Читать книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti - Страница 5
ОглавлениеAustria, 1978
Nad tym miejscem ciążyła pewna legenda, jedna z tych, które ciągną się za kimś jak uporczywy smród. Powiadano, że późną jesienią, zanim deszcze przemienią się w śnieg, nad alpejskim jeziorem unoszą się złowrogie opary.
Pną się po zboczu wraz z porannymi mgłami, a wtedy w stawie odbija się niebo. To raj przegląda się w piekle.
Można wtedy usłyszeć żałosne zawodzenie, odbijające się echem od murów dziewiętnastowiecznej budowli na wschodnim brzegu.
Szkoła. Tak w miasteczku mówiono o budynku, choć wielokrotnie zmieniał swoje przeznaczenie i nazwę: myśliwska rezydencja cesarza, nazistowska kwatera główna, prewentorium przeciwgruźlicze dla dzieci.
Teraz na korytarzach niepodzielnie panowała cisza, odrapane ściany, wyblakłe malowidła i echo samotnych kroków, a w listopadzie także wycie, które rozlegało się we mgle i wspinało na okna na najwyższych piętrach, aż po spadzisty, lśniący od szronu dach.
Ale legendy są dobre dla dzieci i melancholijnych staruszków o gołębich sercach. Agnes Braun dobrze o tym wiedziała. Szkoła była jej domem od zbyt wielu lat, żeby te nocne pojękiwania wywierały jeszcze na niej jakieś wrażenie. Znała skrzypienie każdej klepki i bulgotanie w każdej zardzewiałej rurze biegnącej w szczelinach ścian, chociaż większość pięter została zamknięta, a drzwi do sal zabito deskami.
Od kiedy budynek zaczął pełnić funkcję sierocińca, państwowe środki coraz bardziej się kurczyły, brakowało także prywatnych darczyńców; nikt nie kwapił się, by sypnąć groszem.
Agnes przeszła przez piwniczną kuchnię położoną między spiżarnią a pralnią. Pchała przed sobą wózek, zręcznie omijając kadzie, które już za kilka godzin buchną lepką parą. Była sama o tej porze – już nie nocnej, ale jeszcze nie dziennej. Towarzyszyły jej tylko przelotny cień szczura i zarysy tusz wiszących w dawnej chłodni.
Windą towarową wjechała na pierwsze piętro, do skrzydła, nad którym przydzielono jej pieczę. To, co zaraz miała zrobić, od pewnego czasu wywoływało u niej trudny do nazwania dyskomfort, jakby drążącą ją po cichu chorobę, która zwlekała z ostatecznym atakiem.
Winda zaskrzypiała pod ciężarem wózka i jej ciała. Zatrzeszczały łańcuchy i liny. Kabina zatrzęsła się i ruszyła w górę, by z ostrym szarpnięciem stanąć kilka metrów wyżej. Agnes odsunęła metalową siatkę. Korytarz na pierwszym piętrze ciągnął się jak długa, pomalowana na bladoniebiesko kiszka, z wykwitami wilgoci i rzędem dużych okien we wnękach.
Jedna okiennica rytmicznie uderzała o framugę. Kobieta zostawiła wózek i pośpieszyła, żeby ją zamknąć. Szyba była zimna i zaparowana. Agnes przetarła ją dłonią. Świt dobywał z ciemności dolinę i miasteczko. Dachy domów wyglądały jak małe ołowiane kosteczki. Ponad nimi, na wysokości tysiąca sześciuset metrów nad poziomem morza, między zabudowaniami a Szkołą, nieruchoma i zasnuta jeszcze oparami tafla jeziora powoli barwiła się na różowo. Niebo było bezchmurne, ale Agnes wiedziała, że tego dnia słońce nie ogrzeje spadzistej polany. Odkryła to w chwili, gdy spuściła nogi z łóżka i poczuła narastającą migrenę.
Mgły zaczęły się podnosić, pochłaniając widzialny świat; światło, dźwięki, wszystkie zapachy nasiąknęły ich zbutwiałą wonią – wonią kości. Jak żywe sunęły w górę po oszronionej trawie, a z ich wnętrza dobywały się jęki.
Oddech umarłych – pomyślała Agnes.
Ale to był wiatr, buran, który nacierał od północnego wschodu. Zrodzony na odległych stepach, przemierzył tysiące kilometrów, by na koniec wpaść w wąskie doliny, warczeć nad brzegiem rzeki, na skraju lasu, hulać po pustych terasach, wzbić się z gwizdem i roztrzaskać na skalistej ścianie.
To tylko wiatr, powtórzyła w duchu kobieta.
Zegar wahadłowy w holu wybił szóstą. Zrobiło się późno, ale Agnes ani drgnęła. Zwlekała. I dobrze wiedziała dlaczego.
– Mam omamy – szepnęła.
Zacisnęła dłonie wokół stalowej rączki wózka. Pojemniki zabrzęczały, gdy wolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi na końcu korytarza.
W stronę Gniazda.
W jej głowie nagle pojawiła się pewna myśl, która przyprawiła ją o skurcz żołądka: ta sala naprawdę była jak gniazdo. A przynajmniej od kilku tygodni. Aż buzowała od cichej, ukradkowej pracy. Jakby jakiś owad przygotowywał się do wyklucia. Agnes była pewna swoich podejrzeń, chociaż nie do końca potrafiła wytłumaczyć, co tak naprawdę działo się w środku. Nikomu nie pisnęła ani słowa, nawet dyrektorowi. Wziąłby ją za wariatkę.
Wsunęła rękę do kieszeni fartucha, a jej palce musnęły szorstką tkaninę kaptura. Wyciągnęła go i założyła na twarz. Cienka siateczka zakrywała nawet oczy, przesłaniając otoczenie. Taka była zasada.
Weszła do środka.
Sala tonęła w ciszy. W pękatym żeliwnym piecu tuż obok drzwi żarzyło się jeszcze kilka polan, roztaczając przyjemne ciepło. Łóżka stały w czterech rzędach, w każdym po dziesięć. Zawieszone na nich tabliczki nie zawierały żadnych imion, lecz tylko cyfry.
Nie słychać było ani płaczu, ani wołania. Agnes wiedziała, co by zobaczyła, gdyby tylko miała odwagę przyjrzeć się uważniej – zgaszone, pozbawione wyrazu oczy.
W każdym łóżku, z wyjątkiem jednego.
W absolutnej ciszy do jej uszu docierał jeden dźwięk. To on wierzgał nogami, nabierał sił. Przygotowywał się. Nie wiedziała jednak do czego. Może naprawdę oszalała.
Powoli, krok za krokiem, podeszła do numeru trzydziestego dziewiątego.
Obiekt, w przeciwieństwie do reszty, tętnił życiem. Jego wyjątkowe oczy bacznie patrzyły i śledziły każdy jej ruch; Agnes wiedziała, że usiłuje złapać przez siatkę kaptura jej wzrok, dlatego wciąż z konsternacją odwracała oczy. Obiekt numer trzydzieści dziewięć był świadomy jej obecności, chociaż nie powinien.
Kobieta upewniła się, czy nikt z pracowników nie zagląda przez drzwi, i wyciągnęła palec. Obiekt ugryzł ją, mocno zaciskając dziąsła na jej ciele. Jego oczy rozbłysły demonicznie. Kiedy Agnes zaklęła i wyrwała rękę, z jego ust wydobył się krótki, nerwowy jęk.
Oto jego prawdziwa natura. Drapieżna.
To, co wydarzyło się chwilę później, przekonało ją, że nie może już dłużej ukrywać swoich podejrzeń.
Obiekty sąsiadujące z numerem trzydziestym dziewiątym też przerwały ciszę. Ich oddechy zrobiły się przyspieszone, jakby odpowiadały na wezwanie. Gniazdo buzowało.
A może tylko tak się jej zdawało.