni. O ósmej Elisabeth zabrała go swoim samochodem, skupiona bardziej na rozmowie niż na prowadzeniu. Víctor pomyślał, że byłoby ironią losu, gdyby po przeżyciu wojny i obozu koncentracyjnego zginął teraz rozgnieciony jak karaluch w samochodzie niedoszłej narzeczonej.
Do domu kwakrów jechało się dwadzieścia minut, a otworzyła im sama Roser. Krzyknęła na widok Víctora i zasłoniła twarz rękami, jakby zobaczyła ducha, a on ją objął i przytulił. Pamiętał ją jako szczupłą dziewczynę o wąskich biodrach i płaskich piersiach, grubych brwiach i wyraźnych rysach twarzy, jako kobietę bezpretensjonalną, którą lata miały przemienić w kościstego chudzielca w męskim typie. Ostatni raz widział ją w końcu grudnia, z wydatnym brzuchem i trądzikiem na twarzy. Macierzyństwo dodało jej ciepła, zaokrągliło kanciaste przedtem kształty; karmiła niemowlę, więc miała duże piersi, jasną skórę i lśniące włosy. Spotkanie budziło tyle emocji, że wzruszyła się nawet Elisabeth, przyzwyczajona do udziału w przejmujących scenach. Víctor nie potrafiłby opisać bratanka; wszystkie dzieci w jego wieku wyglądają jak Winston Churchill: był gruby i łysy. Kiedy mu się lepiej przyjrzał, zauważył pewne cechy rodzinne, jak ciemne oliwkowe oczy rodziny Dalmau.
– Jak ma na imię? – zapytał.
– Na razie mówimy na niego mały. Czekam na Guillema, żeby nadać mu imię i wyrobić metrykę.
W tym momencie powinien był przekazać jej złą wiadomość, ale Víctorowi znów zabrakło odwagi.
– Dlaczego nie nazwiesz go Guillem?
– Ponieważ Guillem zastrzegł sobie, że żadne z jego dzieci nie będzie się tak nazywać. Nie lubi swojego imienia. Rozmawialiśmy, że jeżeli to będzie chłopiec, dostanie na imię Marcel, a jeśli dziewczynka, Carme, na cześć twojego ojca i twojej matki.
– No to nie ma na co czekać...
– Będę czekała na Guillema.
Rodzina kwakrów, składająca się z ojca, matki i dwójki dzieci, zaprosiła Víctora i Elisabeth na kolację. Jak na Anglików, jedzenie okazało się całkiem przyzwoite. Nieźle mówili po hiszpańsku, bo lata wojny spędzili w Hiszpanii, gdzie współpracowali z organizacjami pomocy dzieciom, a po Wielkiej Ewakuacji pomagali uchodźcom. Tym mieli zamiar nadal się zajmować, ponieważ, jak mawiali i jak twierdziła Elisabeth, zawsze gdzieś jest jakaś wojna.
– Jesteśmy wam bardzo wdzięczni – powiedział Víctor. – Dzięki wam dziecko jest z nami. W obozie Argelès-sur-Mer nie przeżyłoby ani ono, ani Roser. Mam nadzieję, że nie będziemy długo nadużywać waszej gościnności.
– Nie musi pan nam za nic dziękować. Roser i chłopiec już są częścią rodziny. Po co się spieszyć?
Víctor powiedział im o swoim przyjacielu Aitorze i o zamiarze emigracji do Wenezueli, kiedy on będzie mógł ich sprowadzić. Wydawało się, że to jedyna możliwość.
– Jeżeli chcecie emigrować, może powinniście się zastanowić nad wyjazdem do Chile – zasugerowała Elisabeth. – Widziałam w gazecie ogłoszenie o statku, który zabierze tam Hiszpanów.
– Chile? A gdzie to jest? – zapytała Roser.
– Wydaje mi się, że u podnóżka świata – odpowiedział Víctor.
Następnego dnia Elisabeth odszukała tamto ogłoszenie i przekazała Víctorowi. Poeta Pablo Neruda na polecenie swego rządu przygotowywał parowiec „Winnipeg”, by mógł zabrać uchodźców do jego kraju. Elisabeth dała Víctorowi pieniądze na pociąg do Paryża, żeby spróbował szczęścia z tym nieznanym mu poetą.
***
Kierując się planem miasta, Víctor Dalmau dotarł do alei Motte-Picquet 2, blisko Les Invalides, gdzie wznosił się elegancki gmach poselstwa Chile. Przed drzwiami stała kolejka, pilnowana przez naburmuszonego portiera. Również urzędnicy w środku byli wrogo nastawieni i nie zniżali się do odpowiedzi na pozdrowienie. Víctor uznał to za zły znak, tak samo jak ciężki, napięty klimat tej paryskiej wiosny. Hitler zachłannie wyszarpywał kęs za kęsem kolejne europejskie terytoria i czarna chmura wojny już zaciemniała horyzont. Ludzie w kolejce mówili po hiszpańsku i prawie wszyscy ściskali w ręku ten sam wycinek prasowy. Kiedy przyszła jego kolej, pokazano Víctorowi schody; zaczynały się marmurem i brązem na początkowych piętrach, ale gdy dochodziły do czegoś w rodzaju poddasza, stawały się wąskie i nędzne. Nie było windy i przyszło mu pomóc innemu Hiszpanowi, który miał jeszcze większe problemy z chodzeniem niż on; pozbawiony nogi ledwo się wspinał, trzymając się poręczy.
– Czy to prawda, że akceptują tylko komunistów? – zagadnął Víctora.
– Tak mówią. A ty kim jesteś?
– Zwykłym republikaninem.
– Może się w tym nie połapać. Lepiej powiedz poecie, że jesteś komunistą, i nie wdawaj się w szczegóły.
W małym pomieszczeniu, którego umeblowanie stanowiły trzy krzesła i biurko, przyjął go Pablo Neruda. Był młodym jeszcze mężczyzną o badawczym wzroku, z arabskimi powiekami, miał szerokie ramiona i trochę się garbił; na pierwszy rzut oka wydawał się postawny i masywny; dopiero kiedy wstał, żeby go pożegnać, Víctor mógł się przekonać o jego prawdziwej posturze. Po rozmowie trwającej niespełna dziesięć minut odniósł wrażenie, że nie ma na co liczyć. Neruda zadał mu parę rutynowych pytań, wiek, stan cywilny, wykształcenie, doświadczenie zawodowe.
– Słyszałem, że zabieracie tylko komunistów... – powiedział Víctor, zdziwiony, że poeta nie zapytał go o poglądy polityczne.
– To źle pan słyszał. Musimy zachować proporcję między komunistami, socjalistami, anarchistami i liberałami. Tak uzgodniłem ze Służbą Ewakuacji Hiszpańskich Uchodźców. Najważniejszy jest charakter danej osoby i jej użyteczność dla Chile. Rozpatruję setki wniosków i jak tylko podejmę decyzję, zawiadomię pana, proszę cierpliwie czekać.
– Gdyby pańska odpowiedź była pozytywna, proszę wziąć pod uwagę, że nie będę podróżował sam. Będzie ze mną przyjaciółka z paromiesięcznym dzieckiem.
– Co znaczy: przyjaciółka?
– Roser Bruguera, narzeczona mojego brata.
– W takim razie to pański brat powinien do mnie przyjść i wypełnić wniosek.
– Wydaje się, proszę pana, że mój brat zginął w bitwie nad Ebro.
– Bardzo mi przykro. Ale zdaje pan sobie sprawę, że pierwszeństwo mają najbliżsi krewni, prawda?
– Rozumiem. Wrócę za trzy dni, jeśli wolno.
– Przyjacielu, za trzy dni nie będę miał jeszcze odpowiedzi.
– Ale ja tak. Bardzo dziękuję.
Tego samego popołudnia wsiadł do pociągu do Perpignan. Przyjechał późną nocą, zmęczony. Przespał noc w zapchlonym hotelu bez prysznica, a następnego dnia poszedł szukać Roser w pracowni krawieckiej. Wyszli porozmawiać na ulicę. Víctor wziął ją pod rękę, zaprowadził na ławkę na pobliskim placu i opowiedział o swojej wizycie w chilijskim poselstwie, pomijając takie szczegóły jak nieżyczliwość chilijskich urzędników i brak gwarancji ze strony Nerudy.
– Jeśli ten poeta cię zaakceptuje, Víctorze, powinieneś jechać i nie oglądać się na nic. Mną się nie przejmuj.
– Roser, jest coś, o czym powinienem był ci powiedzieć parę miesięcy temu, ale za każdym razem, kiedy próbuję, czuję, jak coś mnie chwyta za gardło i nie mogę z siebie wydusić słowa. Jakbym nie chciał stać się tym, który...
– Guillem? To coś w związku z Guillemem? – zawołała zaniepokojona.
Víctor kiwnął głową, unikając jej wzroku. Przytulił ją mocno i dał jej czas, żeby się wypłakała i wykrzyczała swój ból, jak zrozpaczona dziewczynka, wstrząśnięta, z twarzą ukrytą w jego używanej marynarce, aż do ochrypnięcia, aż wyschły jej oczy. Miał wrażenie, że Roser dała upust długo powstrzymywanym łzom, że straszna nowina nie zaskoczyła jej, że spodziewała się tego od dawna, bo tylko w ten sposób można było wytłumaczyć milczenie Guillema. Wiadomo, ludzie się gubią na wojnie, pary się rozdzielają, rodziny rozpraszają, ale instynkt musiał uprzedzić Roser, że on nie żyje. Choć nie prosiła o dowody, pokazał jej nadpalony portfel, a w nim fotografię, którą Guillem zawsze nosił przy sobie.
– Rozumiesz teraz, Roser, że nie mogę cię zostawić? Musisz jechać ze mną do Chile, jeżeli nas zaakceptują. We Francji też będzie wojna. Musimy chronić dziecko.
– A twoja matka?
– Nikt jej nie widział od czasu, gdy opuściliśmy Barcelonę. Zginęła gdzieś w tłumie i gdyby żyła, skontaktowałaby się ze mną albo z tobą. Jeżeli w przyszłości trafimy na jej ślad, będziemy się zastanawiać, jak jej pomóc. Na razie ty i twój syn jesteście najważniejsi, rozumiesz?
– Rozumiem, Víctorze. Co mam zrobić?
– Wybacz, Roser... Będziesz musiała wyjść za mnie za mąż.
Popatrzyła na niego z takim zdumieniem, że Víctor, chcąc nie chcąc, musiał się uśmiechnąć mimo doniosłości tej chwili. Powtórzył jej to, co usłyszał od Nerudy na temat pierwszeństwa, jakie mają rodziny.
– Ty nawet nie jesteś moją bratową, Roser.
– Wyszłam za Guillema bez papierów i księżowskiego błogosławieństwa.
– Obawiam się, że to nie wystarczy. Inaczej mówiąc, Roser, jesteś i nie jesteś wdową. Pobierzemy się natychmiast, jak się uda, to dzisiaj, i zarejestrujmy dziecko jako naszego syna. Będę jego ojcem, będę się nim opiekował, bronił i kochał, jakby był moim synem, obiecuję. To samo dotyczy ciebie.
– Nie jesteśmy zakochani...
– Za wiele wymagasz. Nie wystarczy ci czułość i szacunek? W obecnych czasach to nawet więcej, niż trzeba. Roser, nigdy nie będę ci narzucał niechcianej relacji.
– Co masz na myśli? Że nie będziesz ze mną spał?
– Dokładnie to, Roser. Nie jestem chamem.
Nie zastanawiając się długo, na ławce na placu podjęli decyzję, która miała zdeterminować całe ich życie oraz życie chłopca. W pospiesznej ucieczce wielu uchodźców dotarło do Francji bez dokumentów tożsamości, a inni stracili je po drodze i w obozach koncentracyjnych, ale oni swoje zachowali. Zaprzyjaźnieni kwakrzy zostali ich świadkami na krótkiej ceremonii zaślubin w ratuszu. Víctor wypucował swoje nowe buty i szpanował pożyczonym krawatem; Roser, z podpuchniętymi od płaczu oczami, ale już spokojna, włożyła swoją najlepszą sukienkę i wiosenny kapelusz. Po ślubie zarejestrowali dziecko jako Marcela Dalmau Bruguera. Tak samo by się nazywał, gdyby żył jego ojciec. Zjedli uroczystą kolację w domu matki Elisabeth Eidenbenz, a na deser był tort z kremem chantilly, który małżonkowie pokroili i obdzielili nim po równo wszystkich obecnych.
Tak jak Víctor zapowiedział Pablowi Nerudzie, dokładnie trzy dni później wrócił do biura poselstwa chilijskiego w Paryżu i położył mu na biurku zaświadczenie o zawarciu związku i narodzinach syna. Neruda podniósł wzrok ocieniony sennymi powiekami i przyglądał mu się kilka długich sekund, zaintrygowany.
– Widzę, młody człowieku, że ma pan temperament poety. Witam w Chile – powiedział w końcu, stawiając pieczątkę na podaniu. – Mówi pan, że pańska żona jest pianistką?
– Tak, proszę pana. Jest też krawcową.
– Mamy krawcowe w Chile, ale pianistek nam brak. Proszę się stawić z żoną i synem na molo Trompeloup w Bordeaux w piątek wczesnym rankiem. Pod wieczór odpłyniecie statkiem „Winnipeg”.
– Ale my nie mamy pieniędzy na bilet...
– Nikt nie ma. Zobaczymy. I niech pan nie szykuje pieniędzy na wizę chilijską. Cokolwiek o tym myślą niektórzy konsulowie, ja uważam za oburzające brać za wizę pieniądze od uchodźców. To też załatwimy w Bordeaux.
***
Ten letni dzień, 4 sierpnia 1939 roku w Bordeaux, pozostał na zawsze w pamięci Víctora Dalmau, Roser Bruguery i ponad dwóch tysięcy innych Hiszpanów udających się do nieznanego, wydłużonego kraju w Ameryce Południowej, który przywarł do gór, żeby nie wpaść do morza. Neruda miał go opisać jako „płatek długi morza i wina i śniegu”, ze wstęgą „z piany białej i czarnej”, ale to nic nie mówiło wygnańcom o celu ich podróży. Na mapie Chile było wąskim, niekojarzącym się z niczym paskiem. Na placu w Bordeaux tłum z każdą minutą gęstniał jak mrowisko, w piekielnym upale, pod lazurowym niebem. Przybywały pociągi, ciężarówki i pojazdy wszelkiego rodzaju pełne ludzi, w większości prosto z obozów koncentracyjnych, głodnych, wycieńczonych, brudnych, bo nie mieli gdzie się umyć. Ponieważ mężczyźni całymi miesiącami przebywali z dala od żon i dzieci, połączeniu rodzin i par towarzyszyły przejmujące emocje. Wychylali się przez okienka, głośno nawoływali, rozpoznawali i przytulali zapłakani. Ojciec, który był przekonany, że jego syn zginął nad Ebro, dwaj bracia, którzy stracili ze sobą kontakt od bitwy o Madryt, zahartowany w boju żołnierz, który spotkał żonę i dzieci, gdy już stracił nadzieję, że kiedykolwiek ich zobaczy. A wszystko to w doskonałym porządku, jakby dyscyplinę mieli we krwi, co oszczędziło pracy francuskim strażnikom.
Ubrany na biało od stóp do głów Pablo Neruda, ze swoją małżonką, Delią del Carril, również w białym stroju, w kapeluszu z szerokim rondem, kierował procesem identyfikacji, konsultacji sanitarnych i selekcji, niczym półbóg, przy pomocy konsulów, sekretarzy i przyjaciół, urzędujących przy długich stołach. Autoryzacja nabierała urzędowej mocy, kiedy poeta ją podpisał zielonym atramentem i opatrzył pieczątką Służby Ewakuacji Hiszpańskich Uchodźców. Neruda rozwiązał problem wiz, wystawiając jeden zbiorowy dokument. Hiszpanie ustawiali się do grupowych zdjęć, które szybko wywoływano, następnie ktoś wycinał ze zdjęcia twarze i przyklejał je w odpowiednim miejscu na autoryzacji. Wolontariusze rozdawali wszystkim podwieczorek i przedmioty higieny osobistej. Trzysta pięćdziesięcioro dzieci otrzymało kompletną wyprawkę, a jej rozdawanie zorganizowała Elisabeth Eidenbenz.
W dniu wyjazdu poecie nadal brakowało sporo pieniędzy na opłacenie kosztów masowej ewakuacji, od sfinansowania której rząd chilijski się uchylił, bo nie dałoby się usprawiedliwić takiego wydatku wobec nieprzychylnej, podzielonej opinii publicznej. Nieoczekiwanie pojawiła się na molo mała grupa szacownych osób gotowych uiścić połowę ceny każdego biletu. Roser rozpoznała ich z daleka, podała dziecko Víctorowi, wyszła z kolejki i pobiegła się z nimi przywitać. W tej grupie stali kwakrzy, którzy ją przyjęli pod swój dach. Przybyli wypełnić zadanie, które ich wspólnota wzięła na siebie od samego początku, od XVII wieku: służyć ludzkości i szerzyć pokój. Roser powtórzyła im to, co usłyszała od Elisabeth: „Jesteście zawsze tam, gdzie was najbardziej potrzebują”.
Víctor, Roser i dziecko weszli na pokład po trapie jako jedni z pierwszych. To był stary parowiec, około pięciu tysięcy ton wyporności, który już wcześniej, wożąc towary do Afryki podczas pierwszej wojny światowej, został wykorzystany do transportu żołnierzy. Miał służyć dwudziestu marynarzom załogi na krótkich trasach, a został dostosowany do przewiezienia ponad dwóch tysięcy osób podczas miesięcznego rejsu. Wstawiono pospiesznie trzypiętrowe drewniane koje w ładowni i urządzono kuchnię, mesę oraz punkt sanitarny obsługiwany przez trzech lekarzy. Na pokładzie dostali przydział kajut: Víctor z mężczyznami na dziobie, Roser z kobietami na rufie.
W kolejnych godzinach zaokrętowali się pozostali szczęśliwcy, lecz na lądzie pozostały setki uchodźców, dla których zabrakło miejsca. Wieczorem, podczas przypływu, „Winnipeg” podniósł kotwicę. Na pokładzie niektórzy płakali w ciszy, a inni śpiewali po katalońsku, z ręką na sercu, pieśń emigranta „Słodka Katalonio, / ojczyzno ma szczera / kto od ciebie z dala, / z tęsknoty umiera”. Zapewne przeczuwali, że nigdy nie wrócą do ojczyzny. Na molo Pablo Neruda machał odpływającym chusteczką, aż stracił ich z oczu. Również w jego pamięci ten dzień miał się zapisać na zawsze, a po latach nazwał go swoim najpiękniejszym poematem: „Niech krytyka przekreśli całą moją poezję, jeśli chce. Ale tego poematu, który dziś wspominam, nikt nie zdoła wykreślić”.
Prycze przypominały katakumby; trzeba było włazić do środka na czworaka i leżeć bez ruchu na siennikach wypełnionych słomą, które wydawały się luksusem w porównaniu z jamami drążonymi w mokrym piasku w obozach. Na każde pięćdziesiąt osób przypadała jedna toaleta, a jadalnia podawała posiłki na trzy zmiany, przestrzegane przez wszystkich bez narzekania. Po doświadczeniu nędzy i głodu ludzie odnosili wrażenie, że są w raju: od miesięcy nie jedli ciepłego posiłku, a na statku jedzenie było proste, ale smaczne; ponadto mogli prosić o dowolną ilość dokładek warzyw; wcześniej prześladowały ich pchły i pluskwy, a tu mogli się myć w miskach wodą i mydłem; żyli w beznadziejnej sytuacji, a teraz płynęli w stronę wolności. Nawet tytoń był! A także piwo i inne trunki w małym barze dla tych, którzy mieli czym zapłacić. Prawie wszyscy pasażerowie podjęli się pomocy w różnych pracach, od obsługi maszyn po obieranie ziemniaków i zamiatanie pokładu. Víctor natychmiast zgłosił się do pracy w ambulatorium. Przywitali go z otwartymi ramionami, dali biały fartuch i poinformowali, że wielu uchodźców ma objawy dyzenterii, zapalenia oskrzeli, a także mieli dwa przypadki tyfusu, których nie wykryła kontrola sanitarna.
Kobiety zorganizowały opiekę nad dziećmi. Ogrodziły część pokładu barierkami i urządziły tam przedszkole i szkołę. Od pierwszego dnia funkcjonował żłobek, były zabawy, sztuka, gimnastyka, odbywały się lekcje, półtorej godziny rano i półtorej po południu. Roser przeszła chorobę morską, tak jak prawie wszyscy, ale gdy tylko wyzdrowiała, zaczęła uczyć dzieci gry na cymbałkach i bębenkach zaimprowizowanych na odwróconych wiadrach. Takimi możliwościami dysponowała, kiedy pojawił się drugi oficer pokładowy, Francuz z partii komunistycznej, aby przypomnieć, że Neruda zadbał o to, żeby na statku znalazły się pianino i dwa akordeony dla niej i dla tych, którzy umieją grać. Niektórzy pasażerowie zabrali własne gitary, a ktoś klarnet. Odtąd mieli muzykę dla dzieci, koncerty i tańce dla dorosłych, a nawet silny chór Basków.
Víctor Dalmau, opowiadając pięćdziesiąt lat później w telewizji o swojej emigracyjnej odysei, będzie wspomniał „Winnipeg” jako statek nadziei.
***
Víctor traktował podróż jak przyjemne wakacje, ale Roser, która przez parę miesięcy żyła wygodnie w domu swoich przyjaciół kwakrów, początkowo źle reagowała na tłok i smród. Nie skarżyła się, okazałaby brak taktu i niewdzięczność, poza tym wkrótce przyzwyczaiła się na tyle, że przestała zwracać uwagę na te niedogodności. Umieściła Marcela w zaimprowizowanym plecaku i zawsze go nosiła ze sobą, nawet gdy grała na pianinie, na zmianę z Víctorem; on go zabierał, kiedy nie pracował w ambulatorium. Była jedyną kobietą, która karmiła piersią, pozostałe matki, niedożywione, mogły liczyć na niezawodne butelki z mlekiem dla czterdzieściorga niemowląt na pokładzie. Kobiety zaoferowały Roser pomoc w praniu ubrań i pieluch, żeby chronić jej ręce pianistki. Pewna wieśniaczka, zahartowana przez lata ciężkiej pracy, matka siedmiorga dzieci, przyglądała się jej dłoniom, jakby ktoś je zaczarował, skoro potrafiły wydobywać z pianina muzykę, mimo że nie patrzyła na klawisze. W tych palcach tkwiła jakaś magia. Jej mąż pracował w produkcji korka przed wojną i gdy Neruda zwrócił mu uwagę, że w Chile nie ma dębów korkowych, odpowiedział krótko: „No to będą”. Poecie spodobała się ta riposta i przyznał mu miejsce na statku, podobnie jak rybakom, wieśniakom, robotnikom niewykwalifikowanym, przedstawicielom różnych zawodów, a także intelektualistom, wbrew instrukcjom rządu chilijskiego, by unikać ideowców. Neruda zlekceważył to polecenie; byłoby głupotą zostawić na lodzie mężczyzn i kobiety, którzy bohatersko bronili swoich poglądów. W głębi ducha miał nadzieję, że ożywią oni senną, wyspiarską atmosferę jego ojczyzny.
Życie na górnym pokładzie toczyło się do późna, bo na dole nie tylko nie działała wentylacja, ale panowała taka ciasnota, że trzeba było się przeciskać. Pasażerowie stworzyli dziennik z napływających wiadomości ze świata, pogarszających się w miarę jak rósł apetyt Hitlera na kolejne terytoria. Po dziewiętnastu dniach podróży, 23 sierpnia, kiedy dowiedzieli się o podpisaniu paktu o nieagresji między Związkiem Radzieckim i nazistowskimi Niemcami, wielu komunistów, którzy walczyli z faszyzmem, poczuło się zdradzonych. Różnice polityczne, obecne w rządzie Republiki, utrzymywały się na pokładzie; czasami wybuchały kłótnie z powodu dawnych win i resentymentów, szybko uciszane przez innych pasażerów, zanim zdążył interweniować kapitan Pupin; miał prawicowe poglądy i nie sympatyzował z powierzonymi mu pasażerami, ale wykonywał swoją pracę kierowany poczuciem obowiązku i przyzwoitością. Hiszpanie, nie znając tej cechy jego charakteru, obawiali się, że może ich zdradzić, zmienić kurs i wysadzić w Europie. Z uwagą obserwowali kapitana i kontrolowali trasę statku. Drugi oficer, podobnie jak większość załogi, był komunistą; on także nie spuszczał oka z kapitana.
Spędzali wieczory na recitalach Roser, chóralnych śpiewach, tańcach, grze w karty i w domino. Víctor zorganizował klub szachowy dla umiejących grać i chcących się nauczyć. Szachy obroniły go przed rozpaczą w chwilach beznadziei podczas wojny i w obozie koncentracyjnym, kiedy dusza opadała z sił i kusiło go, żeby rzucić się na ziemię i zdechnąć jak pies. W takich chwilach, jeśli nie miał przeciwnika, grał w myśli sam ze sobą na niewidzialnej szachownicy niewidzialnymi pionkami. Na statku wygłaszano również pogadanki na tematy naukowe i różne inne, ale z pominięciem polityki, bo umowa z rządem chilijskim zakazywała propagowania doktryn mogących podżegać do wybuchu rewolucji. „Innymi słowy, panowie, nie chcemy u nas wywrotowców”, podsumował jeden z nielicznych Chilijczyków podróżujących na pokładzie „Winnipegu”. Chilijczycy przygotowywali ich na to, co zastaną. Od Nerudy otrzymali zwięzły folder oraz list, w którym opisał realia swojego kraju: „Hiszpanie: prawdopodobnie z całej ogromnej Ameryki Chile było dla was najbardziej odległym regionem. Takim też było dla waszych przodków. Niebezpieczeństwa i niedostatek okazały się chlebem powszednim hiszpańskich konkwistadorów. Przez trzysta lat żyli w nieustającej walce z nieustraszonymi Araukanami. W tych ciężkich warunkach zrodziła się rasa przyzwyczajona znosić trudy życia. Chile bynajmniej nie jest rajem. Nasza ziemia oddaje swoje siły ludziom pracującym na niej w pocie czoła”. To ostrzeżenie i inne, przekazywane przez Chilijczyków, nikogo nie przestraszyły. Dowiedzieli się, że Chile otworzyło przed nimi drzwi dzięki populistycznemu rządowi prezydenta Pedra Aguirre Cerdy, który zignorował opinię partii opozycyjnych i nie przejął się kampanią terroru, jaką rozpętały prawica i Kościół katolicki. „Czyli będziemy mieć tych samych wrogów co w Hiszpanii”, zauważył Víctor. Ta wiadomość zainspirowała artystów do namalowania gigantycznego płótna na cześć chilijskiego prezydenta.
Usłyszeli też, że Chile to kraj ubogi, którego gospodarka opiera się na górnictwie, głównie miedzi, ale miało też dużo żyznej ziemi, tysiące kilometrów wybrzeża dla rybołówstwa, niekończące się lasy i tereny niemal bezludne, gdzie można było się osiedlić i całkiem nieźle prosperować. Cudowna przyroda, od księżycowej pustyni na północy po lodowce na południu, przyzwyczaiła Chilijczyków do niedostatku i klęsk żywiołowych, takich jak trzęsienia ziemi, które siały śmierć i zniszczenia, obracając wszystko w ruiny i zgliszcza, ale dla przesiedleńców wszystko to wydawało się mniejszym złem w porównaniu z tym, co przeżyli i czym miała stać się Hiszpania pod despotycznymi rządami Franco. Mówiono im, żeby się nastawili na pracę z pożytkiem dla kraju, bo sami wiele otrzymają; Chilijczycy nie gorzknieli od zbiorowych nieszczęść, lecz stawali się bardziej gościnni i hojni, zawsze otwierali przed gościem ramiona i drzwi swego domu. „Dziś dla mnie, jutro dla ciebie”, taka obowiązuje zasada. Radzili też kawalerom, żeby uważali na Chilijki, bo jak na kogo zagną parol, to już po nim. Były uwodzicielskie, silne i zdecydowane, co tworzyło prawdziwie wybuchową kombinację. Wszystko to brzmiało jak bajka.
W drugim dniu podróży Víctor asystował w ambulatorium przy narodzinach dziewczynki. Widział najgorsze rany i śmierć pod każdą postacią, ale jeszcze nie miał okazji uczestniczyć w początku życia i gdy kładł nowo narodzone dziecko na piersi matki, z trudem powstrzymywał łzy. Kapitan wystawił dziewczynce metrykę urodzenia, wpisując imiona Agnes América Winnipeg. Pewnego ranka mężczyzna z górnej pryczy w sypialni Víctora nie przyszedł na śniadanie. Przypuszczając, że zaspał, nikt mu nie zakłócał spokoju aż do południa, kiedy Víctor poszedł go obudzić na obiad i zobaczył, że jest martwy. Tym razem kapitan Pupin musiał wystawić metrykę zgonu. Tego samego popołudnia po krótkiej ceremonii wrzucili do morza ciało owinięte żaglowym płótnem.
Pary rozwiązały problem braku intymności, używając łodzi ratunkowych. Do miłości obowiązywała kolejka, tak jak do wszystkiego, i na czas, gdy zakochani kryli się w łodzi, ktoś zaprzyjaźniony stał na czatach, żeby ostrzec innych podróżnych i odwrócić uwagę członków załogi. Wiedząc, że Víctor i Roser niedawno wzięli ślub, inni chcieli im ustąpić pierwszeństwa; oni dziękowali serdecznie, nie korzystając z tej możliwości, ale później, żeby nie budzić podejrzeń, że nowożeńcy przez cały miesiąc nie czują pilnej miłosnej potrzeby, parę razy udali się pojedynczo na miejsce schadzki, zgodnie z niepisanym protokołem wszystkich par, ona z rumieńcem wstydu, on czując się jak idiota, podczas gdy jakiś ochotnik spacerował z Marcelem po pokładzie. Wewnątrz łodzi było niewygodnie, duszno i śmierdziało zgniłym dorszem, ale możliwość bycia sam na sam i rozmowy szeptem bez świadków zbliżyła ich do siebie o wiele bardziej, niż gdyby uprawiali miłość. Leżąc jedno obok drugiego, ona z głową na jego ramieniu, wspominali nieobecnych, Guillema i Carme; wierząc, że przeżyła, snuli przypuszczenia na temat nieznanej ziemi, czekającej na nich na końcu świata, i robili plany na przyszłość. Najpierw poszukają mieszkania i rozejrzą się za pracą, wszystko jedno jaką, bo to jest najpilniejsze, później wezmą rozwód i odzyskają wolność. Rozmawiając o tym, posmutnieli. Roser prosiła go, żeby na zawsze pozostali przyjaciółmi, ponieważ on był jedyną rodziną, jaka jej pozostała, dla niej i dla jej dziecka. Nie czuła się częścią swojej rodziny biologicznej z Santa Fe, którą odwiedzała bardzo rzadko, od kiedy Santiago Guzmán zabrał ją do siebie, i z którą nie miała już nic wspólnego. Víctor przysiągł, że będzie dobrym ojcem dla Marcela. „Dopóki będę mógł pracować, niczego wam nie zabraknie”, dodał. Jej nie o to chodziło, bo mogła utrzymywać się sama i wychowywać dziecko, ale wolała nie rozwijać tego tematu. Oboje ostrożnie mówili o uczuciach.
***
Pierwszym portem, do którego zawinęli w celu zaopatrzenia statku w żywność i wodę, była należąca do Francji wyspa Guadalupe, następnie kontynuowali rejs do Panamy, cały czas dręczeni obawą przed atakiem niemieckich łodzi podwodnych. Tam czekali przez wiele godzin nie wiadomo na co, aż usłyszeli przez głośniki, że pojawił się jakiś problem administracyjny. Mało brakowało, by na pokładzie wybuchł bunt, gdy pasażerowie uznali, że kapitan Pupin znalazł jakiś pretekst, żeby wrócić do Francji. Víctorowi i dwóm innym mężczyznom, wybranym ze względu na ich prawy charakter, powierzona została misja sprawdzenia, co się dzieje, i negocjowania jakiegoś kompromisu. Pupin, w bardzo złym humorze, wyjaśnił, że organizatorzy podróży nie zadbali o opłacenie przeprawy przez kanał, a teraz on tracił czas i pieniądze w tym piekle. Czy państwo zdają sobie sprawę, ile kosztuje samo tylko utrzymanie w gotowości „Winnipega”? Stracili pięć dni, zanim udało się rozwiązać problem, pięć dni oczekiwania i niepokoju; tłoczyli się na pokładzie, gdzie panował gorąc większy niż w kuźni, aż w końcu otrzymali przepustkę i wpłynęli do pierwszej śluzy. Víctor, Roser i inni pasażerowie obserwowali zafascynowani system przegród między Atlantykiem i Pacyfikiem. Przeprowadzenie statku wymagało niesłychanej precyzji; przestrzeń była tak wąska, że pasażerowie na pokładzie mogli rozmawiać z ludźmi pracującymi na lądzie. Ponieważ dostrzegli na brzegu dwóch Basków, na ich cześć chór rodaków z „Winnipegu” zaśpiewał piosenkę w euskera. W Panamie uchodźcy poczuli definitywne zerwanie z Europą: kanał oddzielał ich od ojczystej ziemi i od przeszłości.
– Kiedy będziemy mogli wrócić do Hiszpanii? – zastanawiała się Roser.
– Mam nadzieję, że szybko, przecież caudillo nie jest wieczny. Ale wszystko zależy od wojny.
– Dlaczego?
– Wojna jest nieunikniona, Roser. To będzie wojna ideologii i zasad, wojna między dwoma sposobami rozumienia świata i życia, wojna demokracji przeciw nazistom i faszystom, wojna między wolnością i autorytaryzmem.
– Franco zadeklaruje poparcie Hiszpanii dla Hitlera. Po czyjej stronie opowie się Związek Radziecki?
– To demokracja proletariacka, ale Stalinowi nie ufam. Może dogadać się z Hitlerem i stać się tyranem gorszym niż Franco.
– Víctorze, Niemców nikt nie pokona.
– Tak mówią. Zobaczymy.
Pasażerów, którzy po raz pierwszy płynęli po Oceanie Spokojnym, zaskoczyła jego nazwa, bo ze spokojem miał niewiele wspólnego. Roser, podobnie jak wielu innych, uważała, że już jest zahartowana na chorobę morską, ale znów padła ofiarą furii fal, natomiast Víctor ledwie odczuł skutki turbulencji, bo w tym czasie był zajęty w ambulatorium, przyjmując na świat kolejne dziecko. Kiedy minęli Kolumbię i Ekwador, wpłynęli na wody terytorialne Peru. Temperatura spadła, na półkuli południowej zaczęła się zima i gdy już minęły piekielne upały, trudne do zniesienia w takim tłoku, ogólny nastrój uległ zdecydowanej poprawie. Niemcy byli daleko, a prawdopodobieństwo zmiany kierunku przez kapitana Pupina zmalało praktycznie do zera. Zbliżali się do celu z mieszanymi uczuciami nadziei i obawy. Telegraf dostarczał im informacji, że ich przyjazd do Chile nadal budzi kontrowersje, że ich sytuacja jest przedmiotem zagorzałych dyskusji w Kongresie i w prasie, ale dowiedzieli się również o zaangażowaniu rządu, lewicowych partii politycznych, związków zawodowych i stowarzyszeń imigrantów hiszpańskich, zasymilowanych w Chile, w organizowanie pomocy, przygotowanie dla nich zakwaterowania oraz miejsc pracy. Nie pozostawią ich na łasce losu.