Читать книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti - Страница 8
3
ОглавлениеMassimo stał po kostki w kałuży.
Jego twarz zdradzała targające nim emocje: wściekłość, rozpacz, niedowierzanie, ale przede wszystkim wstyd. Z trudem brnął przez zwodnicze kępki traw, które rozstępowały mu się pod nogami, objawiając mulistą pułapkę.
Czuł na sobie spojrzenia wszystkich: całego zespołu, do którego miał dołączyć po przeniesieniu. Wiedział, że przełożony też go obserwuje, gdzieś ze skraju lasu.
Śnieg, który przed chwilą tylko prószył, teraz zaczął obficiej padać. Płatki muskały jego rozpaloną twarz, osiadały na skórze i topniały w mgnieniu oka.
Massimo zebrał się na odwagę i podniósł wzrok. Komisarz Battaglia to pewnie tamten facet pod czterdziestkę, odrobinę niższy od niego, z ogorzałą cerą i papierosem w ustach, który przygląda mu się spod zmrużonych powiek. Wskazał na niego jeden z policjantów, machając ręką w stronę przybysza. Massimo o nic więcej nie pytał i od razu ruszył przed siebie, ignorując ostrzegawcze pokrzykiwania kolegi po fachu. Nie rozumiał, skąd u niego takie poruszenie, dopóki po kilku metrach żwawego i demonstracyjnie swobodnego marszu nie zapadł się w błoto.
Nigdy nie zapomni tego dnia. Do biura dotarł z kilkominutowym opóźnieniem, potem czekał na korytarzu komendy ponad pół godziny, zanim ktokolwiek pofatygował się, by go powiadomić, że jego zespół dawno pojechał do wezwania. Nikt się nie zatroszczył, żeby na niego poczekać albo zostawić mu wiadomość. Zwyczajnie o nim zapomnieli.
Tylko pięć minut spóźnienia.
W pierwszej chwili Massimo pomyślał, że to jakiś żart, ale rozmawiający z nim policjant rzucił lapidarnie, że komisarz Battaglia nie ma poczucia humoru. On raczej też nie, jak można było zgadywać po jego minie.
Massimo miał dwie opcje do wyboru: albo poczeka na krześle na powrót zespołu, albo do niego dołączy, bez względu na to, gdzie się teraz znajduje.
Na swoje nieszczęście wybrał drugą z nich.
Nie spodziewał się, że będzie jechał prawie dwie godziny, nie odrywając wzroku od szyby, w ulewnym deszczu, walcząc ze strumieniami wody na asfalcie i oszalałą nawigacją. Kiedy w końcu dotarł do doliny, zaczął się kolejny koszmar – oblodzenie. Koła ślizgały się na wąskich i stromych serpentynach, przyprawiając go o zawał serca. Kilka razy samochód stawał w połowie podjazdu, bo opony nie łapały przyczepności na oszronionej jezdni. Na szczęście obok przejeżdżał traktor. Podeszły wiekiem właściciel o winnym oddechu i niewyraźnej mowie nalegał, że mu pomoże. Twierdził, że w tym okresie roku często się to zdarza turystom i że chętnie odholuje go na górę.
– Co za różnica, pnie, gnój czy samochody – stwierdził.
Massimo przystał na propozycję z duszą na ramieniu. Zanim zaczepił linę holowniczą, rzucił ostatnie zatroskane spojrzenie na samochód, po czym wsiadł i wrzucił na luz.
Właśnie w ten sposób dojechał do Travenì: holowany przez ciągnik.
Pomimo obolałych z napięcia pleców i wściekłego bólu głowy wreszcie mógł się przyjrzeć krajobrazowi. Cechowało go pierwotne, z niczym nieporównywalne piękno. Ośnieżone szczyty wznosiły się ponad tysiącletnie bory jak przytępione ostrza, które przebiły gęsty dywan lasów. Wyglądały jak mitologiczni giganci i zmuszały do zadarcia głowy, wzbudzając jednocześnie instynktowny lęk przed wysokością. W zaroślach, pomiędzy limbami i krzakami jagodowymi, szumiały przezroczyste strumienie, które spływały krętymi korytami między skałami, lodowymi stalaktytami i wonnym mchem. W śniegu zalegającym na poboczu Massimo dostrzegł liczne ślady zwierząt.
To był świat bardzo odległy od tego, do którego przywykł; świat pokazujący człowiekowi, jak niewiele znaczy i jak daremny jest jego trud. Naturalny raj, daleki jednak od pierwotnej nieskazitelności. Część zbocza została całkiem ogołocona. Na polanie zajętej przez baraki stały spychacze i inne maszyny do wycinki lasu.
Massimo odwrócił wzrok z niesmakiem, jak ktoś, kto właśnie dostrzegł plamę na pięknym obrazie.
Za ostatnimi serpentynami wyłoniło się Travenì, położone na płaskowyżu, z którego roztaczał się widok na dolinę. Otaczała je korona gór. Domy w stylu alpejskim zbudowane były z kamienia i drewna. Przed wejściem do każdego z nich ułożono stertę drew na opał, z których unosił się zapach żywicy. W niewielkim centrum miasteczka architektura była już zgoła inna: kilkupiętrowe budynki cechowały pastelowe kolory i charakterystyczne spadziste dachy. Balkony i tarasy zostały już przybrane w bożonarodzeniowe ozdoby z ostrokrzewu i czerwonych kokard. Przy głównej ulicy znajdowały się bary i karczmy, sklep spożywczy oraz dwie kafejki. Przed pubem zgromadziły się grupki młodzieńców z deskami snowboardowymi pod pachami i kubkami z grzanym winem w dłoniach; niedaleko było stąd do stoków narciarskich. Znalazło się też miejsce dla apteki i kilku butików z odzieżą dla turystów.
Właściciel traktora zostawił Massima na centralnym placu, odmawiając przyjęcia zapłaty, którą przybysz próbował mu wcisnąć. Odjechał, pomachawszy na pożegnanie i zatrąbiwszy klaksonem. Massimo rozejrzał się wokół. Miasteczko wyglądało jak z pocztówki, z jednym wyjątkiem: na tablicy ogłoszeniowej przed ratuszem wisiały przypięte pinezkami ulotki zapraszające na spotkanie, które miało odbyć się tego wieczora w szkolnej sali gimnastycznej. Mieszkańców całej doliny zachęcano do czynnego udziału w zgromadzeniu przeciwko powstaniu nowej stacji narciarskiej. Massimo od razu pomyślał o placu budowy, który rzucał się w oczy u podnóża góry, i o wyciętych drzewach. Nawet tutaj, daleko od miasta, nie było spokoju.
Bez trudu namierzył swój zespół, bowiem ofiarę morderstwa znaleziono niedaleko za miasteczkiem, od strony granicy państwa. Dojechać tam można było górską drogą biegnącą między kamieniołomem i niskimi zagajnikami. Wozy lokalnej policji już utworzyły blokadę na całej szerokości jezdni. Jeden z funkcjonariuszy notował tablice rejestracyjne przejeżdżających samochodów i personalia ciekawskich, którzy wystawiali głowy, żeby cokolwiek dostrzec.
Massimo okazał legitymację i zapytał o komisarza Battaglię. Niedługo potem ugrzązł w błocie, z którego teraz z mozołem usiłował się wydostać.
Plusem było to, że przełożony przestał zwracać na niego uwagę. Rozmawiał ze starszą kobieciną opatuloną w płaszcz prawie sięgający kostek. Nie dało się jej nie zauważyć: prosto ścięte włosy i opadająca na oczy grzywka były we wściekle czerwonym kolorze, który kłócił się z naturalną harmonią barw. Właśnie wskazywała na żleb gubiący się gdzieś w lesie, a mężczyzna przytakiwał.
Widocznie kobieta była świadkiem. Może to ona znalazła ciało.
Massimo pokonał ostatnie metry. Ktoś wyciągnął do niego rękę, by pomóc mu wydostać się z grzęzawiska. Przyjął pomoc, ale był tak zażenowany, że jego podziękowania zabrzmiały jak bełkot.
Po raz pierwszy od ukończenia akademii policyjnej czuł się oceniany. Miał przyspieszony oddech i ręce mokre od potu, pomimo mrozu. Wiedział, że trudno o gorszy początek.
– Inspektor Massimo Marini – przedstawił się, podając dłoń Battaglii. – Przydzielono mnie do pańskiego zespołu. Byłbym wcześniej, ale nikt mnie nie uprzedził o wyjeździe.
Ostatnie zdanie wyrwało mu się mimowolnie. A jego głos nawet dla niego samego zabrzmiał bezczelnie, jak u rozdrażnionego dzieciaka.
Nikt nie uścisnął mu dłoni, więc ją opuścił. Co za pechowy dzień.
Mężczyzna spoglądał na niego w milczeniu i nieznacznie kręcił głową, jakby chciał go ukradkiem przestrzec.
Odpowiedziała mu kobiecina.
– Nas też denat nie uprzedził o swojej śmierci, inspektorze.
Miała chrapliwy głos i taką minę, jakby znaczył dla niej mniej niż nic.
Massimo przyjrzał się jej bacznie. Wełniana czapka z cekinami rozpłaszczała na czole łobuzerską grzywkę, która w ogóle nie pasowała do zniszczonej twarzy i surowych rysów zdradzających równie surowy charakter. Jej oczy rewidowały go jak niecierpliwe ręce, obmacywały, jakby czegoś szukały. Zębami przygryzała zauszniki okularów. Massimo zauważył, że miała cienkie wargi: od czasu do czasu ściągała je, jakby ważyła jakąś myśl. Być może ocenę.
Płaszcz skrywał korpulentną sylwetkę; materiał opinał się na szerokich biodrach.
Jeden z policjantów podszedł z telefonem komórkowym w dłoni i podał go kobiecie.
– Dzwoni komendant, pani komisarz. Pyta, czy ma pani chwilkę.
Przytaknęła i odeszła kilka kroków. Od czasu do czasu zerkała w stronę Massima.
Ten stał jak skamieniały. Ledwo się zorientował, że mężczyzna, którego wziął za Battaglię, uścisnął mu dłoń i przedstawił się jako agent Parisi. Kompletnie zaschło mu w ustach i był bliski hipotermii. W głowie szukał takich przeprosin, które nie zabrzmiałyby idiotycznie, ale gdy kobieta skończyła rozmowę, zdołał wydusić z siebie tylko jedno zdanie, niestety, najmniej odpowiednie w tej sytuacji.
– Nikt mi nie powiedział, że mam pytać o kobietę, pani komisarz.
Spojrzała na niego tak, jak się patrzy na gówno przyklejone do czyjejś podeszwy.
– Jak widać, taka ewentualność nawet nie zaświtała w pańskiej głowie, inspektorze.
Inspektor. Młokos, na dodatek jak z żurnala wycięty. Teresa czuła jego wodę kolońską na odległość. W ogóle nie pasował do tego alpejskiego torfowiska, pełnego śniegu i krwi, którą woda wypłukiwała z mchu i zabierała ze sobą w głąb ziemi. Krwi człowieka zabitego w sposób, jaki rzadko zdarza się policjantowi oglądać.
Massimo Marini miał ładną buzię z niewielkim zarostem. Najwyraźniej nie ogolił się tego ranka. Coś poszło nie tak. I to bardzo nie tak, jeśli oceniać po wyglądzie.
Początek nie był najszczęśliwszy. Wysiłki młodego inspektora, żeby zademonstrować swoją rezolutność, spełzły na niczym. Teresa uważała jednak, że każdemu należy się druga szansa, nawet tak beznadziejnym przypadkom jak on.
Ciekawa była, dlaczego poprosił o przeniesienie z wielkiej metropolii do małego prowincjonalnego miasteczka. Od czego – a może od kogo – postanowił uciec ponad pięćset kilometrów?
Ludzie uciekają od tego, co ich przeraża, rani albo niewoli – pomyślała.
Czyżby miłość, która nadal nie daje mu spokoju? Ale na jego twarzy nie widać było rozpaczy ani nieprzespanych nocy, tylko stres, którego przyczyną była ona sama, a nie jakieś piękne i niezdecydowane dziewczę. Co innego zmusiło go do ucieczki.
Patrzyła, jak stoi nieruchomo, podczas gdy płatki śniegu opadają na jego nieco bardziej przygarbione, niż kiedy się pojawił, ramiona.
Teresa powstrzymała uśmiech zadowolenia. Uwielbiała doprowadzać do rozpaczy nowo przybyłych i nie zamierzała dla nikogo robić wyjątku. Cieszył ją wzrok jak u zbitego szczeniaka. Wiedziała, że przez chwilę naprawdę bał się reprymendy, bo zachował się niegrzecznie i wypadł jak cymbał, chociaż na wszystkich chciał wywrzeć dobre wrażenie.
Zignorowała go i zwróciła się do Parisiego, kontynuując rozmowę przerwaną przez komiczny występ inspektora.
– Trzeba będzie zejść do żlebu i poszukać tam, między roślinami – stwierdziła.
Policjant kiwnął głową.
Teresa popatrzyła na Mariniego. Ciekawa była, gdzie zgubił kurtkę albo cokolwiek, czym zazwyczaj chronił się przed zimnem, ale nie dała tego po sobie poznać. Zapytała za to:
– Inspektorze, może pan?
Aż się wzdrygnął, jakby się zastanawiał, o czym ona, do cholery, mówi, ale nie szukał ratunku. Zszedł do żlebu w tym, co miał na sobie, chwytając się kępek traw, żeby nie ześlizgnąć się do wody.
Teresa pokręciła głową. Po co komu takie ego, skoro tylko komplikuje życie.
Ale nawet nie pisnął. Nie kazał sobie dwa razy powtarzać.
Dobry znak: chciał naprawić błąd i był gotów na wszystko.
Parisi już miał zdjąć ochraniacze, które włożył do inspekcji, i podać je koledze w tarapatach, ale Teresa go powstrzymała.
Razem przyglądali się, jak buty inspektora grzęzną w błocie, pośród śmierdzących liści i zgniłych resztek nie wiadomo czego.
Teresie niemalże zrobiło się go żal, ale widok był zabawny.
Massimo w końcu przełamał się i poprosił o pomoc.
– Czego mam szukać? – zapytał po kilku minutach szperania na oślep.
– Oczu – odpowiedziała Teresa. – Jeszcze ich nie znaleźliśmy.