Читать книгу Białe róże z Petersburga - Joanna Jax - Страница 3
1903
1
ОглавлениеBal z okazji dwusetnej rocznicy założenia Petersburga przez Piotra Wielkiego, wydany przez cara Mikołaja II, trwał dwie noce i był największym wydarzeniem towarzyskim sezonu. Nastała zima, Newa zamarzła, a miasto okryło się śnieżnym puchem, który nadawał mu baśniowego wyglądu. Ci, którym nie dane było otrzymać zaproszenia od carskiej rodziny, a tych była zdecydowana większość, wzdychali z rozmarzeniem i pewnego rodzaju żalem, że nie mogą uczestniczyć w tak doniosłym wydarzeniu, inni dusili się z wściekłości, że car się bawi, gdy tymczasem oni przymierają głodem.
Pierwszego wieczoru odbył się w Ermitażu koncert, gdzie wystawiano fragmenty Borysa Godunowa, a potem baletu Jezioro łabędzie. Gwiazdą wieczoru zaś była sama Anna Matwiejewna Pawłowa. Drugi wieczór, na który czekała większość gości, obfitował w występy z udziałem najlepszych tancerzy pułków gwardyjskich. Szeptano, iż wybierała ich osobiście caryca Aleksandra, wzbudzając tym faktem zazdrość dobrze urodzonych panien, które wieczorem, wtulając głowy w obleczone batystem poduszki z monogramami, myślały o tym swoistym przeglądzie przystojnych mężczyzn jak o wytwornym menu, pełnym różnorakich potraw, a każda z nich miło łaskotała podniebienie.
Od kilku miesięcy nie mówiono w arystokratycznych domach o niczym innym, tylko o tym wielkim wydarzeniu. Jako że był to bal kostiumowy, zalecono, by goście przybyli w strojach stylizowanych na wiek XVII, na cześć Aleksego Michajłowicza – ojca założyciela Petersburga. Kobiety wciąż rozprawiały o swoich przebraniach z równie dużym przejęciem, jak o liście gości, którzy mieli zjawić się w Pałacu Zimowym. Zastanawiały się, czy swoje suknie uszyć z brokatu, jedwabiu, a może z aksamitu. Przyozdobić je perłami czy może wykwintniej byłoby wysadzić je diamentami? Przebrać się za bojarynie, damy dworu czy może za zwykłe chłopki? Te, które zdecydowały się na strój wieśniaczek, nie ustawały w wysiłkach, by ich suknie nie wyglądały zbyt skromnie i w rezultacie niewiele one przypominały te nad wyraz ubogie kobiety. Mężczyźni wystąpili w strojach hetmanów, kanonierów i bojarów albo sokolników i w istocie można było poczuć, że czas się cofnął i w Petersburgu nastąpił powrót do XVII wieku.
Cesarz ukazał się gościom jako car Aleksy I Michajłowicz, a jego małżonka tego dnia przybrała postać carycy Marii Iljiniczny Miłosławskiej. W kuluarach szeptano, iż jej suknia warta była milion rubli. Kiedy więc caryca Aleksandra pojawiła się wraz ze swoim małżonkiem w drzwiach, taksowano ją dyskretnie wzrokiem, by policzyć diamenty przyszyte do gorsu, po czym w myślach szacowano ich wartość, bowiem publiczne rozprawianie na podobny temat było w bardzo złym guście.
Tego dnia dziesięcioletni Aleksander Fiodorowicz Oboleński jechał powozem z rodzicami i również miał na sobie kostium. Podobno przebrano go za małego cara Aleksandra, ale niewiele go to obchodziło. Jego myśli zajęte były zupełnie czymś innym, a mianowicie atrakcjami, jakie tym razem zaserwuje carska para dzieciom. Co zrozumiałe, maluchy nie uczestniczyły w przedstawieniach i od razu udawały się do specjalnie przygotowanych dla nich sal Pałacu Zimowego, by pod okiem guwernantek i niań bawić się we własnym gronie. Kiedy ostatnim razem podobny bal zorganizowała hrabina Szeremietiew, w jednym z pokoi ustawiono drewnianą ślizgawkę, z której to zjeżdżali wprost na małe dywaniki. Na wypolerowanym parkiecie, w pałacu nad Fontanką, sunęli na nich niczym Aladyn na czarodziejskich dywanach. Matka wspominała mu, że będzie pokaz sztucznych ogni, cyrkowcy i mnóstwo słodyczy, i Aleksander był bardzo ciekawy tych wszystkich niespodzianek. Zastanawiał się jedynie, które zabawy przystoją dziesięcioletniemu chłopcu, a na które jest już zbyt poważny. Miał jednak nadzieję, że przy tej sforze dzieci nikt nie będzie zwracał uwagi na podobne kwestie, chociaż sam czuł, iż na ślizgawkę jest już nieco za duży.
Powóz Oboleńskich utknął na Bulwarze Konnogwardyjskim, wiodącym do Pałacu Zimowego, ponieważ gości zmierzających na bal do cara było mnóstwo. Od czasu do czasu matka Aleksandra wychylała się z powozu, by przywitać się z damami zmierzającymi do pałacu w innych pojazdach. Zawsze była przesadnie wylewna i obdarowywała komplementami swoje, jak je nazywała, przyjaciółki lub kuzynki. Kiedy tylko jednak skończyła rozmowę, sarkała pod nosem.
– Przecież Sonia Dołgoruka ma z siedemdziesiąt lat, a ubrała się w kostium młodziutkiej bojaryny Anny Golicyny, a przecież ta zmarła na cholerę, gdy miała siedemnaście lat – parsknęła Irina Aleksandrowna Oboleńska.
– To tylko zabawa – mruknął Fiodor Mikołajewicz Oboleński, którego kompletnie nie interesowały takie kwestie.
Przebrał się za carskiego ordynansa, bo taki kostium wybrała mu małżonka, ale wcale nie miał ochoty iść na żaden bal. Młody Aleksander sądził, iż to dlatego, że ojciec nie darzył specjalną estymą cara Mikołaja II, z rozrzewnieniem wspominając jego ojca i poprzednika, nader rzutkiego, acz surowego Aleksandra III. Być może miałby nieco inne zdanie o Mikołaju II, gdyby młody car nie ożenił się potajemnie z „tą Niemką”, jak pogardliwie mówił ojciec o carycy Aleksandrze. Nie budziła jego zaufania, może dlatego, że była zamknięta w sobie, rzadko kiedy się odzywała i Fiodor Oboleński uznał to za przejaw wyniosłości i pogardy dla narodu Imperium Rosyjskiego. Nie brał pod uwagę najprostszej przyczyny powściągliwości carycy, a mianowicie jej nieśmiałości.
– Ty jakoś traktujesz tę zabawę śmiertelnie poważnie – mruknęła Irina, niezbyt zadowolona z faktu, że nie ma z kim wymienić ploteczek.
– Wy, kobiety, będziecie zajmowały się mariażami i fasonami sukien, my, mężczyźni, polityką. Tak więc nie licząc dobrego jadła i alkoholu, będzie to dzień podobny do innych – odparł z westchnieniem Fiodor, który ostatnio snuł bardzo ponure proroctwa dotyczące przyszłości Imperium Rosyjskiego. Przywiązany był do proizwołu, czyli samowoli, władzy i arystokracji, i samodzierżawia, a wszelkie propozycje reform odrzucał, nazywając swoich niektórych krewnych i przyjaciół „cholernymi liberałami”.
– Na balu najważniejsze są tańce, a nie polityczne dysputy – mruknęła Irina Aleksandrowna.
– Nie samymi tańcami żyje człowiek – odparł jej mąż i skupił się na wzornictwie powozów zmierzających na bal.
Mały Aleksander niewiele rozumiał z tego, o czym rozprawiał jego ojciec. Wiedział jedynie, że Fiodor Mikołajewicz nie lubił jakichkolwiek zmian. Pomyślał, iż być może z tego powodu był ciągle niezadowolony, bo nawet Aleksander zauważał wkraczającą szybkim tempem nowoczesność, co zawsze wiązało się z pewnymi zmianami. Nie było dnia, by gazety nie donosiły o kolejnych wynalazkach, a wśród nich poczesne miejsce zajął chociażby telefon, który coraz częściej stanowił wręcz nieodzowny element wyposażenia arystokratycznych domów. Każda techniczna nowinka, z jaką spotykali się starsi, wywoływała u nich ból głowy. I nie tylko ze strachu przed użytkowaniem tego typu urządzeń, bowiem telefon wydawał dziwne dźwięki i przemawiał do nich nie wiadomo jakim sposobem, ale nie mieli pojęcia, jak się zachować, by było to zgodne z etykietą. Aleksander uważał to za głupie, gdyż nie widział powodu, dla którego należy marnować kilka dni na rozważania, gdzie ów magiczny przedmiot ulokować i kto ma prawo lub też obowiązek pierwszy podnieść słuchawkę.
Kiedy tylko podjechali przed pałac i Aleksandra oddano pod opiekę pałacowych niań, zapomniał o sporach rodziców, jakie toczyli w powozie i jedynie rozglądał się ciekawie, szukając zapowiadanych atrakcji. A przede wszystkim zastanawiał się, jakimi prezentami zostaną obdarowane dzieci, gdy już bal się skończy, a one będą szykowały się do powrotu do domu. Nie dopytywał jednak o upominki, bo wiedział, że byłoby to nader niestosowne. Najmniej cieszył się z tańców, bo chociaż wszystkie dobrze urodzone dzieci uczyły się tańczyć od wczesnych lat i opanował tę sztukę w stopniu bardzo przyzwoitym, z całego serca tego zajęcia nie lubił. Podobnie jak wielu innych, które robić należało, a do których młody Aleksander Fiodorowicz Oboleński nie miał szczególnego zacięcia. Wiedział jednak, iż nie ma wyjścia, bo – jak mawiał jego ojciec – przywiązanie do tradycji i historii jest gwarantem przetrwania starego porządku świata. A ów stary porządek oznaczał błogie nieróbstwo, majętność i próżniaczy tryb życia. I, niestety, tańce.
Podczas tańców jego partnerką była Anna Pawłowna Golicyna i nawet przepowiadano, iż kiedyś zostanie jego żoną. Matka wówczas się denerwowała i mówiła, że Anna pochodzi z tych biedniejszych Golicynów, ale za to nazwisko pasuje do niej jak ulał, bowiem gdy dorośnie będzie „goła jak noworodek”, jeśli jej ojciec nie zaprzestanie inwestowania w niepewne interesy. Aleksander lubił Annę Pawłownę, ale z racji wieku o małżeństwie w ogóle nie myślał i miał o nim nikłe pojęcie. Wiedział jedynie, że po ślubie małżonkowie mieszkają razem, a potem do ich wspólnego domu przywożą małe, wrzeszczące stworzenia, które potem dorastają i ponownie łączą się w pary. Oczywiście nie w sposób dowolny, bowiem krąg osób, z którymi nawiązywało się stosunki, był ściśle określony.
***
Pamiętał, gdy dwa lata wcześniej, otrzymał surową reprymendę od matki za zabawę z dzieckiem ze wsi. Chłopiec nazywał się Iwan, miał tyle lat, co on i zaczynał pobierać naukę pisania i czytania w szkole, jaką otworzyła dla biednych hrabina Szeremietiew. Spędzali wówczas na wsi całe lato, w majątku Oboleńskich, w Mikołajewie. Często jednak opuszczał bramy dziedzińca i szedł do wsi, bo tam nie trzeba było pilnować etykiety, a chłopcy z okolicznych domostw mieli ciekawsze pomysły na zabawy. To właśnie w Mikołajewie pierwszy raz poszedł sam do chaty wieśniaków, chociaż bał się wejść do jej wnętrza. Wydawała mu się mała i bardzo biedna. Jednak najbardziej obawiał się tego, iż pokryty strzechą dach runie na niego i zabije go, bowiem wszystkie chałupy w osadzie sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały się rozlecieć.
Niekiedy patrzył na chłopców w podobnym do niego wieku i zastanawiał się, jak to jest biegać cały czas boso i ubierać się ciągle w jedno odzienie. Wieś jednak jawiła mu się jako bajkowa kraina, stworzona przez Boga, by cieszyć oczy złocistymi łanami zbóż, szumem listowia w zagajnikach i przyjemnie drażnić nozdrza zapachem łąki. Niekiedy nosił ze sobą siatkę na długim kijku i zapamiętale łapał kolorowe motyle, by potem z żalem wypuszczać je na wolność. Przyszpilanie ich do drewnianej deski, by stworzyć niepowtarzalną kolekcję, uważał za barbarzyństwo, chociaż nie miał oporów, by wziąć z ogrodowego stolika „Moskowskije wiedomosti” i utłuc potężną, połyskującą w słońcu muchę.
Na jednej z takich eskapad poznał Iwana Dragonowa i bez namysłu zaprosił go do ogrodu, gdzie usytuowano piaskownicę, huśtawki i miejsce, gdzie dzieci mogły do woli pić kompot i zajadać się słodyczami. Matka zrugała go wówczas, Iwana wygoniła i na tym zakończyła się ich znajomość. Iwan bardzo mocno różnił się od pozostałych dzieci w ogrodzie, przede wszystkim dlatego, że był bosy, miał brudne ubranie i portki związane powrozem. Nawet Aleksander widział, że chłopak odstaje od reszty, ale nie zważał na to, bo Iwan tak samo, jak inne dzieci pałaszował ciastka i skakał po siatkowej trampolinie, podobnej do tej, jaką Aleksander widział w cyrku Cinisellego.
– To jest inny świat, Sasza – powiedziała wówczas do niego matka. – Odgrodzony szklaną ścianą. Możesz wszystko przez nią zobaczyć, ale nie masz prawa przez nią przechodzić. Nosisz takie samo nazwisko, jak książę Oboleński, a to zobowiązuje.
Niewiele z tego pojmował.
– Jakby była ze szkła, tobym sobie rozbił głowę.
– To metafora, Sasza.
Tego określenia nie zrozumiał już wcale, ale więcej za ową szklaną ścianę nie przechodził. Nie zwykł także dyskutować z matką. Jeśli zakazała mu chodzić do wsi samemu i zadawać się z tamtejszymi dziećmi, należało posłuchać i nie robić tego więcej. Tęsknił trochę i za wiejskimi pejzażami, i za Iwanem, który chociaż biedny, odznaczał się nadzwyczajną bystrością umysłu i przebiegłością, czego Aleksander nawet mu zazdrościł.
Pamiętał też czas spędzony w Liwadii, w pałacu hrabiny Szeremietiew, i wspominał go bardzo dobrze. Pałac w Liwadii nie był tak okazały, jak ten, w którym car spędzał letnie miesiące, ale już sama jego bliskość dodawała splendoru rodzinie. Pałac, w którym on gościł, również posiadał patio na wzór arabski, tak jak carski, wewnętrzny dziedzińczyk i choć nie był zbudowany z marmuru krymskiego ani nie posiadał wieży florenckiej, jego fasada wręcz raziła bielą na tle intensywnie błękitnego nieba i soczystej, nieco egzotycznej roślinności. Wokół domu zaś rozciągał się wypielęgnowany ogród, pełen śródziemnomorskiej roślinności, która znacznie różniła się od tej na północy kraju, i przez pierwsze dni pobytu Aleksander patrzył jedynie na nią, podziwiając palmy i oleandrowe żywopłoty.
Często jeździł z innymi dzieciakami na nadmorską plażę, gdzie mogli kąpać się i podziwiać kunszt, z jakim Bóg stworzył świat. Morskie dno i plaża usiane były drobnymi kamieniami i nie sprzyjały zanadto zabawie, ale lubił zbierać nietuzinkowe okazy, w skupieniu oglądając ich kształt i fakturę. W tym czasie rodzice spacerowali po nabrzeżu wraz z przybyłymi do hrabiny gośćmi, a gdy już się zmęczyli, co następowało nadzwyczaj szybko, zasiadali do pikniku, który organizowała im służba. Na białych obrusach, rozłożonych na nieco wyschniętej trawie, pojawiał się złocony samowar, patery z owocami i kosze z maślanymi bułeczkami.
Niekiedy wszyscy udawali się na kort tenisowy. Aleksander lubił tę grę, bo odkąd pamiętał, cieszyła go każda zabawa, która wiązała się z rywalizacją. Oczywiście najbardziej podobało mu się, gdy wygrywał. Ojciec klepał go wówczas po ramieniu i mawiał:
– Moja krew, zrobi karierę w wojskowości. Sasza ma zacięcie i jest uparty.
Aleksander uśmiechał się wówczas, ale nie myślał o tym, czy chciałby zostać oficerem, jak niegdyś jego ojciec. W ogóle nie zastanawiał się nad swoją przyszłością, bo był na to zbyt mały, poza tym wiadomo było, iż takową dla swoich dzieci zawsze planowali rodzice.
***
Jesienią powrócili do Petersburga, do swojego okazałego domu przy Nabrzeżu Francuskim. Trzypiętrowy budynek o jasnej fasadzie i kunsztownie zdobionych portykach witał gości kolumnadą przy wejściu, wykusze zaś zdobiły płaskorzeźby na wpół ubranych kobiet, których krągłe piersi rozbudzały chłopięcą wyobraźnię. Na najniższej kondygnacji, jedynie częściowo podpiwniczonej, znajdowały się pomieszczenia, w których służba przygotowywała wszystko, co potrzebne było do życia mieszkańcom tego okazałego domu, chociaż zapewne nieco ubożsi ludzie zadowoliliby się jedną setną tych wszystkich dobrodziejstw.
Naukę Aleksander pobierał w domu, ale nie mógł się doczekać, gdy w końcu będzie mógł chodzić do prawdziwej szkoły. Wiedział jednak, że przyjdzie mu na to jeszcze poczekać. Najbardziej lubił nauczyciela francuskiego, Siergieja Nankina, bo nie był tak poważny jak Jekatierina Pastuszkina czy Betsy White, jego nauczycielka angielskiego. Nankin uwielbiał kobiety i wciąż o nich opowiadał, chociaż zapewne rodzice uznaliby to za niezbyt stosowne, jak również fakt, iż ich syn potrafił biegle wymienić po francusku wszystkie części kobiecej garderoby, począwszy od biżuterii, a na ozdobnych podwiązkach kończąc.
***
Aleksander był długo wyczekiwanym synem Fiodora i Iriny Oboleńskich i niekiedy mawiano, że jest dzieckiem cudu. Nie miał pojęcia, co to znaczy. Kiedy zapytał o to babkę, Tatianę Mikołajewnę Oboleńską, ta ściszyła głos i powiedziała:
– Twoja siostra, Katia, urodziła się osiem lat przed tobą. A potem dopiero ty, Sasza. Nikt nie wierzył, że twoja matka będzie miała jeszcze dzieci. A tu, proszę, jaki dorodny chłopak się urodził. To cud…
Pokazał wówczas babce swoje bezzębne oblicze, bo właśnie wypadły mu przednie zęby i myślał sobie, że babcia Oboleńska nie mówi mu prawdy, bo przecież liczba dzieci zależała od zamożności ich rodziców. Nie miał wtedy pojęcia, jak przychodzą na świat noworodki, sądził, iż nabywa się je w jednym z luksusowych domów towarowych, wraz z wyposażeniem, czyli nianiami, nauczycielkami oraz całą stertą zabawek.
Ze swoją siostrą, Katią, zawsze miał dobre relacje. Dzieliła ich zbyt duża różnica wieku, by mogli się razem bawić, ale lubił ją, zwłaszcza gdy kradła słodycze z kredensu w jadalni i potem równo się z nim dzieliła. Naprawdę nie oszukiwała i głośno liczyła:
– Jeden cukierek dla ciebie, Sasza. Jeden dla mnie.
– A jak nie po równo wyjdzie? – z troską pytał Aleksander.
– Wtedy ty dostaniesz jednego więcej, a następnym razem ja – odpowiadała.
Kiwał wówczas głową i cieszył się, że siostra jest wobec niego uczciwa. Niekiedy opowiadała mu o tym, co zdołała podsłuchać w ogrodzie albo salonie, ale prawdę powiedziawszy, niewiele rozumiał, że ktoś jest „czerwony” albo jakaś ciotka stała się chyba „feministką”, bo czyta „Żenskoje dieło”.
Dzieciństwo Aleksandra upływało spokojnie i beztrosko, chociaż noszenie nazwiska dość dalekiego krewnego, który miał tytuł księcia, nieco go męczyło. Niekiedy matka Iriny Oboleńskiej, Jekatierina Daszkowska, mawiała, że krew książęca w ich rodzinie jest już tak rozwodniona, iż TYM Oboleńskim daleko do gałęzi rodziny, z której wywodził się książę, tak samo, jak nadanie mu imienia Aleksander nie uczyniło z niego carewicza. Ojciec jednak bardzo przeżywał posiadanie jednego z najbardziej znakomitych nazwisk i starał się go nie splamić niestosownym zachowaniem.
Fiodor nie cierpiał swojej teściowej, bowiem uznawał ją za przedstawicielkę zubożałej mocno szlachty, która przez swoją nieodpowiedzialność już prawie zniknęła z powierzchni Rosji i stała się takim samym pospólstwem, jak reszta społeczeństwa. Aleksander zaś lubił tę babcię zdecydowanie bardziej od babci Oboleńskiej, bo nie traktowała wszystkiego z tak śmiertelną powagą, jak chociażby jego wstąpienie do Korpusu Paziów, które miało nastąpić dopiero za kilka lat.