Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 20

I
CÓRKA
11

Оглавление

Sara wróciła do sierocińca przed porannym dyżurem. Peg powitała ją w drzwiach.

– Jak się ma Pim? – zapytała ją Sara.

Zakonnica wyglądała na bardziej znękaną niż zwykle. Miała za sobą długą noc.

– Niestety, niezbyt dobrze.

Pim zbudziła się z wrzaskiem. Wyła tak głośno, że postawiła na nogi cały sierociniec. Na jakiś czas umieszczono ją w kwaterze siostry Peg.

– Mieliśmy tu molestowane dzieci, ale nic takiego się nie działo. Jeszcze jedna taka noc…

Siostra Peg zaprowadziła Sarę do swojego pokoju, klasztornej celi wyposażonej w najniezbędniejsze rzeczy. Jedyną ozdobą był duży krzyż na ścianie. Pim nie spała, siedziała na łóżku z kolanami podciągniętymi do piersi. Gdy zobaczyła Sarę, jej rysy nieco się odprężyły. Oto sprzymierzeniec, ktoś, kto wie.

– Będę na zewnątrz, gdybyś mnie potrzebowała – powiedziała siostra Peg.

Sara usiadła na łóżku. Brud zniknął, kołtuny zostały rozczesane albo wycięte. Siostry ubrały dziewczynkę w prosty wełniany kaftan.

JAK SIĘ DZISIAJ CZUJESZ? – napisała na tabliczce Sara.

DOBŻE

SIOSTRA POWIEDZIAŁA, ŻE NIE MOGŁAŚ SPAĆ.

Pim pokręciła głową.

Sara wyjaśniła, że musi zmienić opatrunki. Gdy odwijała bandaże, dziewczynka się wzdrygnęła, ale nie wydała żadnego dźwięku. Sara posmarowała obrażenia maścią antybiotykową i kremem chłodzącym z aloesu, po czym założyła nowe opatrunki.

PRZEPRASZAM, JEŚLI BOLAŁO.

Pim wzruszyła ramionami.

Sara spojrzała jej w oczy.

BĘDZIE DOBRZE – napisała. Dziewczynka nie zareagowała, więc dodała: – JUŻ JEST LEPIEJ.

KONIEC KOSZMARUF?

Sara przytaknęła.

– Koniec.

JAK?

Oczywiście łatwo byłoby powiedzieć, że czas leczy rany. Ale nie była to prawda, a przynajmniej nie cała prawda. Sara wiedziała, co uśmierzy ból: inni ludzie w życiu Pim – Hollis i Kate, i przynależność do rodziny.

PO PROSTU – napisała.

Dochodziła ósma. Musiała pójść do pracy, chociaż nie chciała. Spakowała torbę i napisała:

MUSZĘ JUŻ IŚĆ. SPRÓBUJ ODPOCZĄĆ. SIOSTRY SIĘ TOBĄ ZAOPIEKUJĄ.

WRUCISZ?

Sara pokiwała głową.

PRZYSIĘGASZ?

Pim patrzyła na nią w głębokim skupieniu. Ludzie odrzucali ją przez całe życie. Dlaczego ona, Sara, miałaby być inna?

– Tak – odparła i nakreśliła krzyż na sercu. – Przysięgam.

Siostra Peg czekała w korytarzu.

– I jak? – spytała.

Dzień dopiero się zaczął, a jednak Sara już czuła się kompletnie wyczerpana.

– Nie rany na plecach są prawdziwym problemem. Nie będę zaskoczona, jeśli takie noce jak dzisiejsza się powtórzą.

– Czy jest szansa na znalezienie jakiegoś krewnego? Kogoś, kto mógłby ją stąd zabrać?

– Sądzę, że właśnie to byłoby dla niej najgorsze.

Siostra Peg pokiwała głową.

– Tak, oczywiście. Ależ jestem głupia.

Sara podała jej rolkę bandaża, wygotowane gaziki i słoiczek maści.

– Trzeba zmieniać opatrunki co dwanaście godzin. Nie ma oznak infekcji, ale jeśli coś zacznie wyglądać gorzej albo Pim dostanie gorączki, proszę natychmiast po mnie posłać.

Siostra Peg spod ściągniętych brwi patrzyła na rzeczy trzymane w ręce. Nagle trochę się rozchmurzyła i uniosła wzrok.

– Chciałam ci podziękować za tamten wieczór – powiedziała. – Miło było stąd wyjść. Powinnam robić to częściej.

– Peter bardzo się ucieszył, że siostra przyszła.

– Jak ten Caleb wyrósł! I Kate. Czasami łatwo zapomnieć, jacy z nas szczęściarze. Później człowiek widzi kogoś takiego jak… – Nie dokończyła myśli. – Lepiej wrócę do dzieci. Co poczną bez wrednej starej siostry Peg?

– Niezła z siostry aktorka, jeśli nie ma siostra nic przeciwko takiemu określeniu.

– Czy to widać? Naprawdę mam miękkie serce.

Odprowadziła Sarę i ta przystanęła przy drzwiach.

– Pozwoli siostra, że o coś spytam? Ile dzieci adoptowano, powiedzmy, w ciągu roku?

– W ciągu roku? – Zakonnica nie kryła zaskoczenia. – Ani jednego.

– Ani jednego?

– Adopcje się zdarzają, ale bardzo rzadko. I nikt nie bierze starszych dzieci, jeśli o to ci chodzi. Czasami trafia tu niemowlę i po kilku dniach przychodzą po nie krewni. Ale gdy dziecko przebywa tu przez dłuższy czas, są małe szanse, że stąd wyjdzie.

– Nie wiedziałam.

Siostra Peg spojrzała jej w oczy.

– Wiesz, nie tak bardzo się różnimy. Dziesięć razy dziennie nasza praca daje nam powody do płaczu. A jednak nie możemy płakać. Nikt nie miałby z tego żadnego pożytku.

Tak wyglądała prawda, ale Sarze wcale nie zrobiło się przez to lżej na sercu.

– Dziękuję, siostro.

Przyszła do szpitala w ponurym nastroju. Wendy przywołała ją do biurka.

– Ktoś na ciebie czeka – oznajmiła.

– Pacjent?

Wendy rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt nie słucha, i ściszyła głos do szeptu.

– Mówi, że jest z ewidencji.

No, szybko, pomyślała Sara.

– Gdzie jest?

– Kazałam mu zaczekać, ale poszedł cię szukać na oddziale. Jest z nim Jenny.

– Pozwoliłaś, żeby Jenny z nim gadała?

– Nic nie mogłam zrobić! Stała tu, kiedy o ciebie pytał! – Wendy znowu ściszyła głos. – Chodzi o kobietę z odklejonym łożyskiem, prawda?

– Miejmy nadzieję, że nie.

Przy drzwiach na oddział Sara wzięła fartuch z półki. Dwie rzeczy przemawiały na jej korzyść. Po pierwsze, była lekarzem i choć nie lubiła tego robić, w razie potrzeby mogła pokazać, kto tu rządzi. Nieznoszący sprzeciwu ton, zawoalowane albo niezupełnie zawoalowane powoływanie się na znajomości z bliżej nieokreślonymi wpływowymi osobami, aura wyższego powołania, nawał pracy, ratowanie życia – opanowała takie sztuczki do perfekcji. Po drugie, nie zrobiła niczego sprzecznego z prawem. Zawalenie papierkowej roboty nie jest przestępstwem, co najwyżej niedopatrzeniem. Była w miarę bezpieczna, ale to nie pomoże Carlosowi ani jego rodzinie. Kiedy oszustwo wyjdzie na jaw, odbiorą im Grace.

Weszła na oddział. Jenny stała z mężczyzną, który wyglądał na typowego urzędasa: miękki, łysiejący platfus o ziemistej cerze, która rzadko widywała słońce. Jenny spojrzała jej w oczy z ledwie skrywaną paniką, jakby wołała „Pomocy!”.

– Saro – zaczęła – to…

Sara nie pozwoliła jej dokończyć.

– Jenny, sprawdzisz w pralni, czy mają gotowe koce? Zaczyna nam brakować czystych.

– Tak?

– W tej chwili, proszę.

Dziewczyna pierzchła.

– Doktor Wilson – przedstawiła się Sara. – O co chodzi?

Mężczyzna odchrząknął. Wydawał się lekko zdenerwowany. Dobrze.

– Pewna kobieta cztery dni temu urodziła tu dziewczynkę. – Przewertował papiery. – Sally Jiménez? Zdaje się, że pani miała wtedy dyżur.

– A pan jest…?

– Joe English. Z biura ewidencji.

– Mam mnóstwo pacjentów, panie English. – Sara udała, że się zastanawia. – A tak, przypominam sobie. Zdrowa dziewczynka. O co chodzi?

– Brakuje aktu przeniesienia praw do urodzenia dziecka. Ta kobieta już ma dwóch synów.

– Na pewno dołączyłam go do dokumentacji. Musi pan sprawdzić jeszcze raz.

– Szukałem przez cały wczorajszy dzień. Zdecydowanie nie przysłano go do mojego biura.

– Pańskie biuro nigdy nie popełnia błędów? Nie gubi dokumentów?

– Jesteśmy bardzo skrupulatni, pani doktor. Według pielęgniarki z recepcji pani Jiménez została wypisana trzy dni temu. Zawsze najpierw rozmawiamy z rodzinami, ale Jiménezowie nie wrócili do domu. Jej mąż nie stawił się w pracy od dnia narodzin córki.

Głupie posunięcie, Carlos, pomyślała Sara.

– Nie jestem odpowiedzialna za nikogo, kto stąd wyszedł.

– Ale jest pani odpowiedzialna za wypełnianie odpowiednich dokumentów. Bez ważnego aktu przeniesienia praw będę musiał podjąć kolejne kroki.

– Jestem pewna, że ten papier był. Pan się myli. Czy to wszystko? Jestem bardzo zajęta.

Przyglądał się jej przez nieprzyjemnie długą chwilę.

– Do zobaczenia, pani doktor.

▪ ▪ ▪

Niezależnie od tego, dokąd udali się Jiménezowie, Sara wiedziała, że biuro ewidencji ich wytropi i nie zajmie to wiele czasu. W Kerrville było niewiele kryjówek.

Starała się o tym nie myśleć. Zrobiła co w swojej mocy, żeby pomóc tym ludziom, a ciąg dalszy już nie zależał od niej. Siostra Peg powiedziała prawdę. Sara miała pracę, ważną pracę, i była dobra w tym, co robiła. To miało największe znaczenie.

Zbudziła się w środku nocy z wrażeniem, że coś ważnego wyrwało ją ze snu. Śniła i miała pewność, że Kate była w tym śnie, chociaż nie jako główna postać, bardziej jako obserwator, niemal sędzia. Wstała, żeby do niej zajrzeć. Usiadła na brzegu łóżka i patrzyła, jak przenika ją noc. Dziewczynka spała głęboko z lekko rozchylonymi ustami; jej pierś wznosiła się i opadała w długich, miarowych oddechach, przesycających powietrze jej charakterystycznym zapachem. W Ojczyźnie, zanim ją odnalazła, właśnie ten zapach dawał jej siłę do walki o przetrwanie. W kopercie ukrytej na pryczy trzymała niemowlęcy loczek, który co noc wyjmowała i przytulała do twarzy. Wiedziała, że to forma modlitwy; nie o to, żeby Kate żyła – ponieważ Sara była absolutnie przekonana, że córka nie żyje – ale żeby tam, dokądkolwiek poszedł jej duch, czuła się jak w domu.

– Wszystko w porządku?

Hollis stał za nią. Kate się poruszyła, przewróciła na bok i znowu zapadła cisza.

– Wracaj do łóżka – szepnął.

– Zdążę się wyspać. Idę na drugą zmianę.

Nie odezwał się więcej.

– W porządku – ustąpiła.

Nie zmrużyła oka do samego świtu. Rankiem Hollis kazał jej zostać w łóżku, ale nie posłuchała. Wiedząc, że wróci ze szpitala dopiero po kolacji, chciała odprowadzić Kate do szkoły. Czuła się na wpół pijana ze zmęczenia, ale o dziwo nie mąciło to jej umysłu, przeciwnie – wydawał się bardzo jasny. Przed drzwiami szkoły mocno przytuliła córkę. Pomyślała, że jeszcze niedawno musiała przyklęknąć, żeby to zrobić, a teraz czubek głowy Kate sięgał do jej piersi.

– Mamo?

Sara przez długi czas trzymała ją w objęciach.

– Wybacz. – Puściła córkę. Patrząc na mijające je dzieci, zrozumiała, co czuje. Była szczęśliwa; kamień spadł jej z serca. – Idź, skarbie. Do zobaczenia wieczorem.

Urząd otwierano o dziewiątej. Sara usiadła na schodach w cętkowanym cieniu dębu o wiecznie zielonych liściach. Był przyjemny letni poranek, ludzie przechodzili, zajęci swoimi sprawami. Jak szybko może zmienić się życie, pomyślała.

Kiedy urzędniczka otworzyła drzwi, Sara wstała i weszła za nią do środka. Starsza kobieta miała miłą ogorzałą twarz i rząd jasnych sztucznych zębów. Nie śpiesząc się, zajęła miejsce za kontuarem, po czym spojrzała w stronę Sary, udając, że widzi ją po raz pierwszy.

– W czym mogę pomóc?

– Chcę przekazać prawo urodzenia.

Urzędniczka zwilżyła śliną czubki palców, wyjęła formularz z przegródki, położyła go na blacie i zanurzyła pióro w kałamarzu.

– Czyje?

– Moje.

Kobieta zawiesiła pióro nad papierem. Uniosła głowę z wyrazem zatroskania na twarzy.

– Jest pani młoda, skarbie. Na pewno chce pani tego?

– Proszę, czy możemy to po prostu zrobić?

Potem Sara wysłała formularz do biura ewidencji z dołączoną adnotacją Przepraszam! Jednak znalazłam to u siebie! i poszła do szpitala. Dzień minął szybko. Hollis jeszcze nie spał, gdy wróciła do domu. Zaczekała, aż znajdą się w łóżku, i dopiero wtedy powiedziała:

– Chcę mieć drugie dziecko.

Podniósł się na łokciu i obrócił w jej stronę.

– Saro, już to przerabialiśmy. Przecież wiesz, że nie możemy.

Obdarzyła go długim, czułym pocałunkiem, po czym odsunęła się, żeby spojrzeć mu w oczy.

– Szczerze mówiąc, to niezupełnie prawda.

Miasto luster

Подняться наверх