Читать книгу Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz - Filip Springer - Страница 8

_ Ole

Оглавление

Muszę go sobie domyślić. Nie pozostaje mi nic innego. Klecę go z tych strzępów, których nie zdołał przede mną ukryć albo nawet nie wpadł na to, że powinien. Być może zresztą go przeceniam; jego albo siebie. Może wcale nie próbował niczego ukrywać, może pisząc to, już zmyślam. Możliwe, że jestem mu obojętny.

Ale tylko to mam, to i to jego milczenie. Z tego go lepię. Będę go sobie wyobrażał i wymyślał ciągle na nowo, za każdym razem, gdy zobaczę kogoś, kto wyda mi się do niego podobny. Nie wiem, jak on wygląda. Ale kiedy słyszymy czyjeś imię, kiedy dowiadujemy się z grubsza, kim ten ktoś jest, i poznajemy jego historię, zaczynamy go sobie wyobrażać. Nosimy ten obraz w głowie i zdarza się, że jesteśmy zaskoczeni, gdy skonfrontujemy go z prawdziwą osobą.

W tym przypadku do konfrontacji nie dojdzie. Szanuję jego decyzję, nie zamierzam go do niczego zmuszać. Zresztą jak miałbym to zrobić?

Dlatego mój Ole nie jest tym prawdziwym – tym, który nie chce ze mną rozmawiać, nie oddzwania, nie odpisuje, odwraca się do mnie plecami.

Mój Ole to ten, który wybrał życie w Jante, postanowił więc być postacią fikcyjną.


Żeby zanurzyć stopy w Limfjorden, wystarczy wyjść z domu. Kilka kroków i palce zapadną się w piasek, a potem pod nogami zazgrzytają podłużne muszle. Trzeba być ostrożnym, są ostre, nawet pokruszone mogą zranić. Czasem fale wyrzucają też meduzy. Ich galaretowate zwłoki gniją później na plaży. Wyglądają jak zastygłe morze. Nie sprząta ich, choć śmierdzą. Pozwala im spokojnie wsiąkać w piasek.

Meduzy, kamienie, połamane muszle. Ale i tak najlepiej iść boso. Kilka kroków, z każdym piasek staje się chłodniejszy i bardziej miękki, pięty się zapadają – a potem przychodzi zimna fala i wtedy można się obudzić.

Każdego ranka tak samo.

Żeby wyłowić ostrygę, musi zanurzyć dłoń w wodzie i sięgnąć aż do dna. Otwiera muszlę nożem i wlewa sobie jej zawartość do ust. Odchyla głowę, spogląda w niebo i mruży oczy. Słony smak morza, oślepiające światło, drobinki piasku na powiekach. Zawsze ma problem z pustą skorupą. Nie umie tak po prostu wyrzucić jej do wody. Wydaje mu się, że byłaby w tym jakaś niezręczność. Odkłada więc muszlę na kamienie przy brzegu. Niech morze samo ją sobie weźmie.

Czasem zbiera drewno z plaży. Jego kawałek brzegu jest najlepiej wysprzątany. Nie ma obowiązku tego robić, ale robi. Lubi to. Drewno wyrzucone przez morze ma w sobie szlachetność, która budzi jego szacunek. Każdą gałąź, każdą połamaną deskę traktuje jak wiadomość z innych epok. Zebrane kawałki suszy, a potem tnie ręczną piłą tak, by zmieściły się do piecyka. Piła wisi na kołku na zachodniej ścianie domu. Morskie drewno leży w równych stertach pod tarasem. Łatwo je rozpoznać, nawet z daleka. Jest gładkie, wypolerowane przez wodę i piasek, kolorem przypomina kamienie. Ole pali nim tylko w szczególne dni, to jego rytuał. Do drewna, którego używa na co dzień, nie podchodzi już z takim namaszczeniem. Układa je pod okapem, od południa, tam gdzie słońce świeci najdłużej. Jeździ po nie do Vils w samym sercu wyspy.


Okno, przy którym zwykle je i czyta, wychodzi na zachód. Linia horyzontu przecina ramę niemal idealnie w połowie i tylko tam, gdzie morze styka się z lądem, delikatnie się wybrzusza.

Ostatnio widział, musiał widzieć, helikopter ratowniczy, który przez dobrą godzinę krążył nad wodą. Latał nisko, reflektor oświetlał fale. Na pokładzie było dwóch ludzi w pomarańczowych kombinezonach, wpatrywali się w toń. Potem zniknęli w gęstniejącym zmierzchu, został tylko ten błąkający się w mroku ostrosłup światła. Huk silników sprawiał, że to wszystko wydawało się prawdziwsze. Maszyna nie opuszczała okiennej ramy. Ole nie zapalił światła, choć w kuchni zrobiło się już całkiem ciemno. Za domem rozlegał się śpiew policyjnych syren. Może były to tylko ćwiczenia, ale równie dobrze mogło znów chodzić o jakiegoś niedoświadczonego turystę, który wypłynął na Limfjorden. W końcu helikopter wyłączył szperacz, uniósł się i odleciał.


Są i takie dni, kiedy ziemia, morze i niebo za oknem zlewają się w jedno. Ole ma wtedy wrażenie, że jego dom wcale nie stoi na wyspie uwięzionej w ciasnym fiordzie. W takie dni czekający w porcie sjægt kusi go bardziej niż zwykle.

Bo uciec można tylko łodzią. Promy się do tego nie nadają. Wykluczają samotność i zmuszają do patrzenia za siebie – na kilwater prowadzący w stronę brzegu, który się opuściło. Żeby ucieczka się udała, potrzebna jest łódź, najlepiej właśnie solidny sjægt, z dziobnicą dość twardą, by wbić się w horyzont. Żeglując, musisz patrzeć przed siebie. Pewnie trzymać rumpel i za dużo nie myśleć. Skupić się na wietrze, zwrotach i kursie.

Ole wie jednak, że gdyby uległ pokusie, czekałoby go rozczarowanie. W najlepszym wypadku dopłynąłby po prostu w okolice Sæbygårds Hage, przy odrobinie szczęścia może zawinąłby do portu w Stenøre. W najgorszym – złudna pustka pochłonęłaby go i wypluła tam, skąd wyruszył.

Poza tym odkąd istnieją mosty łączące wyspę ze stałym lądem, nie ma już sensu uciekać. Mosty niweczą każdą próbę. Sprawiły, że każda ucieczka jest tylko złudzeniem, niczym więcej.


Po zakupy może iść na piechotę, ale pewnie częściej jedzie. Parkuje za sklepem. Wieczorami market Fakta przy Algade jest pusty i cichy. To dobra pora. Można wtedy swobodnie krążyć między półkami i spokojnie wybierać produkty. Nie trzeba się też martwić, że utknie się w kolejce do kasy. Ole ma tu swój utarty szlak, od warzyw przez pieczywo do nabiału, z powrotem do piwa i dalej do środków czystości. Sekcję ze słodyczami stara się omijać, czasem zdarza mu się jedynie złamać przy kasie, gdzie wystawione są na ostatnie kuszenie sterty czekoladowych batonów.

Market jest ogromny, ale wieczorami i tak obsługuje go tylko jedna osoba. W czwartki i piątki jest to pryszczaty chłopak z gęstą czarną czupryną.


Ole (jeśli to on był tym mężczyzną między kostkami do sedesów a proszkami do prania) obserwował go kiedyś z oddali. W sklepie było kilku klientów, wszyscy lawirowali wśród półek tak, żeby się przypadkiem nie spotkać. Gdy w pobliżu nikogo nie było, młody wyjmował spod kasy telefon i stukał palcem w ekran, co kilka sekund odgarniając grzywkę z czoła. Potem wyciągnął komórkę przed siebie i przez chwilę nią manewrował, kręcąc się na obrotowym krześle. Sprawdzał, które tło będzie najlepsze – sekcja owocowo-warzywna, chemia gospodarcza, stojak z gazetami czy gablota z papierosami. Długo nie mógł się zdecydować.

Dla Olego, jeśli to był on, musiał to być widok niezwykły. Kasjer w końcu spostrzegł jego zaciekawienie, nic sobie jednak nie robił z kolejnego zagubionego staruszka. Po sklepie poniósł się dźwięk elektronicznej imitacji migawki.

Ole pozostał dla chłopaka niewidzialny nawet wtedy, gdy wyładował już produkty przy kasie i wyjął portfel. Młody podsuwał kolejne kody pod czytnik, nie odrywając wzroku od trzymanego w drugiej ręce telefonu. Nagle skrzywił się i westchnął.

Ole chciał chyba coś powiedzieć, ale kasjer go uprzedził. Uniósł palec wskazujący i zbliżył usta do komórki.

– Piątek w pracy hasztag fuckjante.

Potem zwrócił się do Olego:

– Karta czy gotówka?


Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz

Подняться наверх