Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 12
I
CÓRKA
3
CZERWONA STREFA
ОглавлениеPiętnaście kilometrów na zachód od Kerrville w Teksasie
Lipiec, 101 rok po wybuchu epidemii
Lucius Greer, zwany Wiernym, zajął miejsce na ambonie godzinę przed świtem. Miał pieczołowicie odnowiony sztucer kalibru .308 z wypolerowaną drewnianą kolbą i celownikiem optycznym, którego soczewkę przyćmił czas, ale wciąż nadawał się do użytku. Zostały mu tylko cztery naboje, więc niedługo będzie musiał wybrać się do Kerrville, żeby kupić więcej. Ale tego ranka, pięćdziesiątego ósmego dnia, wcale się tym nie martwił. Wystarczy jeden strzał – to wszystko, czego potrzebował.
Rzadka mgiełka zawisła w nocy nad polaną. Jego pułapka – wiadro zmiażdżonych jabłek – stała sto metrów po nawietrznej, w kępie wysokiej trawy. Lucius czekał, siedząc bez ruchu z podkulonymi nogami i sztucerem na kolanach. Nie wątpił, że jego zwierzyna się zjawi; zapach świeżych jabłek był nieodparty.
Dla zabicia czasu zmówił prostą modlitwę: Boże, Panie wszechświata, bądź moim przewodnikiem i pocieszycielem, daj mi siłę i mądrość, żebym wypełniał Twoją wolę w czekających mnie dniach, żebym wiedział, co jest ode mnie wymagane, i żebym był godny podopiecznej, którą mi powierzyłeś. Amen.
Lucius czuł, że coś nadchodzi. Wiedział to tak dobrze, jak znał bicie własnego serca, tchnienie w piersi, układ kości. Długi łuk ludzkiej historii zmierzał ku godzinie ostatecznej próby. Nie miał pojęcia, kiedy wybije ta godzina, ale z pewnością wybije i wtedy nastanie czas dla wojowników. Dla ludzi takich jak Lucius Greer.
Minęły trzy lata od wyzwolenia Ojczyzny. Wciąż pamiętał wydarzenia tamtej nocy, niezatarte wspomnienia wypalone w świadomości. Dzień sądu na stadionie i wielkie wejście wiroli; powstańców kierujących siłę ognia na czerwonookich, Alicię i Petera zbliżających się do sceny z dobytą bronią i strzelających raz za razem; wychudzoną Amy w łańcuchach, a potem ryk z jej gardła w chwili wyzwolenia mocy; jej przemieniające się, porzucające ludzki kształt ciało i trzask łańcuchów, gdy się uwolniła, i szybki jak błyskawica śmiały skok na potwornych wrogów; chaos i zamęt bitwy, i Amy uwięzioną pod Martínezem, Dziesiątym z Dwunastu; jasny błysk destrukcji i zaraz potem absolutną ciszę, cały świat zamrożony w bezruchu.
Gdy następnej wiosny Lucius wrócił do Kerrville, zrozumiał, że nie może dłużej mieszkać wśród ludzi. Znaczenie tamtej nocy było dla niego jasne – został powołany do samotnego istnienia. Zbudował sobie skromną chatę nad rzeką, ale czuł zew czegoś głębszego, wzywającego go do dziczy. Luciusie, obnaż się. Odłóż swoje zobowiązania, odrzuć wszelkie dobra doczesne, żebyś mógł mnie poznać. Tylko z nożem i ubraniem na grzbiecie zapuścił się na wysuszone wzgórza i wędrował dalej, nie mając innego celu poza najgłębszą samotnością, jaką tylko mógł znaleźć – żeby jego życie odnalazło swój prawdziwy kształt. Dni bez jedzenia, krwawiące poharatane stopy, język spuchnięty z pragnienia; po tygodniach spędzonych tylko z grzechotnikami, kaktusami i palącym słońcem do towarzystwa zaczęły się halucynacje. Skupisko karnegii stało się szeregiem stojących na baczność żołnierzy, jeziora pojawiały się tam, gdzie ich nie było, linia gór przybrała formę otoczonego murami dalekiego miasta. Lucius przyjmował te widziadła bezkrytycznie, bez świadomości, że są ułudą; były prawdziwe, bo tak wierzył. Przeszłość i teraźniejszość stopiły się w jego umyśle. Czasami był Luciusem Greerem, majorem wojsk ekspedycyjnych, kiedy indziej więźniem, młodym rekrutem, a nawet chłopcem z czasów swojego dzieciństwa.
Tygodniami wędrował w tym stanie, istota wielorakich światów. Pewnego dnia zbudził się i stwierdził, że leży w wąwozie pod unicestwiającym słońcem. Jego ciało było groteskowo wychudzone, pokaleczone i posiniaczone; miał zakrwawione palce, stracił też kilka paznokci. Co się stało? Czy sam to sobie zrobił? Niczego nie pamiętał. Zachował tylko nagłą, przytłaczającą świadomość obrazu, który ujrzał w nocy.
Lucius miał wizję.
Nie wiedział, gdzie jest, zdawał sobie sprawę tylko z jednego – że musi iść na północ. Po sześciu godzinach wędrówki znalazł się na drodze wiodącej do Kerrville. Oszalały z pragnienia i głodu, szedł dalej, aż tuż przed zmierzchem zobaczył tablicę z czerwonym znakiem X. Żelazna skrytka była obficie zaopatrzona w żywność, wodę, ubrania, paliwo, broń i amunicję. Był tam nawet generator. Najbardziej uradował go humvee. Umył się, oczyścił rany i spędził noc na miękkim posłaniu. O świcie zatankował pojazd, naładował akumulator i napompował opony, po czym ruszył na wschód. Rankiem drugiego dnia dotarł do Kerrville.
Na skraju pomarańczowej strefy porzucił humvee i poszedł do miasta pieszo. Tam, w mrocznym pokoju w H-town, wśród ludzi, których nie znał i którzy z reguły się nie przedstawiali, sprzedał trzy karabinki z żelaznej skrytki, żeby kupić konia i zapasy. Zapadała noc, gdy przybył do swojej chaty, stojącej na brzegu rzeki wśród topoli i dębów dwubarwnych. Miała tylko jedną izbę z polepą zamiast podłogi, ale na jej widok w sercu wezbrała mu radość z powrotu. Jak długo go nie było? Miał wrażenie, że upłynęły lata, całe dziesięciolecia życia, chociaż minęło tylko kilka miesięcy. Czas zatoczył pełne koło. Lucius był w domu.
Rozsiodłał konia, spętał go i wszedł do chaty. Gniazdo z puchu i gałązek na łóżku wskazywało, że coś się tu zadomowiło pod jego nieobecność, ale poza tym w skromnym wnętrzu nie zaszły inne zmiany. Zapalił latarnię i usiadł przy stole. U jego stóp leżał worek z zapasami: remington, pudełko naboi, nowe skarpety, brzytwa, zapałki, lusterko, sześć piór, trzy butelki atramentu jeżynowego i arkusze grubego włóknistego papieru. Napełnił miskę nad rzeką i wrócił do domu. Jego twarz w lusterku nie była ani bardziej, ani mniej szokująca, niż się spodziewał: zapadnięte policzki, oczy cofnięte w głąb czaszki, poparzona, pokryta bąblami skóra, zmierzwiona czupryna szaleńca. Dolną część twarzy porastała broda, w której z radością zamieszkałaby rodzina myszy. Właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata. Mężczyzna w lusterku spokojnie mógł mieć sześćdziesiąt pięć.
Ha, mruknął do siebie. Jeśli znów ma zostać żołnierzem, nawet starym i w rozsypce, będzie wyglądać jak należy. Ściął kołtuny i brodę, po czym namydlił twarz i ogolił się brzytwą. Wylał mydliny za próg chaty i wrócił do stołu, gdzie leżały pióra i papier. Zamknął oczy. Obraz widziany tamtej nocy w wąwozie różnił się od halucynacji, które nie odstępowały go na krok w czasie pobytu na pustyni. Był bardziej jak wspomnienie czegoś, co przeżył. Przywoływał z pamięci szczegóły, w wyobraźni przemierzając przestrzeń. Czy mógł choćby marzyć o oddaniu czegoś równie wspaniałego ręką amatora? Ale musi spróbować.
Lucius zaczął rysować.
▪ ▪ ▪
Szelest w zaroślach. Lucius przysunął lunetkę do oka. Było ich cztery, buchtujące, posapujące i chrząkające: trzy lochy i odyniec, rudawobrązowy, z wielkimi, ostrymi jak brzytwa szablami. Siedemdziesiąt kilogramów dzikiej świni do wzięcia.
Strzelił.
Lochy pierzchły, a dzik, wstrząsany głębokim drżeniem, zrobił kilka chwiejnych kroków i przednie nogi się pod nim ugięły. Lucius obserwował go przez lunetkę. Po kolejnym drżeniu, potężniejszym niż pierwsze, zwierzę upadło na bok.
Lucius zszedł po drabinie i zbliżył się do leżącego w trawie dzika. Przeturlał go na plandekę, powlókł do zwisającej z drzewa liny, związał zadnie nogi, założył hak i zaczął go podciągać. Gdy łeb odyńca znalazł się na wysokości jego piersi, przywiązał linę, ustawił miskę, wyjął nóż i zaczął ciąć po gardle zwierzęcia.
Do miski chlusnęła struga krwi. Dzik miał jej prawie cztery litry. Kiedy przestała ściekać, Lucius przelał ją z misy do plastikowego pojemnika. Gdyby miał więcej czasu, oprawiłby i rozebrał dzika, po czym uwędził mięso na sprzedaż. Ale był dzień pięćdziesiąty ósmy, więc musiał ruszyć w drogę.
Opuścił zwierzę na ziemię – przynajmniej kojoty skorzystają – i wrócił do chaty. Musiał przyznać, że wnętrze wygląda jak siedziba wariata. Nieco ponad dwa lata temu po raz pierwszy przyłożył pióro do papieru, a teraz ściany były pokryte owocami jego pracy. Rozszerzył technikę, od atramentu przechodząc do węgla, ołówków, nawet farby, która kosztowała krocie. Niektóre obrazy były lepsze niż inne – oglądając wszystkie w porządku chronologicznym, każdy mógłby prześledzić powolny, czasami frustrująco nieumiejętny proces samokształcenia artysty. Te najlepsze, w zadowalający sposób oddające wizję, Lucius obracał w głowie przez cały dzień niczym tony piosenki, od których można się uwolnić tylko wtedy, gdy się je zanuci.
Michael był jedyną osobą, która widziała te obrazy. Lucius trzymał się z daleka od ludzi, ale Michael wytropił go przez kogoś z gangu, znajomego Lore. Pewnego wieczoru ponad rok temu, gdy Lucius wracał po zastawieniu pułapek, zobaczył na podwórku starego pick-upa i Michaela siedzącego na opuszczonej klapie. Przez lata ich znajomości Michael z raczej potulnego chłopca wyrósł na dobrze zbudowanego mężczyznę w kwiecie wieku: twardy i szczupły, o silnych rysach i z pewną surowością widoczną w oczach. Towarzysz, na jakiego można liczyć w knajpianej burdzie, która zaczyna się od prztyczka w nos, a kończy totalną rozpierduchą.
– A niech mnie, Greer! – zawołał. – Wyglądasz jak gówno na sucharze. Co trzeba zrobić, żeby zasłużyć na gościnę w twoich progach?
Lucius wyciągnął flaszkę. Z początku nie było dla niego całkiem jasne, czego chce Michael, który wydał mu się trochę zmieniony, jakby zdezorientowany, odrobinę zapadnięty w siebie. Co więcej, Michael nigdy nie był cichy. Pomysły, teorie i różne projekty, czasem szalone i nie do końca przemyślane, wystrzeliwały z niego niczym kule z karabinu. Wciąż cechowała go głęboka koncentracja – człowiek mógłby pewnie ogrzać ręce na jego czaszce – ale było w nim coś mrocznego, jakby był uwięziony w klatce, jakby rozmyślał nad czymś, czego nie umiał wyrazić słowami.
Lucius słyszał, że Michael odszedł z rafinerii, rozstał się z Lore, zbudował jakąś łódź i spędzał na niej większość czasu, żeglując samotnie po Zatoce Meksykańskiej. Nie powiedział, czego szuka na pustym oceanie, a Lucius nie dociekał, bo niby jak sam mógłby wyjaśnić swoją pustelniczą egzystencję? Ale oczywiście wieczór spędzili razem; coraz bardziej wstawieni, raczyli się gorzałą upędzoną według specjalnej receptury nr 3 Dunka – ostatnimi czasy Lucius w zasadzie nie pił, ale doszedł do wniosku, że bimber jest dobry jako rozpuszczalnik. W pewnej chwili uznał, że składając mu wizytę, Michael naprawdę nie kierował się niczym innym jak tylko podstawowym ludzkim pragnieniem przebywania z drugą osobą. Ostatecznie obaj błąkali się po pustkowiach i może tym, na czym naprawdę Michaelowi zależało, gdy odcedziło się bzdury, było spędzenie kilku godzin w towarzystwie kogoś, kto rozumiał, przez co przechodzi. Obaj ulegli głębokiemu impulsowi izolowania się od innych akurat wtedy, kiedy wszyscy powinni tańczyć z radości, wychowywać dzieci i generalnie cieszyć się światem, w którym śmierć nie skacze z drzew i nie dopada cię po prostu dla hecy.
Przez jakiś czas wymieniali się nowinami. Rozmawiali o pracy Sary w szpitalu, o jej długo oczekiwanej przeprowadzce z Hollisem z obozów dla uchodźców do stałego mieszkania, o awansie Lore na brygadzistę w rafinerii, o Peterze, który odszedł ze służby w siłach ekspedycyjnych, żeby zostać w domu z Calebem, o niebędącej dla nikogo niespodzianką decyzji Eustace’a, który postanowił zrobić to samo i wrócić z Niną do Iowa. Optymistyczny ton lukrował powierzchnię rozmowy, ale Lucius nie dał się zwieść. Pod powierzchnią zawsze czyhały imiona, których nie wymawiali.
Lucius nikomu nie mówił o Amy – tylko on znał prawdę. Co do losu Alicii, nie miał niczego do zaoferowania, ani on, ani najwyraźniej nikt inny. Kobieta rozpłynęła się w wielkiej pustce Iowa. W owym czasie Lucius wcale się tym nie przejmował – swoimi niezapowiedzianymi długimi nieobecnościami i równie zaskakującymi nagłymi powrotami Alicia przypominała kometę – ale mijały dni i nikt jej nie widział. Kiedy jeszcze Michael tkwił uwięziony w łóżku z nogą w gipsie na wyciągu, Lucius widział w oczach przyjaciela świadomość, że Alicia zniknęła, płonącą niczym szukający bomby długi zapalony lont. „Nie rozumiesz – powiedział wtedy Michael, niemal lewitując nad łóżkiem z frustracji. – Tym razem jest inaczej”. Lucius nie zadał sobie trudu, żeby zaprzeczyć – bo ta kobieta nie potrzebowała absolutnie nikogo – ani nie próbował powstrzymać Michaela, gdy dwanaście godzin po zdjęciu gipsu siadł na konia i pojechał w śnieżycę, żeby jej szukać. Było to nierozsądne posunięcie, zważywszy, że minęło dużo czasu i że sam ledwie się trzymał na nogach. Ale Michael był Michaelem, a mężczyźnie nie mówi się „Nie”. Co więcej, cała sprawa miała dziwnie osobisty wydźwięk, jakby odejście Alicii było wiadomością przeznaczoną wyłącznie dla niego. Wrócił pięć dni później, na wpół zamarznięty, przejechawszy sto pięćdziesiąt kilometrów, i więcej o tym nie wspomniał ani tego dnia, ani nigdy potem. Nawet nie wymówił jej imienia.
Wszyscy ją kochali, ale Lucius wiedział, że nikt nie zna jej serca, że jest jej pisane życie z dala od innych. Alicia roztopiła się w eterze i po trzech latach Lucius zastanawiał się nie nad jej losem, ale czy ona w ogóle istniała.
Zdążyli wychylić po trzy szklanki i dawno minęła północ, gdy Michael wreszcie poruszył temat, który najwyraźniej nurtował go od samego początku.
– Naprawdę myślisz, że już ich nie ma? Że nie ma wiroli?
– Czemu pytasz?
Michael uniósł brew.
– No mów – rzucił.
Lucius starannie przemyślał odpowiedź.
– Byłeś tam, widziałeś, co się stało. Zabij Dwunastu, a zabijesz resztę. O ile się nie mylę, to była twoja koncepcja. Trochę za późno, żeby zmieniać zdanie.
Michael bez słowa odwrócił wzrok. Czy odpowiedź go zadowoliła?
– Powinieneś kiedyś ze mną pożeglować – odezwał się w końcu i nieco się rozchmurzył. – Naprawdę by ci się spodobało. Tam jest wielki szeroki świat. Nigdy czegoś takiego nie widziałeś.
Lucius się uśmiechnął. Cokolwiek go gryzło, był gotów o tym rozmawiać.
– Pomyślę – obiecał.
– Kiedykolwiek zechcesz. – Michael wstał, przytrzymując się ręką stołu, żeby nie stracić równowagi. – Cóż, tak czy inaczej, jestem kompletnie nawalony. Jeśli to ci nie przeszkadza, chyba czas, żebym poszedł się zrzygać, a później przekimał w samochodzie.
Lucius wskazał wąską pryczę.
– Łóżko jest twoje, jeśli chcesz.
– Miło z twojej strony. Może kiedy poznam cię lepiej.
Michael chwiejnym krokiem dobrnął do drzwi. Odwrócił się i powiódł zaczerwienionymi oczami po maleńkiej izbie.
– Niezły z ciebie artysta, majorze. Ciekawe obrazki. Kiedyś będziesz mi musiał o nich opowiedzieć.
I to było wszystko. Gdy Lucius zbudził się rano, Michaela już nie było. Myślał, że może znowu go zobaczy, ale więcej się nie zjawił. Przypuszczał, że dostał to, czego szukał, a może uznał, że u niego tego nie znajdzie. Naprawdę myślisz, że już ich nie ma? Co powiedziałby jego przyjaciel, gdyby usłyszał prawdziwą odpowiedź na swoje pytanie?
Lucius odłożył na bok te niepokojące myśli. Postawił bańkę z krwią dzika w cieniu chaty i zszedł nad rzekę. Woda Guadalupe zawsze była zimna, ale jeszcze zimniejsza w zakolu, gdzie powstało głębokie zagłębienie – sześć metrów do dna – zasilane przez naturalne źródło. Lucius ściągnął buty i spodnie, chwycił uprzednio przywiązaną linę, nabrał tchu i czystym łukiem skoczył z wysokiego wapiennego brzegu. Nurkował i z każdym metrem temperatura spadała. Torba z grubego płótna wisiała pod nawisem, chroniona przed nurtem. Lucius przywiązał sznur do paska, wysunął torbę spod nawisu, wypuścił powietrze z płuc i wypłynął na powierzchnię.
Wspiął się na przeciwległy brzeg, poszedł w dół rzeki do płycizny, wrócił na drugą stronę i poczłapał ścieżką na szczyt wapiennej skarpy. Usiadł na krawędzi, chwycił linę i wciągnął torbę.
Ubrał się i zaniósł ją do chaty. Wypakował na stół zawartość: osiem baniek, łącznie trzydzieści sześć litrów – mniej więcej tyle samo krwi, ile krąży w krwiobiegu sześciu dorosłych ludzi.
Wiedział, że po wyjęciu z zimnej rzeki jego łup szybko się zepsuje. Związał pojemniki i zebrał zapasy – żywność i wodę na trzy dni, strzelbę i amunicję, nóż, latarnię, zwój mocnej liny – po czym wyniósł wszystko z chaty. Jeszcze nie było siódmej, ale słońce już prażyło. Osiodłał konia, wsunął strzelbę w olstro i zarzucił sakwy na koński zad. Nie zawracał sobie głowy śpiworem; będzie jechać nocami i rankiem sześćdziesiątego dnia zjawi się w Houston.
Trącił obcasami końskie boki i ruszył w drogę.