Читать книгу Białe róże z Petersburga - Joanna Jax - Страница 8
1912
2
ОглавлениеW czasie, gdy elegancki kondukt pogrzebowy odprowadzał w ostatnią drogę szanowanego i dystyngowanego hrabiego Oboleńskiego, wypełniając ulice lśniącymi powozami zaprzęgniętymi w równie lśniące konie, Lena Siergiejewna Woronina żegnała osobę najbliższą swemu sercu – matkę. Jednakże ona nie mogła sprawić Tatianie Woroninie tak wystawnego pogrzebu, jak Aleksander Oboleński swojemu ojcu. Zamiast karawanu, przypominającego bogato zdobione karoce z czasów Ludwika XVI, miała w ten dzień do dyspozycji wóz drabiniasty, na którym spoczęła skromna trumna nieboszczki, i wynajętego wozaka, który powoli przemierzał wąskie uliczki, by dotrzeć do cmentarza dla uboższej części społeczeństwa Petersburga.
Kondukt składał się z kilku osób, w tym ojca, który nawet w tym dniu nie odmówił sobie kieliszka. Siergiej Woronin zalewał się łzami i chwiał na nogach. Na szczęście podtrzymywał go radca Pomiakin i dzięki temu ojciec Leny nie wylądował na kamiennym trotuarze. Lena ściskała ze rękę brata i wpatrywała się jak zahipnotyzowana w trumnę matki, jakby oczekiwała, że jej wzrok ją wskrzesi. Jedyne, co tego dnia było piękne, to kwiaty ofiarowane przez pryncypała matki, Dwerkina, który zasypał zdezelowany wóz białymi różami. Nie zrobił z nich wiązanki, twierdząc, że nikt nie potrafił przygotować ich tak dobrze, jak Tatiana Woronina, niechże więc tam, gdzie trafi, będzie mogła sama sobie zrobić bukiet. Ojciec Leny przyglądał się podejrzliwie Dwerkinowi, który, co prawda, płakał nieco mniej histerycznie niż on, ale ogromne łzy wciąż spływały mu po policzkach, aż do białej koszuli wystającej spod czarnego surduta.
Mały Misza także łkał, twierdząc, że teraz ojciec ich pozabija i już nic go nie powstrzyma. Pewnie obwiniłby Siergieja Woronina o śmierć matki, ale Tatiana chorowała na raka i ojciec nawet próbował ją leczyć. A kiedy nie przyniosło to skutku, chodził pijaniusieńki po rozmaitych zielarkach i wróżkach, by użyły swojej mocy do uzdrowienia jego małżonki. Jedna z nich, o której mówiono, że żyje już trzysta lat, powiedziała mu bezlitośnie nieco skrzekliwym głosem:
– Panie Woronin, ona ze zgryzoty umiera.
Ojciec Leny postanowił więc zmienić się. Nie pić i nie podnosić ręki na domowników. Cóż jednak z tego, jeśli wytrwał w swoim postanowieniu zaledwie trzy dni, bo Tatiana w tym czasie umarła. Wtedy już nic go nie powstrzymywało przed piciem, nawet dzieci, których szczerze nie znosił, bo przeszkadzały mu w codziennym upajaniu się alkoholem i błogim lenistwie.
Dudnienie ziemi, wysypywanej przez grabarza na skromną sosnową trumnę, było dla Leny gorsze niż odgłos razów wymierzanych przez ojca. Patrzyła do dołu i czuła się winna, że nie zdążyła zostać bogatą kobietą i zabrać matki z domu przy Samsoniewskim Prospekcie. A potem spojrzała na przerażonego Miszę i doszła do wniosku, iż nie mogą już mieszkać pod jednym dachem z ojcem. Nie miała pojęcia, co zrobi, ale była zdecydowana opuścić dom, gdy tylko Siergiej Woronin kolejny raz podniesie na nich rękę.
Nie było stypy ani pompatycznych przemówień, jak na pogrzebie Fiodora Oboleńskiego. Po krótkiej ceremonii wszyscy rozeszli się do domów. W saloniku ich mieszkania wciąż czuć było woń wygaszonej niedawno gromnicy, zmieszaną z odorem wódki. Siergiej Woronin nalał sobie kieliszek zaraz po przyjściu i zanim zdążył zdjąć świąteczne pantofle. A gdy już go wychylił, wyciągnął z kredensu album z fotografiami i wyrwał z niego zdjęcie Tatiany z czasów, gdy była piękna, młoda i szczęśliwa. Całował je i miął w dłoniach, płacząc jak małe dziecko odstawione od matczynej piersi.
– Teraz to płaczesz! – krzyknął nagle Misza. W jego głosie czuć było złość. – A kiedy żyła, maltretowałeś ją!
Stary Woronin w jednej chwili przestał łkać i spojrzał zaczerwienionymi oczami na syna.
– Ty gówniarzu, jak śmiesz tak mówić do ojca! – ryknął jak zraniony niedźwiedź i sięgnął po swoją ulubioną dyscyplinę.
Podniósł się z fotela i zataczając się, zaczął zmierzać w kierunku Miszy. Lena stanęła między nimi.
– Zostaw go, papo – powiedziała błagalnie.
Jednak Siergiej Woronin nie posłuchał córki, tylko wymierzył jej siarczysty policzek. Nie odsunęła się, wciąż prosząc, by nie bił Miszy. Ojciec odepchnął ją z takim impetem, że zatoczyła się i upadła na podłogę, tuż przy rancie kredensu. Patrzyła, nieco zamroczona, jak ojciec wydziela razy Miszy i zastanawiała się czego użyć, by zabić Siergieja. Potem jednak jej wyobraźnia powędrowała na salę sądową, gdzie na pewno skazano by ją na pobyt w twierdzy albo na zsyłkę na daleką Syberię. A może powieszono by ją, jak innych morderców? Co wówczas stałoby się z Miszą? Być może wylądowałby w przytułku dla nieletnich albo błąkał się w okolicy portu i żebrał o kawałek chleba czy ryby. Na szczęście zanim dokonała wyboru pomiędzy tymi dwiema wizjami, ojciec skończył bić syna i na powrót usiadł w fotelu, by wychylić kolejne kieliszki, a potem zasnął upojony alkoholem.
Lena, podobnie jak i Misza, nie miała zbyt wielu rzeczy. Zapakowała je do walizki, pamiętającej czasy studenckie ojca i jedynej, jaką mieli w domu, po czym późnym wieczorem opuścili dom przy moście Grenadierów. Wieczór wciąż był jasny, bo zbliżała się pora białych nocy. Wolno poszli wzdłuż nabrzeża. Elena miała zamiar o poranku udać się do poczciwego Dwerkina i wyżebrać u niego jakieś zajęcie. Nie układała tak pięknych wiązanek, jak matka, ale pomyślała, że być może odziedziczyła ku temu zdolności i szybko nauczy się tej sztuki. Tymczasem mogła pomagać Dwerkinowi przy pielęgnacji albo zawozić gotowe wiązanki do domów klientów. Musieli jednak z Miszą przeczekać gdzieś do rana. Na szczęście noc była ciepła, więc mogli włóczyć się wśród nabrzeża i obserwować nocne życie tej części miasta.
W ich dzielnicy roiło się od pijalni piwa i obskurnych knajpek, gdzie za kilka kopiejek można było wychylić szklankę wódki i zagryźć ją suszoną rybą. Od czasu do czasu z jakiejś bramy wyłaniała się kobieca postać, która odchylała dekolt i odsłaniała nogi, by zwabić swoimi wdziękami potencjalnych klientów. Ulice i domy sprawiały wrażenie, jakby były lepkie i duszne. Jak gdyby swoimi mackami chciały wciągać człowieka w odmęty rozpusty i zapomnienia. Wszędzie zaś królował zapach ryb, bo tym zajęciem trudniło się wielu mieszkańców tej części Petersburga. Niewiele dalej znajdowały się ciągnące się budynki z czerwonej cegły, zamieszkiwane przez robotników zatrudnionych w fabrykach porcelany, zakładach metalurgicznych czy w innych manufakturach, gęsto usianych w przemysłowej części miasta. Niektórzy próbowali swojego szczęścia we własnych niewielkich interesach. Coraz częściej wieszali na drzwiach kartkę, że „na kredyt nie sprzedaje się”, oraz zachwalali towary lub usługi jako „najlepsze w Petersburgu”. Swoje miejsce znalazły tu nie tylko wyszynki i mało dyskretne domy uciech, ale też piekarnie, warsztaty tkackie czy zakłady fryzjerskie. Najmniej narzekali właściciele firm pogrzebowych, bo na ich usługi zapotrzebowanie było zawsze i nie zależało od koniunktury gospodarczej.
Lena nie mogła jednak pałętać się z małym chłopcem po uliczkach do rana, bowiem obawiała się nie tylko propozycji oddania się za pięć rubli, ale mogła także paść ofiarą grabieży ich skromnego dobytku. Znaleźli więc sobie miejsce tuż przy rzece, na kawałku zieleńca, i oparci o rozłożyste drzewo leszczyny dotrwali do rana, kiedy to jaskrawe promienie słońca obwieściły początek nowego dnia.
Kilka minut po siódmej Lena pukała już w zakratowane drzwi kwiaciarni na drugim brzegu Dużej Newy. Andriej Dwerkin był już na miejscu i przygotowywał kwiaty dla swoich bogatych klientów.
– Ledwie wczoraj zdążyłem z kwiatami na pogrzeb hrabiego Oboleńskiego, a już dzisiaj od rana szykuję wiązanki do domu hrabiny Witter. Jeśli chcecie napić się herbaty, musisz, Lenko, sama nastawić samowar – powiedział Dwerkin, nawet nie pytając, co ich sprowadza do niego o tak wczesnej porze.
– Uciekłam od ojca. I zabrałam ze sobą Miszę. Potrzebuję pracy, Andrieju Dwerkinie – wydukała Lena.
– A co ty potrafisz, młoda damo? – zapytał z życzliwością w głosie, nie wnikając, dlaczego dziewczyna zdecydowała się nazajutrz po pogrzebie matki opuścić dom.
Nie musiał, bo zapewne niejeden raz miał okazję widzieć na twarzy i dłoniach matki Leny skutki agresywności Siergieja Woronina.
– Nie wiem… – przyznała Lena. – Ale mogę robić wszystko i nauczyć się układać wiązanki tak piękne, jak robiła moja mama.
– Mieszkać też nie masz gdzie – bardziej stwierdził, niż zapytał Dwerkin.
Lena potaknęła. Miała wielką ochotę rozpłakać się, i z żalu, i z powodu swojej bezsilności, ale nie chciała rozklejać się przy Dwerkinie. Jeszcze gotów pomyśleć, że Lena oczekuje litości, a nie pracy w zamian za dach nad głową i kilkadziesiąt rubli rocznie.
– Twoja matka odeszła… Na zawsze odeszła. Bóg jeden wie, jak wiele razy prosiłem ją, by porzuciła tego porywczego człowieka i wyszła za mnie, ale Tatiana Woronina była bardzo upartą kobietą – westchnął i dodał: – Dobrze, zostańcie. Będziesz mi pomagała i uczyła się. Do szkoły jeszcze chodzisz?
– Już skończyłam, Andrieju Dwerkinie. Jedynie mój brat chodzi do szkoły i chciałabym, żeby potem poszedł do gimnazjum.
Dwerkin zagwizdał.
– To będziesz musiała ciężko pracować. Na razie możecie zamieszkać w kwiaciarni. Mam tu taki mały pokój, gdzie jadam podwieczorki i prowadzę rachunki. Odstąpię go wam. Dzisiaj odpocznijcie, bo widzę, że noc była trudna, a od jutra zaczynamy nowe życie. Zawsze mówiłem Tatianie, że gdy wyjdzie za mnie, zaopiekuję się wami. Nie zdążyła, ale wy zostaliście. I opłakujecie Tatianę równie mocno, co ja.
Ostatnie słowa ten poczciwy kwiaciarz wypowiedział ze łzami w oczach. Lena chciała z wdzięczności za jego dobroć ucałować mu dłoń, ale nie pozwolił jej na to. Pogłaskał ją jedynie po głowie, jak dobry ojciec pocieszający w trudnych chwilach swoje dziecko.