Читать книгу Wolność emocjonalna - Judith Orloff - Страница 8
Rozdział 1
Ścieżka wolności emocjonalnej. Wstęp do nauki miłości
ОглавлениеTwoje życie właśnie staje się lepsze.
Twoje życie rysuje się przede mną w kolorowych barwach, widzę spełniające się marzenia.
Odnalazły się wszystkie życzenia, które włożyłeś do butelki.
Teraz, właśnie w tym momencie, zastanów się: czego pragniesz najbardziej na świecie? Czy pragniesz szczęścia? Miłości? Mniej utrapień? Gwarancji mniejszego stresu? Wystarczy to sobie uświadomić, a zaczniesz odczuwać siłę, która pozwoli ci to osiągnąć. Być może już dawno zrezygnowałeś z życzeń, ponieważ zawsze przynosiły ci one rozczarowania. Doskonale wiem, o jakie uczucie chodzi: „Po co się w ogóle wysilać?”. Tak? Otóż nie! Podejście typu „jestem pechowcem” pozbawia cię szansy na osiągniecie spokoju ducha. Mam nadzieję, że zdecydujesz się dać życzeniom jeszcze jedną szansę. Czasami człowiek staje przed szansą. To jest właśnie jedna z nich, jest to szansa na osiągnięcie wolności emocjonalnej. Wyobraź sobie śnieg, który właśnie spadł. Nie ma na nim jeszcze żadnych śladów — to ścieżka nowych początków. Pierwsze kroki głęboko zapadają w pamięć. Nigdy nie należy o nich zapominać. Pozwolę sobie opowiedzieć teraz o swoich pierwszych krokach.
Drzwi do wolności emocjonalnej otworzyły się przede mną w 1968 r., kiedy byłam nastolatką. Mieszkałam w Kalifornii, miałam szesnaście lat. Byłam dzieckiem kwiatem, nosiłam bluzeczki w indyjskie wzory i dziurawe spodnie. Chodziłam w skórzanych butach wojskowych lub boso, świat narkotyków nie był mi obcy. Moi rodzice szaleli. Próbowali mnie do tego wszystkiego zniechęcić, ale wszelkie ich wysiłki szły na marne. Buntowałam się nie przeciwko nim, ale po to, by ocalić siebie. Chociaż rodzice otaczali mnie nieograniczoną miłością, ich tradycjonalistyczna wizja mojej osoby i mojego szczęścia po prostu mnie przytłaczała. Żydowskie country cluby, porządne ubrania, konserwatywni przyjaciele… To nie dla mnie. Czasami zdarzało mi się sypiać w moich ukochanych dżinsach (moja matka ich nienawidziła), żeby poczuć większą swobodę. Jednocześnie nie podobało mi się to, kim byłam: wrażliwą osobą, jakby nie z tego świata. Już w dzieciństwie miałam wyjątkową intuicję i często śniłam o rzeczach, które potem się urzeczywistniały. Tak było choćby ze śmiercią mojego dziadka czy rozwodem przyjaciół moich rodziców. Przewidywałam te wydarzenia, kiedy jeszcze nikt w ogóle nie spodziewał się ich. Niepokoiło mnie to i wytrącało z równowagi. Na domiar złego rodzice reagowali na to bardzo nerwowo i w końcu zabronili mi rozmawiać z nimi na temat moich przeczuć. Wtedy doszłam do przekonania, że coś jest ze mną naprawdę nie tak. Było to coś przerażającego, z czym byłam zupełnie sama. Przewidywanie różnych wydarzeń nie było świadomym działaniem. Przeczucia po prostu się pojawiały. W moim wnętrzu kotłowały się jakieś potężne siły, których w żaden sposób nie byłam w stanie uporządkować.
Wreszcie pewnej nocy moi rodzice podjęli stanowcze postanowienie, że zapobiegną wiszącej nade mną katastrofie. Z godną podziwu jednomyślnością spakowali moje rzeczy, zaprowadzili mnie do samochodu i zawieźli mnie, swoje jedyne dziecko, do Westwood Psychiatric Hospital, na prywatny zamknięty oddział dla uzależnionych nastolatków. Czułam się oszukana i zdradzona. Głośno dawałam wyraz swojemu oburzeniu. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, by stłumić swój strach. W tym momencie wkroczyłam na ścieżkę wolności emocjonalnej.
Jeszcze dziś wspomnienia ze szpitala są w mojej głowie niezwykle żywe. Odrzucałam każdy przejaw uprzejmości. Na początku czułam się więźniem. Współpraca? Nie ma mowy! Wystawiałam cierpliwość innych na próbę. Odmawiałam aktywnego udziału w codziennych sesjach terapii grupowej. Lider grupy, surowa była motocyklistka w dżinsach, zwróciła się do mnie: „Judi [tak do mnie wówczas mówiono], dlaczego jesteś taka zła?”. „Co? Wszystko ze mną w porządku” — odpowiedziałam krótko, zaciskając usta i gotując się z wściekłości. Im bardziej próbowała, tym bardziej ja się wycofywałam, starając się przekonać wszystkich, również siebie, że wszystko było ze mną w porządku. Równie otwarta byłam w relacjach z moim psychiatrą. Podczas posiłku dwadzieścioro nastolatków siadało razem w beżowej jadalni i plastikowymi sztućcami (metalowe mogą zostać użyte jako broń) spożywało przypominające konsystencją gumę jedzenie. Miałam szczery zamiar zupełnie się odizolować, ale Windy, inna pacjentka, hipiska, która nigdy nie rozstawała się ze swoją brązową zamszową kurtką z frędzelkami, zaczęła się ze mną zaprzyjaźniać. Moje odpychające zachowanie zdawało się jej nie przeszkadzać. Dzięki swojej niewinnej naturze Windy szybko mnie do siebie przekonała i stałyśmy się nierozłączne.
Byłyśmy towarzyszkami niedoli. W wolnych chwilach siadałyśmy obok siebie w moim pokoju z zakratowanymi oknami i snułyśmy plany ucieczki. Miałyśmy zamiar wymknąć się podczas nocnego sprzątania, uciekając z zamkniętego oddziału w momencie, kiedy sprzątacze będą wnosić swoje wiadra i szczotki. Następnie miałyśmy zatrzymać kogoś, kto podwiezie nas do autostrady prowadzącej wzdłuż wybrzeża, oddalonej o kilka mil stąd, i skierować się do bliżej nieokreślonego miejsca. Bez rodziców. Bez władzy. Byłybyśmy po prostu wolne. Chociaż nasz plan nigdy nie doczekał się realizacji, wspólne spiskowanie, śmiechy i śpiewanie piosenek Stonesów („Nie zawsze możesz mieć co chcesz (…) ale może się okazać, że dostaniesz to, czego potrzebujesz”) czyniły nasze zniewolenie bardziej znośnym.
Mimo wszystko pozostawanie w zamknięciu bardzo mi nie odpowiadało. Nie widziałam powodu, by zastanawiać się nad swoim życiem lub je zmieniać. Oddziaływały na mnie jednak siły, które pozostawały zupełnie poza moją kontrolą. Pamiętam, że na końcu korytarza wyłożonego zielonym linoleum znajdowały się drzwi. Dzieliły nas one od okolonego płotem podwórza, na którym graliśmy w siatkówkę. Światło przedostające się przez zakratowaną szybę tworzyło fantastyczne obrazy. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Miłość wypełniająca to światło porządkowała ogarniający mnie chaos, łagodziła to, czego słowa ukoić nie mogły. Od dziecka czułam obecność wypełnionej miłością istoty, która nade mną czuwała – niewidocznego przyjaciela, który zawsze był gotów mnie pocieszyć. Na ogół pozostawał gdzieś w cieniu, ale teraz wychodził na przód. Drzemał we mnie potencjał zmiany i chociaż nie bardzo miałam na to ochotę, cały proces zaczął sam z siebie nabierać tempa. W jakiś cudowny sposób w ciągu czternastu dni pobytu na oddziale powoli zaczynałam łagodnieć.
Dzięki wsparciu mądrego psychiatry, który rozumiał mnie i potrafił odpowiednio ze mną postępować, zaczęłam sobie uświadamiać, że zanim tu trafiłam, nigdy nie byłam naprawdę wolna. Buntowałam się przeciwko rodzicom, ale brakowało mi konkretnej, jasnej wizji. Reagowałam zamiast działać. Bunt i życie na marginesie były środkiem przetrwania, nie były jednak jego celem. W ciągu kolejnych kilku lat ten cudowny człowiek pokazał mi, jak lepiej radzić sobie ze swoimi emocjami i odnaleźć swoje prawdziwe „ja”. Pomógł mi również zapanować nad moimi przeczuciami i w ten sposób lepiej poznać własną duszę. Nasza wspólna praca była źródłem mojego powołania, by zostać lekarzem i wnieść do medycyny pierwiastek przeczuć. Muszę przyznać, że takiego rozwoju swojej kariery się nie spodziewałam. Moi rodzice, choć sami byli lekarzami, a w naszej rodzinie było ponad dwudziestu pięciu medyków, ze względu na moją artystyczną naturę nigdy nie nakłaniali mnie, bym poszła w ich ślady. Nie sądzili, żebym kiedykolwiek chciała zostać lekarzem.
Życie toczyło się dalej. Dwadzieścia lat później, już jako psychiatra, przyjmowałam pacjentów dokładnie w tym samym szpitalu. Okazało się, że były pacjent faktycznie zarządza tą instytucją! Było to uroczo przewrotne. Doświadczenie bycia pacjentem, wspomnienie zamknięcia i zdania na łaskę zupełnie obcych ludzi, jest naprawdę pouczające. Trudno o lepszy sposób na rozbudzenie w sobie współczucia dla ludzi, którzy się w takim stanie znajdują. Trudno o lepszy sposób, by zrozumieć, że można zaryzykować przyjęcie współczucia, które kiedyś okazali mi pracownicy oddziału. To wspaniały bagaż, który noszę ze sobą na drodze poszukiwania wolności emocjonalnej.
Szpital uległ zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi w 1994 r. Przyznam, że kiedy tamtędy przejeżdżam, brakuje mi jego widoku. Rodzice nigdy nie podzielali mojej nostalgii. Jako nastolatka porządnie dałam im w kość i chyba nigdy się z tego do końca nie otrząsnęli. Co zadziwiające, nawet po wielu latach odczuwali czasem potrzebę skorygowania czegoś. Na ich twarzach pojawiał się dobrze mi znany wyraz przerażenia, po czym mówili półżartem do mnie, dorosłej kobiety, lekarza z wieloletnim doświadczeniem, które budziło w nich dumę: „Judith, nigdy do końca nie wyrosłaś z wieku nastoletniego”.