Читать книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti - Страница 17
12
ОглавлениеCoś niecnego kryje się w powrocie do codziennej rutyny po tym, jak oglądało się zmarłego: swego rodzaju godna potępienia radość i poczucie ulgi, że nie jest się na jego miejscu.
Jest coś niesprawiedliwego w rzucaniu się w wir codzienności, podczas gdy zmaltretowane ciało drugiego człowieka zamykają w stalowych ścianach komory chłodniczej.
Ludzie umierają codziennie – powtórzyła sobie Teresa. Śmierć – nieuchronna, okrutna i ludzka – to życie, tyle że pod inną postacią. Ale niewygodnie jest być jej świadkiem. Bo to jakby radować się z własnego oddechu, gdy ktoś inny opłakuje tego, kto już wydał ostatnie tchnienie.
Zamknęła za sobą drzwi do mieszkania, uwolniła ramię od torby i zrzuciła buty. Ciepłe drewno pod stopami przypomniało jej, że to zwykłe rzeczy są dla duszy wytchnieniem: jak wtedy, gdy w dzieciństwie biegła latem boso przez winnice, wzbijając w powietrze pył i śmiech. Ciągle czuła mineralny zapach spalonej od słońca ziemi i solnych kamieni, cierpkość zielonych pędów i słodycz kwiatów akacji. Pot, gorycz lwich paszcz, skradzione ze szklanki dziadka krople wina na wargach. Esencja szczęścia.
Te zastygłe w pamięci czasy odbijały się echem po pustym domu, w niepogwałconej niczym ciszy, takiej, w jakiej zostawiła go kilka godzin temu. Samotność to dyskretna lokatorka, nigdy nie wchodzi tam, gdzie nie powinna, i wszystko zostawia na miejscu. Nie ma ani zapachu, ani barwy. Jest nieobecnością, bytem, który określa się poprzez kontrast, jak próżnia, z tym że istnieje: bo to ona nocami, gdy sen zwlekał z przyniesieniem ulgi, wprawiała w drżenie filiżankę z naparem, którą Teresa trzymała w rękach. Jej brzęk niósł się po pokojach, nie napotykając żadnego ciepłego ciała. Samotność opinała Teresę jak za ciasne ubranie, jak staromodny gorset, który w towarzystwie prostuje plecy, ale w domowym zaciszu zapiera dech.
Nauczyła się ją neutralizować: przyjmowała codziennie w małych dawkach, żeby wyrobić w sobie odporność. Nie unikała jej, nie szukała ucieczki: stała nieruchomo i pozwalała się kąsać. W ten sposób jej dusza zaczęła wytwarzać przeciwciała i przestała obumierać.
Dom przywitał ją czarno-białymi uśmiechami na ogromnych fotografiach zawieszonych na ścianach: radosnymi, czasami bezczelnymi, często z odrobiną melancholii, która tylko nadawała im wyrazu. Należały do przyjaciół, którzy dotrzymywali jej towarzystwa wieczorem, gdy z książką w ręku zanurzała się w sofę: Louisa Armstronga, Elli Fitzgerald, Duke’a Ellingtona, Jeffa Buckleya… Głosy i nuty, które rozkosznie budziły duszę z letargu codzienności. Bezbarwność fotografii górowała nad żywymi i chaotycznymi kolorami salonu, rozpalając go. Teresa kupiła je na targu staroci w czasach, kiedy jeszcze miała ochotę, by pod koniec tygodnia wsiąść do samochodu i jechać gdzieś w poszukiwaniu przedmiotów, które stworzą jej gniazdo.
Gniazdo, które tak naprawdę nigdy nim się nie stało, bo przez większość życia mieszkała tu sama. Dużo czasu zajęło jej uwolnienie się od smutku. Krok za krokiem, Teresa mimo wszystko szła naprzód, oddychała, utrzymywała się na nogach, nie błądząc i przebaczając samej sobie. Życie budzi strach, jeśli spojrzy mu się w oczy i zobaczy, jakie naprawdę może być, ale nadal jest świętą, nietykalną, niesamowitą przygodą, której trzeba stawić czoła z otwartym sercem i gotowością na cud, której nie może zabraknąć nawet w obliczu największego bólu.
Musiała w to uwierzyć, inaczej by zwariowała.
– Nigdy tak naprawdę nie jesteśmy sami – mruknęła.
Nie wiedziała, czy sama w to wierzy, czy to tylko wybieg, żeby nie zboczyć z kursu.
Jej dłonie sięgnęły po pozytywkę stojącą na kufrze, jedyny przedmiot, który z biegiem lat nie zmienił się w tym domu. Z błękitnego fajansu w drobne żółte gwiazdki, ozdobiona figurką śpiącego aniołka, przyjmowała Teresę i jej udręki pod swoje gliniane, wypalone ogniem skrzydła.
Czuła jej zapach pudru i zniszczonych marzeń. Nakręciła ją.
Z wnętrza pozytywki dobyła się melodia przypominająca brzmienie dzwoneczka. Zawsze uważała ją za wzruszająco piękną. Smętna muzyka, która przywodziła na myśl gwiazdy zanurzone w błękitnym morzu, hen za lekkimi obłokami o srebrzystych refleksach: tajemnica wszechświata, pradawna zagadka sprzed miliardów lat. Jakby dochodziła z odległego, niecielesnego świata, jak dusze noworodków.
Teresa nie była religijna, nie wiedziała, w co wierzy, ale gdyby miała wskazać na znak – jeden jedyny – boskiej obecności w swoim życiu, byłby nim ten śpiący anioł, który ranił ją bolesnymi wspomnieniami i jednocześnie przepełniał kojącą słodyczą.
Zastanawiała się, czy kiedy nadejdzie dzień jej śmierci, całe to cierpienie nabierze sensu: czy uściśnie malutkie paluszki i pocałuje słodkie ciałko, spojrzy w oczy ciepłego aniołka i przytuli go do serca.
Nie, tak naprawdę nigdy nie była sama.
Pozwoliła słodko-gorzkiej melancholii rozpłynąć się po pokojach razem ze wzruszającą melodią. W łazience rozebrała się, unikając swojego odbicia w lustrze, by nie patrzeć na starzejące się ciało. Po szybkim prysznicu przygotowała się do wieczornego obrzędu: z szafki wyjęła opakowanie z glukometrem i nakłuwaczem. Włożyła końcówkę i zamknęła kapturek. Wyregulowała niezbędną głębokość nakłucia tak, żeby przebić skórę, i przyłożyła do palca. Kilka kropel ciemnej krwi skapnęło na pasek służący do pomiaru poziomu glukozy. Parę sekund i na ekranie pojawił się zadowalający wynik. Wzięła dozownik insuliny. Znowu te igły. Po latach codziennych tortur stały się jej własną koroną cierniową. Pomacała pośladki w poszukiwaniu najmniej bolesnego miejsca i się wkłuła.
Przez chwilę siedziała nieruchomo na brzegu wanny i wpatrywała się w kafelki na ścianach, a potem uporządkowała pomieszczenie, chowając w szafce dowody swojej choroby. Z trudem się ubrała, jakby nagle ciężar ostatnich godzin sprawił, że jeszcze bardziej przybrała na wadze.
Poszła do kuchni i zabrała się za przygotowanie kolacji, czegoś szybkiego do przegryzienia na sofie, z książką pod ręką. Może pozwoli sobie na lampkę dobrego wina, żeby złagodzić napięcie i przywołać sen.
Otworzyła lodówkę i nagle poczuła się tak, jakby płynęła po morzu przedmiotów pozbawionych tożsamości. Razem ze światłem, które zapaliło się po otworzeniu drzwiczek, pojawiło się coś jeszcze: pustka. Nie była w stanie niczemu nadać nazwy. Z przerażeniem rozejrzała się wkoło, ale jej mózg nie przypisywał obrazom żadnego znaczenia, nie łączył kształtów z ich przeznaczeniem i działaniem.
Spróbowała coś powiedzieć, lecz miała zdrętwiały język i zesztywniałą z paniki szczękę.
To było jej otoczenie, z tym że ona go nie rozpoznawała.
Dotarło do niej, że kołysanka dobiegła końca. Jej anioł zapadł w sen właśnie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowała. Znowu była sama. Sama i przerażona.