Читать книгу Białe róże z Petersburga - Joanna Jax - Страница 4

1903
2

Оглавление

W czasie, gdy trwał bal w Pałacu Zimowym i był szeroko komentowany zarówno przez petersburską socjetę, jak i zwykłych śmiertelników, ciężko pracujących na swój byt, po drugiej stronie Dużej Newy, w dwupiętrowej kamienicy dzielnicy Wyborska, siedmioletnia Elena Siergiejewna Woronina, w domu nazywana Leną, siedziała na zydelku, tuż przy pokoju rodziców, i ściskała w dłoni szmacianą lalkę, Aleksandrę. Zza zamkniętych drzwi dobiegał do jej uszu krzyk matki, który chwilami zamieniał się w skowyt. Mała Lena nie miała pojęcia, dlaczego jej mama wydawała tak potworne odgłosy i jedyne, z czym jej się to skojarzyło, to z ogromnym cierpieniem umierającego człowieka. Nie rozumiała również, z jakiego powodu jej ojciec, Siergiej Woronin, który był lekarzem, siedział teraz w saloniku i pił wódkę, zamiast pomóc swojej cierpiącej połowicy. W swoim małym umyśle picie alkoholu potrafiła skojarzyć jedynie z awanturami i biciem. Pomyślała więc po chwili, iż zapewne to z powodu tej strasznej wódki ojciec nie chciał pomóc wyjącej z bólu matce.

Kiedy już nie mogła znieść owych krzyków i wołania o pomoc, zsunęła się z zydelka i pobiegła do saloniku.

– Papo, mama chyba umiera. Pomóż! – krzyknęła rozpaczliwie.

Ogorzały na twarzy mężczyzna uśmiechnął się rubasznie i zupełnie nie przejął słowami córki.

– Od tego się nie umiera. Ciebie także to kiedyś czeka. Właśnie przychodzi na świat dziecko i mam nadzieję, że tym razem będzie to chłopak. A kiedy dorośnie, sprawi, że rodzina Woroninów znowu będzie mogła być dumna ze swojego nazwiska.

Dziewczynka nie miała ochoty słuchać kolejny raz o tym, jak jeszcze pięćdziesiąt lat temu dziadek Siergieja Woronina był kimś i posiadał dworek w Byszkowicach, niedaleko Petersburga. Oczywiście ów tajemniczy i bogaty dziadek dysponował także powozem, dużym areałem ziemskim i miał kilkudziesięciu poddanych, którym potem car wspaniałomyślnie zwrócił wolność, jak wszystkim innym w Rosji.

Pobiegła więc z powrotem przed pokój rodziców i dalej nasłuchiwała z trwogą jęków matki.

Z reguły Lena nie biegała po domu. Drewniane podłogi w ich mieszkaniu głośno skrzypiały i dziewczynka obawiała się, iż mocniejsze stąpnięcie jej drobnych stóp sprawi, iż deski pękną, a ona wpadnie w ciemną czeluść i zapewne dostanie się aż do piekła. Nauczyła się więc stąpać po domu delikatnie, jak baletnice, które przysposabiano do tego fachu bez mała od niemowlęctwa. Owe bezszelestne poruszanie się po domu miało także inną zaletę. Kiedy jej ojciec, Siergiej Woronin, zasypiał, nie budziła go odgłosami skrzypiących desek, chociaż zapewne nie byłby w stanie się ocknąć, nawet gdyby jechała na słoniu.

Po kilku godzinach, które małej Lenie wydawały się bardzo długie, z pokoju wyszła otyła, spocona kobieta. Otarła z czoła pot i oznajmiła:

– Siergiej Woronin ucieszy się. Ma syna.

Lena nie śmiała wejść bez pozwolenia do pokoju, ale wkrótce na nieco chwiejnych nogach zjawił się ojciec i zabrał ją do środka. Pobladła mama leżała na swoim łóżku i trzymała zawiniątko. Spod płóciennych fałd wystawała mała główka, pokryta ciemnymi włosami. Ojciec wziął od matki becik, po czym podniósł go i oznajmił:

– Michaile Woroninie, witaj na świecie.

– Jesteś pijany, jeszcze go upuścisz. Proszę, zostaw go – wydusiła z siebie słabym głosem matka.

Ojciec jednak nie zważał na jej słowa, tylko wymachiwał nowym członkiem rodziny, jak carską flagą i krzyczał, że w końcu doczekał się syna. Najpewniej zbyt mocne bujanie w powietrzu nie spodobało się najmłodszemu z Woroninów, bo dzieciak rozdarł się jeszcze głośniej niż jego matka kilkadziesiąt minut wcześniej. Siergiej oddał chłopczyka swojej żonie i ze łzami w oczach wyszedł z pokoju, zapewne po to, by wychylić kolejny kieliszek.

Akuszerka opuściła pokój wraz z doktorem Woroninem i Lena została sama z matką i maleństwem, które, czując bliskość swojej rodzicielki, natychmiast się uspokoiło.

– Podejdź, Lenko – powiedziała ciepło Tatiana. – To twój braciszek, Misza.

Dziewczynka powoli podeszła do łóżka i przyjrzała się dziecku. Było malutkie jak jej lalka, ale poruszało powiekami i wymachiwało rączkami. Lena uznała, że Misza jest najśliczniejszym dzieckiem nie tylko w całym Petersburgu, ale nawet na całym świecie. Wgapiała się w chłopczyka, prawie nie mrugając, i żałowała, że jest zbyt mała, by go nosić na rękach, jak mama czy tata. Od czasu do czasu dotykała go jedynie i nie mogła się nadziwić, że jej braciszek ma taką delikatną i gładką skórę. Chociaż miała zaledwie siedem lat, wiedziała już, że będzie go kochać całym sercem do końca swojego życia.

– Idź do ojca, Lenko. Nakarmię go i położę spać. Sama też się zdrzemnę. Jestem bardzo zmęczona… – westchnęła Tatiana.

Dziewczynka uśmiechnęła się i opuściła pokój matki. Zastanawiała się, jak to możliwe, że tak piękne dzieciątko przysporzyło swojej matce tylu cierpień. Czy ona, przychodząc na świat, także sprawiła tyle kłopotów?

W saloniku oprócz Siergieja Woronina zastała także Stiepana Pomiakina, jego przyjaciela. Stiepan był prawnikiem i miał sześcioro dzieci. Pięć córek, które Lena uważała za kompletnie głupie, bez względu na ich wiek, i syna, także Stiepana, który może głupi nie był, ale straszył często Lenę, mówiąc o tym, że kiedyś na placu Siemionowskim, zwanym niekiedy „placem egzekucji”, zamiast zwykłych obywateli będzie wisieć carska rodzina. Młody Stiepan Pomiakin był od niej starszy i zapewne wiedział, co mówi, ale ona bała się przekazywanego przez niego proroctwa. Bo jakże miałby wyglądać świat bez cara i carskiej rodziny? Widokiem wisielców nie przejmowała się zanadto, bo na placu Siemionowskim można było ich oglądać dość często. Nie był to obraz szczególnie przyjemny, jednak można było do niego przywyknąć. Co innego, gdyby miał się tam znaleźć car i caryca. Wtedy świat mógłby się skończyć, bowiem Lena traktowała rodzinę carską niemal jak bogów. Mama mówiła jej niekiedy, że przyjaciel ojca jest „czerwony”, i dziwiła się, iż ojciec go tak poważał, bowiem Siergiej Woronin wciąż marzył o powrocie do starych czasów, gdy jego rodzina posiadała dworek i powóz, a tymczasem stary Pomiakin gardził takimi ludźmi. Lena niewiele z tego rozumiała, tylko wpatrywała się niekiedy w pana Pomiakina i czekała, aż zrobi się czerwony. Tymczasem to jej ojciec przybierał na twarzy podobną barwę, gdy wypił za dużo wódki.

Mama Leny często jej mówiła, że gdy urodzi się syn, to ojciec przestanie zaglądać do kieliszka, bo marzył o męskim potomku, ale dziewczynka doszła do wniosku, iż Tatiana Woronina nie miała racji, bo Misza pojawił się na świecie, a ojciec wciąż pił.

***

Ojciec Leny był lekarzem. Jak często powtarzał, leczył jedynie biedotę, która nie śmierdziała rublem. Chyba dlatego niespecjalnie przejmował się, gdy szedł do pacjenta na rauszu. Kiedy była już nieco starsza, zastanawiała się czasami, ilu osobom pomógł jej ojciec, a ilu wysłał na tamten świat i czy przypadkiem nie usuwał ludziom niewłaściwych organów.

Zamieszkiwali niedaleko Dużej Newy, tuż nieopodal mostu Grenadierów, jednak ojciec zawsze mówił, że choć tylko rzeka dzieli ich od najbogatszych ulic Petersburga, nie sposób na nie dotrzeć. Ich kamienica miała kanarkowy kolor, była już nieco poszarzała od sadzy i gdzieniegdzie odpadał z niej tynk. Mieszkali na wysokim parterze, a okna niewielkiego salonu wychodziły na rzekę i most. Pozostałe dwa pokoje i kuchnia posiadały okna, z których można było obserwować niewielkie podwórko, jak żywo przypominające okazałą studnię. W oficynie zamieszkiwali szewc, kolejarz kolei moskiewskiej i krawcowa, z której usług niekiedy korzystali. Czasami na podwórzu wybuchały awantury, ponieważ żona szewca i krawcowa nienawidziły się okrutnie, chociaż nikt do końca nie wiedział, co było źródłem ich konfliktu. Jej matka, Tatiana, nie wnikała w to ani nie słuchała plotek krążących po kamienicy, ale ojciec orzekł jednoznacznie, że w grę może wchodzić jedynie chłop, bo tylko o „spodnie” kobiety mogły się tak zażarcie awanturować. Jako że krawcowa była wdówką, a szewc niespecjalnie cenił sobie małżeńską wierność, Siergiej Woronin zawyrokował, iż szewc dogadza w nocy żonie, za dnia zaś zadowala krawcową.

Lena wiedziała, że oprócz ponurych, ciemnych uliczek, cuchnących rybami i ściekami, istnieją inne, przy których stoją okazałe pałace i urzędy i po których spacerują kobiety w pięknych sukniach i wytwornych kapeluszach. Jednak tylko wtedy, gdy pogoda temu sprzyja, bowiem przy brzydkiej aurze owe damy poruszają się powozami i nie spędzają czasu na spacerach, ale w domach swoich równie bogatych przyjaciółek, gdzie rozprawiają o sukniach i mariażach. Tak mówiła jej mama, gdy niekiedy pokonywały most na wyspę Wasilewską albo jeszcze kolejny, by dotrzeć do Newskiego Prospektu, najbardziej reprezentacyjnej ulicy Petersburga. Opowiadała jej też o przepastnych pałacach nad Fontanką, gdzie całymi dniami ludzie tam mieszkający oddają się rozrywkom, a obiad trwał nawet trzy godziny.

Lena nie miała pojęcia, jak to się dzieje, że jedni pracują od rana do nocy, jak na przykład ich sąsiad, który znalazł zajęcie w fabryce porcelany, a biedny był niczym mysz kościelna, gdy tymczasem tam, po drugiej stronie Newy, jest zupełnie inny świat. Pełny przepychu i bogactwa. I dany bez żadnej pracy. Sądziła także, że ludziom mieszkającym w tych pałacach i okazałych domach obce są problemy, z jakimi musieli mierzyć się lokatorzy ich kamienicy i zapewne tam nikt nie wszczynał awantur z powodu małżeńskich zdrad.

Ona musiała przywyknąć do świata, który nie był kolorowy i błyszczący, a częściej ponury i szary. Mijając niekiedy wąskie ulice z ciągnącymi się wzdłuż nich brzydkimi kamienicami, myślała, że właśnie przechodzi przez szpaler stojących potworów, które niechybnie wyplują ze swojej gardzieli nieco mniejsze potworki w postaci obszarpanych bezzębnych mężczyzn z tłustymi kłakami albo kobiety z krzykliwym makijażem na twarzy, przypominającym te, jakie noszą cyrkowcy. A może poczuje jedynie odór nadgniłych liści kapusty albo zepsutych ryb, których szczątki spływały okolicznymi rynsztokami do i tak bardzo mętnej Newy.

Jej rodzina plasowała się nieco wyżej niż biedota pracująca po osiemnaście godzin w fabrykach i dużo niżej niż arystokratyczna śmietanka Petersburga. Rodzice nie należeli także do grona ludzi parających się zawodami niekoniecznie legalnymi i moralnie słusznymi. A takich wielu kręciło się po mieście, począwszy od drobnych paserów, a na sutenerach kończąc. Matka zajmowała się domem, ojciec zaś pracował w szpitalu, za niezbyt wygórowaną pensję, zaś popołudniami i wieczorami odwiedzał pacjentów prywatnie. Nie przyjmował ich w domu, chociaż żona namawiała go, by ich sypialnię przerobił na gabinet, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć i mówił, że żadni gałganiarze nie będą kręcili się po jego domu.

Pacjenci płacili mu marnie, więc i on niespecjalnie się starał. Niekiedy zabierał ze sobą Lenę, by – jak mówił matce – nauczyć ją życia. Dziewczynka była drobna i szczupła, jednak dzielnie szła za swoim ojcem, targając ogromną i niezwykle ciężką lekarską torbę. Czasami przyglądała się, jak ojciec wycinał czyraki, opatrywał ropiejące rany albo badał cuchnących pacjentów. Kiedyś zapytała go o ów świdrujący w nozdrzach smród. Odpowiedział ściszonym głosem, że tak właśnie pachnie nadchodząca śmierć. Potem, ilekroć wchodziła do jakiegoś domostwa, pociągała nosem i gdy poczuła ów specyficzny odór, wiedziała, że wizyta jej ojca była zbędna, bowiem pacjent i tak niebawem umrze. Zdarzało się jej wygłaszać podobne tezy na głos i niebawem okrzyknięto ją dzieckiem z darem przepowiadania przyszłości, bowiem często jej słowa okazywały się prorocze.

– Eleno Siergiejewna, czy on przeżyje? Powiedzże, dziecko. Niech ja się tak nie męczę i nie wydaję na lekarstwa, bo bieda u nas straszna – zapytała ją kiedyś stara handlarka ryb.

Lena pociągnęła nosem, ale jedyne, co czuła, to zapach rybny, zmieszany z wonią potu i alkoholu.

– Będzie żył – powiedziała wtedy, zupełnie poważnie, bo zapachu śmierci nie wyczuła.

W istocie mąż handlarki wyszedł cało i zdrowo z choroby, a wieść o cudownych zdolnościach jasnowidzenia Leny rozeszły się po ich dzielnicy. Mama była bardzo poirytowana takimi sugestiami i pewnego dnia zabroniła ojcu, by zabierał ze sobą córkę do chorych.

– Stary jesteś, a głupi. Przecież ona jest jeszcze mała, w mig złapie jakieś cholerstwo. Jeszcze mi dzieciaka wykończysz. A nie dość na tym, uznają ją za czarownicę, a ciebie za szarlatana – sarkała matka.

Ojciec faktycznie przestał ją ze sobą zabierać do pacjentów. Potem, gdy była nieco starsza, dowiedziała się, że Siergiejem Woroninem wcale nie kierowała troska o nią, ale chęć ukrycia przed żoną i córką swoich grzechów.

Białe róże z Petersburga

Подняться наверх