Читать книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti - Страница 14
9
ОглавлениеOfiarą był Roberto Valent. Inżynier urodzony i dorastający w tych stronach. Wyjechał na studia i wrócił z żoną i synem dopiero, kiedy turyści i sportowcy odkryli piękno tego zakątka świata, a przemysł turystyczny rozkwitł. Kierował pracami nad nową stacją narciarską.
Drewniany dom rodziny Valentów, postawiony na kamiennej podmurówce, znajdował się w pewnej odległości od centrum Travenì. Był wielkości willi i stał na spadzistej polanie od południowej strony wzgórza, która latem cieszyła się wyjątkowym nasłonecznieniem. Wokół nie było żadnego ogrodzenia, a granicę działki wytyczało jedynie kilka ogołoconych przez zimę klombów.
Staruszka o smętnym wyglądzie zdejmowała z okien świąteczne ozdoby, jakby nawet dom zamierzano ubrać w żałobę. Kobieta była chuda i miała na sobie czarny strój. Gdy tylko zobaczyła zbliżający się policyjny wóz, schowała się za zasłoną.
Teresa zastanawiała się, czy to matka Valenta. Odpowiedź otrzymała kilka minut później, gdy zadzwoniła do drzwi wejściowych. Otworzyła jej ta sama staruszka. Miała spuchnięte powieki i zaczerwienione oczy. Powiedziała, że synowa już czeka, i zaprowadziła ich do salonu, szurając filcowymi pantoflami o parkiet pachnący pszczelim woskiem. Teresa złożyła kondolencje, na które staruszka odpowiedziała monosylabami tłumionymi przez szloch, wtulając białą głowę w kościste ramiona. Wyglądała jak kwintesencja kruchości, chociaż musiała być silnej natury, skoro utrata syna nie zwaliła jej z nóg.
– Rozgośćcie się. Marta zaraz przyjdzie – powiedziała, zanim znikła, żeby zaparzyć kawę.
Teresa wybrała sofę, Marini fotel. Tego ranka przyszedł do pracy przed czasem, ubrany w dżinsy i w wygodnych butach, ale z marynarki i eleganckiego płaszcza nie zrezygnował. Patrząc na niego, Teresa pomyślała z rozbawieniem, że przemiana już się rozpoczęła. Pierwsze godziny dnia spędzili na miejscu zbrodni, oswobodzonym już od sprzętu techników, ale ciągle jeszcze ogrodzonym. Żeby ustalić, kto zabił Roberta Valenta, wpierw musieli się dowiedzieć, jak to zrobił – krok po kroku, aż do ostatniego aktu – i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to zrobił.
Rodzina mogła ułatwić im zadanie, chociaż Teresa w to wątpiła. Przyjechała, żeby wypełnić rutynowe formalności, które miały na celu jedynie zebranie ogólnych informacji i zapewnienie krewnych, że policja robi wszystko, żeby odkryć prawdę.
Pokój urządzono w stylu góralskim, tak samo jak resztę domu: drewno w odcieniu miodu skrzypiało pod nogami i pokrywało ściany oraz sufit. Uzupełniały je cenne tkaniny – brokat, wełna i filc. Dodatki dobrano z dbałością i gustem: intarsjowane pudełka w kształcie serca z szafranowymi ciastkami i kandyzowanymi owocami, stare miedziane i cynowe naczynia, wykorzystane jako pojemniki na aromatyczne zioła i anyż, które wypełniały pomieszczenie przyjemną wonią. Miękkie poduszki ozdobiono ręcznie wykonanymi koronkami. Obok drzwi wejściowych na niskim stoliku umieszczono szopkę w dawnym stylu i kolorystyce. Centralnym miejscem w salonie był murowany kominek, który zajmował większą część ściany i roztaczał miłe ciepło. Obok stała ława z miękkim siedziskiem. Kiedyś to właśnie tutaj gromadzono się wieczorem, po zakończeniu prac w lesie i zagrodzie.
Rodzina zamieszkująca ten dom została osierocona. Wieczory już nigdy nie będą takie same. A następujące po nich godziny – długie i pełne rozpaczy. Teresa uważała, że noce w Travenì i tak są aż nadto ciche: ledwie zapadał zmierzch, a ulice natychmiast pustoszały. Na dodatek tego ranka miasteczko obudziło się ze świadomością, że po jego bezludnych zaułkach krąży zabójca.
Wdowa nie kazała na siebie długo czekać. Martę Valent cechował miły wygląd, ale gdy tylko postawiła nogę w salonie, wypełniła go milczącym niepokojem. Policjantów przywitała wiotkim uściskiem dłoni, jakby chciała od razu zniknąć, a wyrazy współczucia przyjęła z opuszczonym wzrokiem. Usiadła na sofie w pewnym oddaleniu od Teresy, tak jakby tylko na niej przycupnęła. Battaglia uznała jej urodę za nijaką, będącą sumą regularnych rysów i wyblakłych kolorów. Nie budziła żadnych emocji, a wystarczyłby jeden defekt, jakiś ekscentryczny detal, żeby wyglądała przynajmniej interesująco. Ubrania, które miała na sobie, były równie bez wyrazu co jej smukłe i kościste ciało. Sprawiała wrażenie, jakby z trudem dźwigała ich przesadny ciężar. Fotografia stojąca na jednej z półek przedstawiała całkiem inny wizerunek kobiety: krągłe kształty i żywe spojrzenie. A wcale nie było to stare zdjęcie. Teresa pomyślała, że może drąży ją jakaś ukryta choroba.
Ciszę, która zapadła po okolicznościowych formułkach, przerwała matka Valenta, która właśnie weszła z pobrzękującą tacą. Woń kawy rozniosła się po salonie. Staruszka podała Teresie i Mariniemu dymiące filiżanki; kawa dla synowej pozostała na tacy.
– Nikt Robertowi nie życzył źle. Nie miał żadnych wrogów – powiedziała znienacka młoda pani domu.
Teresa dopiła swoją kawę, zanim się odezwała:
– Jednego musiał mieć.
– Ten, kto mu to… to zrobił, nie jest wrogiem, lecz szaleńcem.
– A dlaczego nie jednym i drugim?
Marta Valent skuliła się w sobie jak ślimak dotknięty palcem. Ta reakcja była aż nadto widoczna, skłoniła więc Teresę do przypuszczenia, że w jej świecie zbyt bezpośrednie relacje nie były mile widziane. Pożałowała, że nie okazała większej wyrozumiałości. Zaatakowała ją i doprowadziła do słownej utarczki, jakby ta kobieta była czemukolwiek winna. A przecież – przynajmniej na tę chwilę – była tylko ofiarą, tragicznie utraciła człowieka, którego wybrała na towarzysza życia i na ojca swojego dziecka.
– Jak zachowywał się pani mąż tamtego ranka i w poprzednie dni? – zapytała łagodnie, wracając do rutynowych pytań.
– Obojętnie, jak zawsze.
Odpowiedź zaskoczyła Teresę. Zauważyła, że kobieta ma zaczerwieniony serdeczny palec lewej dłoni, jakby przez wiele godzin tarmosiła obrączkę.
– Obojętnie? – powtórzyła.
– Przepraszam, chciałam powiedzieć, że myślami był w pracy. Wszyscy mu mówiliśmy, że za dużo pracuje.
– Zawsze odwoził syna do szkoły?
Kobieta spuściła oczy i wpatrzyła się w swoją spódnicę, którą gładziła drżącymi rękami, od kiedy usiadła.
– Nie, zazwyczaj ja się tym zajmuję – odparła – ale tamtego dnia nie czułam się dobrze. Cierpię na silne migreny. Roberto zostawił w domu telefon komórkowy, wiedziałam jednak, że po niego wróci. Nie może się bez niego obejść.
– Ze względu na pracę?
Wdowa wbiła wzrok w Teresę. Coś się w niej zapaliło.
– Tak, pracę – odpowiedziała. – Ale nie wrócił. Po kilku godzinach zaczęłam się martwić, postanowiłam więc, że pojadę na budowę. Dowiedziałam się, że w ogóle tam nie dotarł.
Teresa zwróciła się do matki Valenta:
– Czy pani zauważyła coś nietypowego u syna? – zapytała.
Oczy staruszki były teraz suche i zgaszone, jak stare, zniszczone kulki.
– U syna? Nie, nic dziwnego. Przepracowywał się, owszem, ale to nie miało już długo potrwać. Za kilka miesięcy, góra rok, budowa miała zostać ukończona. Tak mi mówił, kiedy się o niego martwiłam.
Zebrała puste filiżanki i zniknęła w kuchni. Błyskawiczna ucieczka. Z pomieszczenia zaczęły dobiegać szczęk naczyń w zlewie i cicha rozmowa.
Teresa domyśliła się, z kim gadała staruszka.
– Jest tam ktoś jeszcze? – zapytała wdowę.
– Chłopiec.
Chłopiec – powtórzyła w myślach Teresa. Jakby był synem kogoś innego. Mały obcy człowiek mieszkający pod jej dachem. Marcie Valent mimowolnie wymknęło się wyznanie: to przytulne i nieskazitelne gniazdko, o które tak się troszczy, jest być może tylko odpowiedzią na to, czego inni od niej oczekiwali. Teresa pomyślała, że w rzeczywistości ta kobieta może nie być emocjonalnie związana ze swoim dzieckiem.
– Chciałabym się z nim spotkać – powiedziała i nie zabrzmiało to jak prośba.
Kobieta zmarszczyła brwi.
– Czy to konieczne?
Teresa uśmiechnęła się pokrzepiająco i przytaknęła.
Diego Valent był posłusznym chłopcem: przyszedł od razu, na pierwsze zawołanie matki. Buzię miał czerwoną od płaczu, a w oczach kryło się zagubienie.
Zraniona i łagodna istota – pomyślała Teresa.
Dziecko podeszło do matki, a ta położyła mu rękę na ramieniu. To był ich jedyny kontakt fizyczny.
– Cześć, Diego. – Teresa przywitała go miłym głosem. – Nazywam się Teresa Battaglia i jestem komisarzem, ale możesz mi mówić po imieniu.
Chłopiec spojrzał na nią bez słowa. Szloch po płaczu ustąpił miejsca ciekawości.
– Ile masz lat?
– Dziesięć – odpowiedziała za niego matka, nie dając mu nawet czasu na decyzję, czy warto zaufać tej obcej osobie. – Diego ma problem z jąkaniem się.
Ostatnie zdanie było dla chłopca jak cios. Teresa zobaczyła, że aż się zatrząsł z upokorzenia. Poczuła złość i jednocześnie współczucie dla tej kobiety, wyzutej z wszelkich emocji. Jej oschłość nie była wynikiem żałoby; miała korzenie w przeszłości.
Weź swoje dziecko w ramiona – pomyślała z poirytowaniem i smutkiem. Obejmij je, obsyp całusami. Przyciśnij do piersi, to jedyna rzecz, do jakiej powinny ci służyć.
Stopniowo wychodziły na jaw relacje panujące w rodzinie Valentów. Teresa wiedziała już, dlaczego Diego wygląda jak mały dorosły, ubrany w ciemnoniebieskie spodnie o klasycznym kroju, beżowy sweterek z dekoltem w serek i wykrochmaloną błękitną koszulę z małym krawacikiem pod kołnierzykiem. Teresa była pewna, że chłopiec traktował go jak smycz na szyi.
Najchętniej uwolniłaby go od niego, rozczochrała mu włosy, pchnęła na sofę i zaczęła łaskotać. Zamiast tego pogrzebała w kieszeni i podała mu krążek lukrecji.
Diego popatrzył na matkę.
– On nie je cukru – powiedziała kobieta.
– Och, ale to specjalny cukierek – Teresa zwróciła się do Diega. – Jest słodki, chociaż nie zawiera cukru.
– Zastępniki sacharozy wcale nie są zdrowsze, pani inspektor – wtrąciła matka.
– Pani komisarz. Ale ty możesz mi mówić po imieniu – powtórzyła do chłopca.
Kobieta zdała sobie chyba sprawę z tego, jak niegrzeczny był jej ton głosu, bo powiedziała:
– Przepraszam. Mój mąż był w tych kwestiach bardzo stanowczy. – I wskazała na całą baterię słodyczy. – Diego wie, że nie wolno mu ich tknąć.
Teresa zadała sobie pytanie, jak wielkiej dyscyplinie poddano chłopca. Oto jak wychować sobie zbuntowanego nastolatka i bezwolnego dorosłego – pomyślała.
Schowała lukrecję z powrotem do kieszeni. Na ten ruch chłopiec aż rozchylił wargi. Chciał ją dostać, choć prezentowała się dość mizernie w porównaniu z wystawionymi w domu pysznościami. Dla niego jednak miała wielkie znaczenie.
Zaczął wykręcać sobie palce, podobnie jak matka, i wtedy Teresa zauważyła brud pod jego paznokciami. Ta mała skaza na perfekcyjnym wizerunku wywołała u niej uśmiech nadziei: a jednak tliło się w nim życie i odrobina zdrowej niesubordynacji! Diego przechwycił jej wzrok i natychmiast schował ręce za plecami. Teresa mrugnęła do niego porozumiewawczo; miał jej pełną aprobatę.
Potem wstała, a za nią Marini. Inspektor milczał przez cały czas – wreszcie zaczął się uczyć – ale nie umknęło mu nic, co właśnie rozegrało się na jego oczach. Miał bardzo wymowną minę: on też trzymał stronę Diega.
Już w drzwiach policjanci zamienili z wdową ostatnie, rytualne słowa.
– Wkrótce się odezwiemy – powiedziała Teresa. – Jesteśmy do dyspozycji w razie jakichkolwiek pytań czy wątpliwości. A jeśli coś się pani przypomni, nawet najbardziej banalny szczegół, który jednak pani zdaniem mógłby okazać się istotny, proszę od razu dzwonić.
– Dziękuję – odpowiedziała kobieta. – Wiem, że zrobicie wszystko, żeby znaleźć sprawcę.
Diego nabrał śmiałości i stał teraz obok Teresy, z zadartą głową, żeby dobrze się przyjrzeć pani komisarz. W jego oczach musiała wyglądać zabawnie.
Teresa pogłaskała go po włosach. I chyba poświęciła temu zbyt wiele czasu, bo ściągnęła na swoją rękę spojrzenie Mariniego. Gdy je zauważyła, od razu wycofała dłoń.
Przestań się zadręczać wspomnieniami – rozkazała sobie w duchu.
W samochodzie nie mogła oderwać wzroku od domu Valentów. Wpatrywała się w niego, dopóki nie zniknął z pola widzenia. Spadzisty, matowy w promieniach słońca dach, ciemne okna, cienie, które w jej wyobraźni poruszały się za oknami. Wszystko wyglądało tak, jakby czekało na coś, co uporządkuje życie jego mieszkańców.
Pomyślała o najmłodszym z nich, o małym żołnierzyku z brudnymi paznokciami. Czuła, że on też ją teraz obserwuje. Diego to bystry i ciekawy świata chłopiec. Żywa iskierka, którą rodzice próbowali okiełznać bezsensownymi regułami, jak zakaz jedzenia słodyczy pozostawionych na widoku. Jakby chcieli w ten sposób wystawić na próbę jego silną wolę.
Diego przywykł do tego, że codziennie patrzy na przedmioty godne pożądania i nie może nawet ich dotknąć – pomyślała Teresa. Czy istnieje coś bardziej szkodliwego dla psychiki dziecka?
Tak. Matka zimna jak lód.
Teresa zastanowiła się, czy ojciec też tłumił uczucia wobec syna. Najprawdopodobniej tak, jeśli wziąć pod uwagę to, co powiedziała Marta Valent. Określiła męża słowem „stanowczy”. Co więcej, zdradziła, że był też „obojętny”.
Jak bardzo obojętny? Czy to znaczy, że był pozbawiony uczuć?
To nie twoja sprawa – pomyślała, ale od razu się za to skarciła. Sprawa dziecka powinna interesować każdego.
Poszukała lukrecji w kieszeni, ale ze zdziwieniem stwierdziła, że jej tam nie ma.
W pierwszej chwili ogarnęła ją konsternacja, ale zaraz potem roześmiała się głośno.
Nie doceniła go: mały Valent potrafił sobie poradzić sam.