Читать книгу Wolność emocjonalna - Judith Orloff - Страница 10
Wykroczyć poza granice medycyny konwencjonalnej – uwzględnienie intuicji w celu lepszego zrozumienia emocji
ОглавлениеDla mnie cudowne w pracy psychiatry jest to, że inni ludzi dzielą się ze mną swoimi najbardziej skrywanymi uczuciami i tajemnicami. Na przestrzeni lat miałam okazję pomagać niezliczonej liczbie pacjentów i uczestników warsztatów, którzy zmagali się z lękami, troskami lub depresją, starając się od nich uwolnić. Ich troski nie są mi obce, jako że sama miałam okazję przejść przez taką próbę ognia. Każdy z nas doświadczył kiedyś udręki w takiej czy innej formie. Będę wyjaśniać, że od udręki można się uwolnić – i to można uwolnić się stosunkowo szybko. W relacji z pacjentami, a także z czytelnikami, moja rola jest rolą akuszerki, która pomaga przyjść na świat najdoskonalszemu i w pełni wolnemu „ja”.
Oprócz metod medycyny konwencjonalnej wykorzystuję obecnie w swojej pracy również intuicję, starając się z jej pomocą wspierać moich pacjentów w ich dążeniach do osiągnięcia wolności emocjonalnej. Podczas sesji psychoterapeutycznych łączę nielinearne przekazy, mające swoje źródło w obrazach, wiedzy, energii i snach, ze spostrzeżeniami, których dokonuje mój umysł analityczny. Takie organiczne połączenie różnych form wrażliwości pozwala mi w pełni wykorzystać umiejętności zdobyte w procesie tradycyjnej edukacji z intuicją, która wie, zanim umysł pomyśli. Intuicja otwiera nam drzwi do najgłębszych zakątków psyche – do przemyśleń, które nigdy nie zostają wypowiedziane, do miejsca, w którym dokonują się niezwykłe skojarzenia. Następnie uczę moich pacjentów, w jaki sposób oni sami mogą czerpać ze źródła intuicji, by zyskać w ten sposób pełniejszy emocjonalny obraz samych siebie i innych, a tym samym usunąć ze swojego życia negatywne elementy. Takie połączenie nie zawsze wydawało mi się tak naturalne, nie zawsze też stosowałam te metody w swojej pracy terapeutycznej.
Podstawową wiedzę na temat emocji zdobywałam jako świeżo upieczony rezydent oddziału psychiatrii na początku lat 80. Co trzecią noc spędzałam w izbie przyjęć na UCLA. Pracowałam też w szpitalach dla weteranów. Stykałam się z ogromem nagromadzonych emocji i bardzo wiele się o nich nauczyłam. Zetknięcie z trudną prawdą ludzkiego doświadczenia było przygnębiające i rozdzierało mi serce. Praca pochłaniała mnie w pełni, była dobra i prawdziwa. W trakcie tych niekończących się nocy miałam okazję zobaczyć dosłownie wszystko: chudą jak szczapa anorektyczkę (uważającą się za grubą), której przełyk uległ perforacji, ponieważ dziewczyna wywoływała wymioty, żeby stracić na wadze; wykrwawiających się niedoszłych samobójców z pociętymi nadgarstkami w wieku naszych matek, sióstr i synów; ludzi, których paniczny strach niemal pozbawiał oddechu. Reagowałam na to niewyobrażalne cierpienie inaczej, niż się spodziewałam. W pewnym sensie, z powodu nagłego przypływu adrenaliny, te surrealistyczne wydarzenia były dla mnie znośne. Jednocześnie odczuwałam instynktowne pragnienie ulżenia moim pacjentom w ich bólu i dania im nadziei. W tych dramatycznych chwilach myślałam tylko o nich, tylko ich widziałam i tylko ich czułam. Była to spontaniczna i napawająca radością bezinteresowność, której nigdy wcześniej nie znałam. Podczas zajęć na studiach mówiło się o współczuciu, nikt jednak nigdy nie wspominał o tym całkowicie wyjątkowym stanie ducha – o tym, że ma właściwości ochronne, że pozwala szybciej się skupić i działać, że zapobiega wypaleniu. W zasadzie należałoby powiedzieć, że współczucie stanowi istotę procesu leczenia.
Zdumienie wypełniało każdy kolejny dzień moich przygotowań do wykonywania zawodu lekarza. Miałam zaszczyt poznawać najbardziej intymne szczegóły życia moich pacjentów: bez owijania w bawełnę, bez cenzury. Owa szlachetna szczerość w kwestii wszystkiego, co radosne lub przerażające, poruszała mnie wówczas i nadal nie przestaje mnie poruszać. Nie przestaje fascynować mnie to, dlaczego ludzie czują to, co czują, a nie coś innego. Ma to dla mnie ogromne znaczenie.
Patrząc z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że na etapie rezydentury psychiatrycznej tylko ślizgałam się po powierzchni wolności. Było tak bez względu na to, czy leczyłam pacjenta cierpiącego na zaburzenia zagrażające jego życiu, czy spotykałam się podczas psychoterapii z osobami poszukującymi rozwiązania różnych swoich problemów, od złego wyobrażenia o samym sobie począwszy, a na kłopotach w związku skończywszy. Doszłam do wniosku, że psychoterapia i/lub leczenie farmakologiczne, chociaż odpowiednio stosowane przynoszą naprawdę świetne rezultaty, nie pozwalają pacjentom osiągnąć takiego stopnia wolności emocjonalnej, jakiego naprawdę by pragnęli. Eliminacja objawów i ustalenie przyczyn ich występowania to bardzo ważne aspekty terapii. Ale na tym nie można poprzestać. Czułam potrzebę dania moim pacjentom narzędzi, które wykraczałyby daleko, daleko poza granice tradycyjnej medycyny.
Od wielu lat fascynuje mnie to, co dzieje się w dziedzinie ochrony zdrowia na styku nauki i intuicji – w tym obszarze możemy obserwować niezwykły taniec z udziałem naszej fizyczności i naszego aspektu niematerialnego. Sprzeciwiam się faworyzowaniu któregokolwiek z tych elementów kosztem pozostałych. Chciałabym zwrócić uwagę na realność połączenia ze sobą tych dwóch elementów w celu pełniejszego i bardziej fascynującego wyrażenia własnego emocjonalnego „ja” (proces łączenia nauki z intuicją opisuję w moich książkach Second Sight, Dr. Judith Orloff’s Guide to Intuitive Healing oraz Pozytywna energia[1].
Takie zestawienie było oczywiste dla średniowiecznych alchemików, którzy próbowali łączyć naukę i instynkt w celu poznania sekretów wszechświata. W muzyce, astronomii czy matematyce wszyscy ci szesnastowieczni filozofowie dostrzegali pierwiastek emocjonalny i boski. Podejmując wysiłki przekształcenia ołowiu w złoto, starali się nadać pierwotnej substancji bardziej szlachetny charakter. Z perspektywy alchemika geometria to coś więcej niż tylko jałowe obliczenia prowadzone na bezdusznych punktach, liniach i kątach. Geometria była dla alchemika sztuką wzbogacania świadomości, a projekt katedry czy szkoły pozwalał osiągnąć różne jej etapy, między innymi wspiąć się na poziom emocji. Dziękuję Bogu za wszystkich alchemików – tych dawnych i tych obecnych – pracujących w różnych zawodach, ponieważ skupiają się oni na całości zjawiska, nie pomijając żadnego z jego elementów. Takie holistyczne spojrzenie nie powinno być już spychane do podziemia, jak to często bywało na przestrzeni wieków.
Carl Gustav Jung powiedział: „Alchemia stawia sobie za cel pozyskanie »skarbu trudnego do zdobycia« i przedstawienia go w postaci widocznej dla oczu”. To motto przyświecało mi, kiedy rozpoczynałam prace nad dziedziną, którą sama nazywam energopsychiatrią. Moim celem było wprowadzenie pierwiastka alchemicznego do współczesnej medycyny. Chciałam przyczynić się do przedefiniowania psychiatrii, tak aby dziedzina ta zachowała swoją magię i szerokie horyzonty, ale nie ograniczała się do rutynowego przypisywania leków. Uświadomiłam sobie, że wolność emocjonalna w szerszym znaczeniu zależy od zmiany przyjętego postrzegania rzeczywistości. Nie ma dwóch światów: rzeczywistości zwykłej i jakiejś innej. Kiedy spojrzy się na to przez pryzmat właściwych nam cech, wszystko staje się jednym i tym samym.
Dziś zdaję sobie sprawę z naturalności tego połączenia i z niecierpliwością czekam na kolejne okazje, by dowiedzieć się o nim czegoś nowego. Inaczej było w 1983 r., kiedy rozpoczynałam prywatną praktykę w Los Angeles. Przełomowym momentem w moim życiu stało się spotkanie z pewną pacjentką. Przeczucie uderzyło we mnie niczym piorun, nie wiedziałam jednak, co powinnam w związku z tym zrobić. Christine, kasjerka bankowa w wieku pięćdziesięciu lat, trafiła do mnie z poważną depresją. Pogrążona w melancholii obca istota wtargnęła do jej ciała. Po sześciu miesiącach zaordynowanego przeze mnie leczenia antydepresantami widać było znaczącą poprawę. Z radością obserwowałam, jak pojawia się u mnie pełna energii i nadziei. Pewnego dnia podczas sesji terapeutycznej z Christine moje myśli przeniosły się na wielką, białą chmurę, która właśnie przepływała za moim oknem na osiemnastym piętrze. Choć zachowywałam całkowitą trzeźwość umysłu, przez kilka chwil miałam wrażenie, jakby głos Christine dochodził gdzieś naprawdę z oddali. W tym stanie całkowitego wyciszenia nagle pojawiło się w mojej głowie jednoznaczne, napawające grozą przekonanie, że Christine podejmie próbę samobójczą – mimo zauważalnych postępów.
To spostrzeżenie zdziwiło mnie i wprawiło w zakłopotanie. Pracując jako lekarz, postępowałam zawsze ściśle z zasadami nauki. Od wielu lat nie doświadczyłam tak wyrazistego przeczucia. Chciałam je odrzucić, znaleźć dla niego uzasadnienie. Ostatecznie podczas studiów medycznych uczono mnie poszanowania dla namacalnych dowodów, tymczasem nic nie wskazywało na to, by Christine mogła chcieć wyrządzić sobie krzywdę. Choć targały mną sprzeczne uczucia, postanowiłam nie wspominać pacjentce o swoich przypuszczeniach. Trudno mi było również znaleźć jakikolwiek argument przemawiający za koniecznością podjęcia interwencji. Postanowiłam sobie zatem, że podczas kolejnych sesji postaram się sprawdzić, czy w Christine drzemią jeszcze jakieś ukryte, przeoczone wcześniej, uczucia braku nadziei czy rozpaczy.
W następnym tygodniu Christine nie przyszła na umówione spotkanie. Kiedy zobaczyłam ją ponownie, leżała na ponurym i pozbawionym okien oddziale intensywnej terapii. Przedawkowała leki antydepresyjne. Jej upiornie szare ciało leżało bez ruchu podłączone do rurek aparatury podtrzymującej życie, jedynie jej klatka piersiowa poruszała się gwałtownie wraz z dyszeniem respiratora. Znajdowałam się w tym obrzydliwie medycznym mikroświecie i miałam wrażenie, jakbym przed chwilą zderzyła się z lokomotywą. Lekceważąc swoją intuicję, zawiodłam zarówno Christine, jak i siebie. Miałam poczucie, że ignorując przeczucie, skrzywdziłam swoją pacjentkę. W tym momencie wiedziałam już, że jako odpowiedzialny lekarz muszę znaleźć sposób, by włączyć przeczucia do swojej praktyki.
Na całe szczęście po trzech tygodniach bycia w śpiączce stan Christine zaczął się poprawiać. Gdyby nie przeżyła, czułabym się strasznie. Kiedy ponownie rozpoczynałyśmy psychoterapię, miałam już pełniejsze rozeznanie co do tego, że lepsze samopoczucie jest tylko jednym z aspektów emocjonalnej wolności. Okazało się, że mimo poczynionych postępów Christine ponownie wpadła w otchłań poczucia braku własnej wartości po tym, jak została zlekceważona przez jednego z bliskich krewnych. To wydarzenie skłoniło ją do podjęcia próby samobójczej. W chwili napadu niemal zabójczej paniki Christine nie była w stanie przezwyciężyć zalewu destruktywnych negatywnych emocji. Wcześniej koncentrowałyśmy się na odkryciu przyczyn jej depresji i eliminowaniu ich poprzez przywracanie równowagi biochemicznej. Teraz postanowiłam wykorzystać wszystkie dostępne mi środki, by zastosować w odniesieniu do Christine podejście bardziej interaktywne. Przekazałam Christine swoją wiedzę na temat metod behawioralnych, za pomocą których można walczyć z negatywnymi emocjami: telefon do przyjaciela lub do mnie, techniki relaksacyjne, prowadzenie dziennika, trening w zakresie radzenia sobie ze stresującymi ludźmi (niestety, narzędzia duchowe czy intuicyjne, które bardzo by się w tej sytuacji przydały, udało mi się opracować dopiero później). W dalszej kolejności pomagałam mojej pacjentce wyrobić w sobie większe poczucie własnej wartości, starałam się uczynić ją bardziej odporną na krytykę. Dzięki temu Christine stała się silniejszą kobietą. Wiedziałam jednak, że te ogólnie dostępne popularne strategie i rozwiązania to za mało.
Aby lepiej pomagać swoim pacjentom – ale także i po to, żebym sama mogła zachować wolność emocjonalną – musiałam wypłynąć na zupełnie nieznane wody w poszukiwaniu wiedzy, do której nigdy wcześniej nie miałam dostępu. Musiałam ponownie otworzyć się na własną intuicję, która od wielu lat trwała w uśpieniu, ale bez której nie potrafiłam jasno myśleć ani osiągnąć spokoju. Rozumiałam, że wprowadzenie elementu intuicji do mojej praktyki medycznej spotka się z potępieniem ze strony kolegów po fachu. Mimo wszystko, mimo strachu i innych podobnych uczuć, podjęłam próbę wkroczenia na tę nową ścieżkę. Nie wiedziałam jeszcze, ani dokąd zmierzam, ani jak mogę dotrzeć do celu, ale odmówiłam modlitwę i podjęłam poszukiwania nowych możliwości.
Tak się szczęśliwie złożyło, że zaczęłam spotykać na swojej drodze ważnych przewodników, w szczególności zaś duchowego nauczyciela, z którym utrzymuję kontakty już od dwudziestu lat. Napotkałam na swojej drodze różne osobistości aspirujące do roli guru – od byłej gospodyni domowej, która przywoływała wiekowe byty, do słynnego zwierzęcego medium, specjalizującego się w pudlach – aż wreszcie przyjaciółka opowiedziała mi o nauczycielu, którego techniki medytacyjne bardzo jej pomogły. Tydzień później maszerowałam w górę po skrzypiących schodach starego budynku biurowego w Santa Monica. U góry w zupełnej ciszy czekał na mnie zupełnie bezpretensjonalny Azjata w średnim wieku, ubrany w nijaką bawełnianą koszulę i takież spodnie. W pomieszczeniu panował niesamowity spokój, jakby czas się zatrzymał. W pewnym momencie zauważyłam, że całą uwagę skupiam na oczach tego mężczyzny – na dwóch głębokich studniach, z którymi już gdzieś się wcześniej zetknęłam. Te oczy mnie znały – znały moje zalety i wady – jeszcze zanim zdążyłam wypowiedzieć choćby słowo. Chciałam uczyć się pod kierunkiem tego człowieka. Kiedy jednak zapytałam o cotygodniowe zajęcia z medytacji, powiedział z psotliwym uśmiechem: „Ach, ty niczego takiego nie potrzebujesz”. „Owszem, potrzebuję” – zaprzeczyłam, zapewne zgodnie z jego przewidywaniami. Zaczęłam uczęszczać na zajęcia co niedzielę. Nauczyciel już w pierwszej chwili zrozumiał moją przekorną naturę. Wiedział doskonale, że wystarczy zasugerować mi, bym czegoś nie robiła, a ja na pewno to zrobię. Ten pomyślny dzień był pierwszym dniem mojej nauki pod jego kierunkiem, która to nauka szczęśliwie trwa do dziś.
Jestem przekonana, że duchowe wsparcie przyniosłoby korzyści każdemu lekarzowi (i każdemu nauczycielowi). Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że większość moich kolegów po fachu na samą myśl o tym po prostu przewraca oczami. Niestety bardzo trudno jest znaleźć dobrego przewodnika duchowego. Między uczniem a nauczycielem powstaje więź, która w istocie czyni z nich pokrewne dusze. Można szukać przez wiele lat i nikogo odpowiedniego nie znaleźć, a potem pewnego dnia po prostu iść sobie ulicą i na swojej drodze spotkać odpowiednią osobę. Spotkanie z nauczycielem było dla mnie błogosławieństwem. Nasze ścieżki skrzyżowały się dokładnie w odpowiednim czasie.
Mój nauczyciel nauczył mnie o wolności emocjonalnej więcej, niż mogłabym się dowiedzieć z jakiegokolwiek medycznego opracowania. Nasza praktyka opiera się na zasadach taoizmu, nakazujących szanować siłę serca, intuicji i duchowości (kontaktu z pełną miłości siłą wyższą). Taoizm podkreśla znaczenie współczucia, pomagania innym. Zwraca uwagę na fakt, że cuda nie są czymś oderwanym od rzeczywistości, lecz stanowią integralny element każdej chwili. Przyjęcie tych zasad pozwala zmienić perspektywę patrzenia na wszelkiego rodzaju wydarzenia. Mój nauczyciel wykształcił u mnie nawyk regularnej medytacji, dzięki której mogę nawiązać bezpośredni kontakt ze swoim duchem i sercem. Dzięki tej praktyce zaczęłam rozbudzać w sobie siłę życiową. Na przestrzeni lat nauczył mnie, jak być wrażliwym, a jednocześnie silnym, bez względu na okoliczności. Nauczyłam się również kochać nawet wtedy, gdy doskwiera mi niepewność lub strach, co było szczególnie ważne w tych straszliwych dniach, kiedy umierali moi rodzice. Jestem mu głęboko wdzięczna, że mogłam korzystać z tych owoców wolności emocjonalnej. Bynajmniej nie uwolniłam się od bólu, nauczyłam się jednak lepiej sobie z nim radzić. Mój nauczyciel przez cały czas postuluje wzmacnianie niezachwianego wewnętrznego ośrodka, który ma zapobiegać dominacji negatywnych emocji. Nie rozczula się i nie folguje moim lękom, co w przytłaczających dla mnie sytuacjach doprowadza mnie do szału. To podejście, będące przejawem współczucia, sprawdziło się jednak w długim okresie, skłoniło mnie bowiem do rozbudzenia drzemiących we mnie sił i zyskania większej niezależności.
Spośród wszystkich jego nauk o wolności, najbardziej skomplikowana (a jednocześnie najbardziej niezbędna) okazała się być ta dotycząca uznania mojego własnego potencjału jako kobiety i nauczyciela. Chodzi w niej nie o zachowania egotyczne, ale o odważne przedstawienie swoich racji i brylowanie bez kompleksów. Można by sądzić, że to pestka w porównaniu z walką z wewnętrznymi demonami, w moim przypadku jednak nie do końca tak było. Przez długi czas nie uznawałam własnego potencjału, podobnie zresztą jak większość z nas. Potencjał ten w pewnym sensie mnie paraliżował. Pozwolę sobie wyjaśnić to nieco bliżej.
Czasami trudno jest mi przystosować się do zaistniałej zmiany (chociaż z czasem radzę sobie z tym coraz lepiej). Nie ma znaczenia, że zmiana jest nieunikniona. Natura koziorożca przejawia się oślim uporem i skłonnością do preferowania niezmienności. Mając dwadzieścia parę lat i leżąc w łóżku, zwinięta w kłębek i okryta pościelą, uświadomiłam sobie nagle, że w mojej odległej przyszłości pojawi się taka chwila, kiedy nic już nie będzie takie samo. Wiedziałam, że chodzi o przyszłość znacznie bardziej odległą niż chwila ukończenia studiów medycznych, żadnych szczegółów nie potrafiłam jednak przytoczyć. Mimo że zmiana, która miała we mnie zajść, była w swej istocie pozytywna, bałam się. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, kim będę, perspektywa zmiany napawała mnie przerażeniem.
Przenieśmy się teraz do roku 1996. Na rynku ukazała się moja pierwsza książka, zatytułowana Second Sight. Już od trzynastu lat prowadziłam własną praktykę i przez pięć dni w tygodniu spotykałam się z pacjentami. Rzadko zdarzało mi się wygłaszać publiczne wystąpienia. Byłam cichą, nieśmiałą introwertyczną. Lubiłam przebywać w samotności i często wpatrywałam się w ocean. Byłam niesamowicie zaskoczona, kiedy podczas wieczoru autorskiego promującego moją pierwszą książkę w mojej dłoni pojawił się mikrofon, a z moich ust popłynęła zgrabna historia opowiadająca o uznaniu znaczenia intuicji. Ja, która ledwo byłam w stanie wystękać choć słowo, podczas gdy moja matka brylowała w towarzystwie w trakcie niekończących się kolacji w Hillcrest Country Club. Jej dystyngowana obecność, stroje od Chanel i bardzo głęboki dekolt (miała niesamowicie obfity biust) pozbawiały mnie języka w gębie i skazywały na trwanie w jej cieniu. Tymczasem znalazłam się w księgarni, zadziwiając samą siebie elokwencją wypowiedzi prezentowanej zupełnie à vista. Założyłam sobie po prostu, że będę mówić od serca. Czułam się Judith, ale była to zupełnie nowa Judith. Został wciśnięty jakiś wewnętrzny przycisk i poczułam przypływ mocy. To się działo tak zupełnie po prostu.
Co zadziwiające, nie był to jednorazowy szczęśliwy traf. Od wielu lat spotykam się z entuzjastycznie nastawioną publicznością – czasami małą, czasami dużą – i opowiadam o intuicji i wolności emocjonalnej. Sprawia mi to radość i jest dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Cieszę się, że tak wielu ludzi, w tym również wielu moich kolegów po fachu, skłonnych jest otworzyć się na własny wewnętrzny głos. Żałuję tylko, że moja matka, w przeciwieństwie do mojego ojca, nie miała okazji poznać tego oblicza swojej córki. Umarła tuż przed pojawieniem się tej Judith. Dałabym wszystko, żeby matka mogła choćby raz usiąść w swoim perfekcyjnym stroju w pierwszym rzędzie… ale i tak wiem, że podziwia mnie z drugiego brzegu. Fakt wykorzystania swojego potencjału w pracy autora i nauczyciela umożliwił mi dalsze otwieranie swojego serca. Mam nadzieję, że również i ty będziesz miał okazję otworzyć swoje.