Читать книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti - Страница 13
8
ОглавлениеTo była pora wieczornych drapieżników. Wychodziły z nor lub wzbijały się do lotu z gniazd położonych wysoko w koronach drzew. Śnieg przykrył zapachy i sprawił, że ich węch stał się bezużyteczny, ale jednocześnie wygłuszył wszelki hałas, dzięki czemu wrażliwe uszy mogły wychwycić tupot małych gryzoni żerujących wśród niskich zarośli. Drapieżniki czekały cierpliwie, a gdy ofiary przebiegały przez otwarte przestrzenie, rzucały się na nie i chwytały w ostre szpony.
Las był areną cichej śmierci, nierównej walki.
Zwierzęta posiadały swój rewir, jak on. I niezbyt często zmieniały swoje szlaki, dlatego nauczył się je rozpoznawać. Szedł po śladach, wsłuchiwał się w odgłosy. Polował, gdy musiał. W razie potrzeby przemieniał się w sokoła albo w wilka i zabijał, wolał jednak posługiwać się pułapkami i odbierać życie bez zadawania cierpienia, o ile to było możliwe. Z niewiadomych przyczyn bolesne jęki tych stworzeń niepokoiły go i wzbudzały złe samopoczucie. Dlatego nauczył się, jak szybko zadawać śmierć: jednym, zdecydowanym ruchem. Głowa szybko opadała, a oddech się zatrzymywał.
Noc była jasna, sprzyjała polowaniu. Chmury przewiał wiatr, a lodowa pokrywa błyszczała w świetle księżyca. Wnyki rozstawił rano, kiedy zwierzęta jeszcze spały w swoich norach. Teraz musiał tylko zebrać łup, drżące ciała. Do pułapek podchodził pod wiatr, przedzierając się przez śnieg siłą potężnych mięśni ud. Widział już cień szamocącej się ofiary. Była duża, leżała na grzbiecie. Długie, cienkie, ale mocne nogi wierzgały w powietrzu w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, ale w ten sposób tylko zaciskały wnyki. Zwierzę prychało z wysiłku, usiłując uciec przed wyrokiem.
Podszedł ostrożnie, nie chciał przestraszyć jelenia. Położył rękę na jego szyi, żeby uspokoić zwierzę, zanim pętla je udusi. Wtedy z niezadowoleniem stwierdził, że to samica.
Przez chwilę klęczał w bezruchu i zastanawiał się, co robić.
To będzie długa i surowa zima, a wskazywała na to ilość żołędzi, jaką wiewiórki zgromadziły w swoich dziuplach. Zawsze je sprawdzał, gdy tylko nadeszły pierwsze przymrozki, zaglądał też zresztą do nor jeży, żeby się dowiedzieć, czego spodziewały się zwierzęta po nadchodzącym zimnie. Nigdy się nie myliły, a on wiedział, że za kilka pełni księżyca będzie potrzebował mięsa, żeby przetrwać mrozy.
Pogłaskał ręką miękką szarobrązową sierść. W szerokiej piersi zwierzęcia biło silne serce. Brzuch był ciepły, pokryty gęstym puchem, a sutki nabrzmiałe od mleka.
Poszukał wzrokiem między drzewami i zobaczył tam jelonka, który wpatrywał się w niego wielkimi zrozpaczonymi oczami. Nozdrza na wąskim pysku raz po raz otwierały się i zamykały: zwierzę próbowało odszyfrować jego zapach i pojąć, czy jest drapieżnikiem. Skoro jelonek nie opuścił jeszcze matki, to musiała być jego pierwsza zima. Pokryte meszkiem rogi ledwo rysowały się pod skórą. Latem osiągną maksymalną wielkość, a kolejnej zimy odpadną, by znowu odrosnąć. I tak przez całe życie, za każdym razem coraz większe, aż w końcu przybiorą postać majestatycznego poroża.
Jelonek jest wystarczająco duży, żeby przeżyć bez matki – powiedział sobie.
Samica jakby wyczuła jego myśli i wzrokiem poszukała jego oczu. Przestała walczyć, tylko oddychała chrapliwie. Szyja zwierzęcia spoczywała w jego ramionach. Ruch powinien być zdecydowany. Potrzeba było ogromnej siły, ale on ją posiadał.
Jego dłonie, zamiast się zacisnąć, zaczęły rozwiązywać pęta. Musiał popędzić zwierzę, żeby stanęło na nogi: nieoczekiwane oswobodzenie najwyraźniej zdezorientowało samicę. Gdy ją głaskał po twardym i silnym grzbiecie, czuł, jak przez jej członki przebiega pierwotna energia.
Wrzasnął, a wtedy zwierzę w zwinnych i szybkich podskokach ruszyło w stronę drzew, do swojego potomka.
On klęczał jeszcze przez chwilę w śniegu, z mocno bijącym sercem, jak za każdym razem gdy życie brało górę nad drapieżnym instynktem.
Poszukał suchej powierzchni pokrytej igłami sosnowymi i tam usiadł, opierając plecy o pień. Jego żołądek burczeniem okazywał swój sprzeciw. Z kieszeni kożucha wyciągnął dwa poplamione papierowe zawiniątka. Z pierwszego wziął kilka plasterków suchego mięsa, włożył je sobie do ust i zaczął mocno przeżuwać. Drugie zawierało coś innego. Coś cennego.