Читать книгу Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz - Filip Springer - Страница 14
_ Ole
ОглавлениеW portowej knajpie w Vilsund Vest mówią, że przyjeżdża raz w miesiącu, zawsze w niedzielę. Jeśli to on.
Pije u nich poranną kawę i zjada cynamonową bułkę. Musi wyruszać z domu dość wcześnie, pojawia się zaraz po otwarciu. Może lubi tę porę tuż przed świtem, kiedy ma się wrażenie, że nadejście dnia nie jest jeszcze do końca przesądzone, że dopiero się rozstrzyga.
Siada z reguły w tym samym miejscu, przy oknie, i patrzy na most. Kiedyś powiedział kelnerce, że zdecydowanie woli go od tego po drugiej stronie wyspy. Tamten, mówił, jest zbyt szeroki, zbyt szybki, w nocy można nawet nie zauważyć, że się po nim jedzie. Ten tutaj jest inny, bardziej ludzki. Podobno właśnie tego słowa użył. O ile to był on.
Kawy nie dopija, zostawia napiwek.
Potem jedzie dalej. Wraca późnym popołudniem, zimą jest już wtedy ciemno. Siada przy tym samym stoliku, je obiad. Ma wtedy ubłocone buty i spodnie, zmierzwione włosy, sprawia wrażenie zmęczonego.
Jeździ do Stenbjerg, ktoś widział tam kiedyś jego auto. Ale nie najkrótszą drogą. Z Vilsund Vest kieruje się zawsze na Thisted. Tam zjeżdża z obwodnicy na północny zachód, w stronę Klitmøller. Objeżdża miasteczko ulicą Kystvejen, obiegającą je szerokim łukiem od wschodu. Nie interesują go przecież plaże dla surferów, ta cała bajka o Hawajach północy.
Mniej więcej tam, na Kystvejen, coś zaczyna pękać w świetle. Trudno to nazwać. Ta szorstka, zimna jasność, w którą się wjeżdża, ma coś wspólnego z bliskością morza. To ono wyostrza wszystkie kontury. Zmiana zachodzi nagle, na przestrzeni kilkuset metrów, może kilometra. Porośnięte trawą piaszczyste wydmy ciągną się po horyzont, nic już nie zasłania widoku. Droga z każdym kolejnym zakrętem odkrywa nowe obrazy. Jest posłuszna pejzażowi, opowiada go, ale nie przegaduje. Najlepiej wyłączyć wtedy radio i jechać w ciszy. Na kolejnych dwudziestu kilometrach mija się kilka niewielkich świecących pustkami osad i dwa lub trzy samochody, jeśli ma się pecha. Stenbjerg jest tak samo bezludne jak wszystko dookoła. Samochód można zostawić na parkingu tuż przed ostatnią linią wydm. Za nimi jest już Morze Północne, prawdziwe morze – dudniące, wzburzone, stanowcze.
Stamtąd idzie już pieszo. Pustkowie sięga aż do zatoki Nissum – wielka połać pofałdowanych wrzosowisk i wydm tu i ówdzie upstrzona małymi jeziorkami. Ten dziki nadmorski krajobraz jest dla Olego prawdziwszy od wszystkiego, co ma na wyspie. On i jego sąsiedzi, ludzie, których mija na ulicach i w sklepie, byli przecież wymyśleni przez tamto miejsce.
Jako prawdziwy człowiek osiągnął, co chciał. Może spoglądać wstecz bez niechęci czy strachu. Z dzieci jest wręcz dumny, ale one żyją swoim życiem. Własne istnienie nie było mu już do niczego potrzebne, więc postanowił zredukować je do minimum. Teraz musi już tylko z grubsza pilnować, by nie stać się częścią cudzej opowieści. Wierzył (na pewno wierzył), że znalazł doskonałą kryjówkę, która zapewni mu święty spokój. Wybór miejsca był w istocie sprytną życiową szaradą.
Być może właśnie dlatego robi te wyprawy do Thy. Nigdzie w okolicy nie ma takiego pustkowia. To park narodowy. Piesze wędrówki po bezkresnych wrzosowiskach przywracają mu niezbędną równowagę. Tutaj wszystko zawsze było i jest prawdziwe i namacalne, a jednocześnie nienachalne – ukształtowanie terenu, pogoda, zapachy, smaki i kolory są wolne od przesady. Wszystko stanowi efekt prostego istnienia świata, nie wypływa z żadnej opowieści.
W tej knajpie w Vilsund Vest mówią, że jeśli nie liczyć tamtej wymiany zdań o moście, Ole tylko raz wdał się z nimi w dłuższą rozmowę. Jeśli to był on.
To było zimą. W radio akurat leciały wiadomości. Cały region Thy żył pojawieniem się w okolicy wilków, pierwszych w Danii od dwustu lat. Trwała dyskusja, co z nimi zrobić. Oprócz wyjaśnień naukowców, relacji zdenerwowanych rolników i uspokajających komunikatów lokalnych władz coraz częściej pojawiały się głosy za natychmiastowym odstrzałem. W trosce o zachowanie narodowego charakteru miejscowej fauny, bo wilki, twierdzili niektórzy, to zwierzęta na wskroś nieduńskie. Działacze Dansk Folkeparti sugerowali nawet, że mogły zostać sprowadzone i rozpuszczone przez ludzi chcących zaszkodzić duńskiemu rolnictwu, i nalegali, by zbadano tę sprawę.
Ole strasznie się tym zdenerwował, całą tą gadaniną o wilkach. „Widziałem jednego z nich – opowiadał ponoć. – Akurat gasiłem ognisko, gdy coś mignęło między wydmami”. Wszedł na górę, popatrzył przez lornetkę. Zwierzę biegło ze zwieszonym łbem przez zmrożony krajobraz, co jakiś czas zatrzymując się i łapiąc wiatr w nozdrza. Podążało na północny zachód. Rozedrgany szary punkt w bezmiarze bieli, malejący z każdą chwilą.
„Wyglądał beznadziejnie samotnie i bezbronnie” – powiedział Ole, dopijając herbatę. A potem wyszedł, zostawiwszy ich z tą opowieścią, i odjechał w stronę mostu.
Jeśli to rzeczywiście był wilk, to biegnąc na północny zachód, dotarł do morza. Tam albo zawrócił (tak byłoby dla niego lepiej), albo pobiegł dalej na północ. I jeżeli nic mu się po drodze nie stało, odkrył, że znalazł się w pułapce. Że to półwysep i nie ma dokąd uciec.