Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 26

II
KOCHANEK
16

Оглавление

Reszta lata minęła w mgiełce obojętności. W pewnym momencie dostałem list z informacją, że zostanę umieszczony w Winthrop House z nieznanym mi chłopakiem, który wracał po roku pobytu za granicą. Nie przejąłem się tym, że wiadomość była rażąco ogólnikowa. Jeśli o mnie chodzi, mógłbym mieszkać ze staruszką i jej brudnymi kuwetami. Nikomu nie powiedziałem o śmierci matki. Pracowałem w laboratorium do pierwszego dnia nowego semestru, nie zostawiając sobie ani chwili wolnego, bo wtedy mógłbym stwierdzić, że nie mam niczego, na czym mógłbym się skupić. Profesor zapytał, czy chciałbym nadal z nim pracować w czasie roku akademickiego. Odmówiłem. Może postąpiłem niemądrze – wydawał się zszokowany odrzuceniem tego zaszczytu – ale w takim układzie nie miałbym czasu na pracę w bibliotece, której pocieszającej ciszy bardzo mi brakowało.

Dotarłem do tej części historii, w której moja sytuacja uległa tak radykalnej zmianie, że można to porównać do skoku na głęboką wodę, jakbym wcześniej biernie unosił się na samej powierzchni życia. Wprowadziłem się do Winthrop House. Przed wakacjami Lucessi i ja sprzedaliśmy meble ze sklepu Armii Zbawienia, więc do nowej kwatery przybyłem tylko z tą samą walizką, z którą przed rokiem pojawiłem się w Cambridge, lampą biurkową, kartonem książek i wrażeniem, że znów wślizguję się w anonimowość tak czystą, że gdybym chciał, mógłbym zmienić nazwisko i nikt by się nawet nie zorientował. Moja kwatera – dwa pokoje jeden za drugim z łazienką w głębi – znajdowała się na trzecim piętrze, po przeciwnej stronie niż dziedziniec Winthropa; jej okna wychodziły na skromną bostońską linię dachów na tle nieba. Nie dostrzegłem śladów bytności współlokatora, którego nazwiska jeszcze nie znałem. Przez pewien czas zastanawiałem się, którą klitkę wybrać dla siebie – pokój znajdujący się dalej od wejścia był mniejszy, ale zapewniał większą prywatność; z drugiej strony musiałbym o każdej porze dnia i nocy znosić przemarsze kolegi do toalety. W końcu postanowiłem dobrze zacząć znajomość i zaczekać na jego przybycie, żebyśmy mogli zadecydować wspólnie.

Zatargałem ostatnie rzeczy na górę, gdy w drzwiach pojawił się mój współlokator z twarzą zasłoniętą przez stos tekturowych pudeł. Wszedł do pokoju, jęcząc z wysiłku, i postawił kartony na podłodze.

– To ty – powiedziałem.

Był to facet, którego poznałem w Burger Cottage. Miał wystrzępione spodnie khaki i szarą koszulkę z nadrukiem HARVARD SQUASH i z półksiężycami potu pod pachami.

– Chwila – rzucił, patrząc na mnie. – Znam cię. Skąd ja cię znam?

Przypomniałem mu nasze spotkanie. Z początku utrzymywał, że nic nie pamięta, ale w końcu zrobił minę świadczącą o tym, że mnie rozpoznaje.

– Oczywiście. Facet z walizką. To chyba oznacza, że znalazłeś Wigglesworth. – Coś wpadło mu do głowy. – Bez obrazy, ale czy to nie znaczy, że powinieneś być na drugim roku?

Wyjaśnienie nie było proste. Byłem po pierwszym roku, ale dzięki uczestniczeniu w programie AP3 miałem tyle punktów zaliczeniowych ze szkoły średniej, że mogłem skończyć studia w ciągu trzech lat. Wcześniej nie myślałem o tym, bo zawsze uważałem, że będę studiować przez pełne cztery lata, jednak w ciągu tygodni po otrzymaniu listu od ojca opcja szybszego odbębnienia edukacji i wzięcia nóg za pas stała się bardziej atrakcyjna. Najwyraźniej harwardzkie władze też tak uważały, skoro ulokowano mnie w pokoju z facetem z wyższego roku.

– To pewnie znaczy, że jesteś prawdziwym geniuszem – powiedział. – Cóż, przekonajmy się.

Wypowiadał się w stylu, który jednocześnie był nieuchwytnie sarkastyczny i pochlebny.

– O czym?

– Wiesz. Nazwisko, ranga, numer służbowy. Główny przedmiot, miejsce pochodzenia i tak dalej. Twoje dzieje, innymi słowy. Upraszczaj, bo w tym upale mam pamięć do dupy.

– Tim Fanning. Biochemia. Ohio.

– Dobra robota. Choć jeśli spytasz mnie jutro, zapewne nie będę pamiętać, więc nie czuj się urażony. – Podszedł z wyciągniętą ręką. – Jonas Lear, nawiasem mówiąc.

Zrobiłem, co mogłem, żeby odpowiedzieć męskim uściskiem.

– Lear – powtórzyłem. – Jak odrzutowiec?

– Niestety, nie. Bardziej jak obłąkany król Szekspira. – Rozejrzał się. – Więc który luksusowy pokój sobie wybrałeś?

– Pomyślałem, że uczciwie będzie zaczekać.

– Lekcja numer jeden: nigdy nie czekaj. Prawo dżungli i tak dalej. Ale skoro postanowiłeś być miłym facetem, możemy rzucić monetę. – Wyjął ją z kieszeni. – Co wybierasz?

Moneta poszybowała w górę, zanim zdążyłem odpowiedzieć. Złapał ją w locie i przytrzymał na nadgarstku drugą ręką.

– Chyba… reszka.

– Dlaczego wszyscy wybierają reszkę? Ktoś powinien przeprowadzić nad tym badania. – Uniósł rękę. – Ha, reszka.

– Myślałem o tym mniejszym.

Uśmiechnął się.

– Widzisz? Trudno było? Postąpiłbym tak samo. Nie obiecuję, ale postaram się nie naruszać twojego terytorium w środku nocy.

– Nie powiedziałeś mi, co studiujesz.

– Racja. Nieładnie z mojej strony. – Ułożył palce w znaki cudzysłowu. – Biologię organizmalną i ewolucyjną.

Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

– Naprawdę jest taki kierunek?

Otworzył jeden z kartonów.

– Tak mam w indeksie. Poza tym brzmi zabawnie. Trochę sprośnie. – Uniósł wzrok i uśmiechnął się. – Co? Nie tego się spodziewałeś?

– Powiedziałbym… sam nie wiem… że coś bardziej żywego. Może historia. Albo angielski.

Wyjął naręcze podręczników i zaczął ustawiać je na półkach.

– Pozwól, że o coś spytam. Dlaczego ze wszystkich przedmiotów na świecie wybrałeś akurat biochemię?

– Pewnie dlatego, że jestem w tym dobry – odparłem.

Odwrócił się z rękami na biodrach.

– I wszystko jasne. Prawda jest taka, że mam fioła na punkcie aminokwasów. Wrzucam je do martini.

– Do martini?

Sposępniał.

– James Bond. Wstrząśnięte, nie zmieszane. Nie puszczają tych filmów w Ohio?

– Wiem, kim jest James Bond. Nie wiem, czego dodaje się do martini.

Skrzywił usta w szelmowskim uśmiechu.

– Aha.

▪ ▪ ▪

Popijaliśmy trzeciego drinka, gdy usłyszeliśmy dziewczęcy głos wykrzykujący jego imię i kroki na schodach.

– Tutaj! – ryknął Jonas.

Siedzieliśmy na podłodze z rozłożonymi przed sobą dowodami zaradności Jonasa Leara. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto podróżował nie tylko z butelkami ginu i wermutu, ale też z barmańskimi gadżetami – miarkami na alkohol, shakerami, maleńkimi delikatnymi nożami – jakie widzi się tylko w starych filmach. Worek z lodem leżał w kałuży wody obok otwartego słoika oliwek z targu przy pobliskiej ulicy. O wpół do jedenastej przed południem byłem kompletnie zalany.

– Jezu, spójrz na siebie.

Skupiłem mętny wzrok na postaci stojącej w drzwiach. Na dziewczynie w letniej sukience z jasnoniebieskiego lnu. Najpierw zwróciłem uwagę na sukienkę, bo to było najłatwiej opisać. Nie powiem, że dziewczyna nie była piękna, bo była, ale ważniejsze wydaje mi się to, że miała w sobie coś, co ją wyróżniało i uniemożliwiało sklasyfikowanie jej (w przeciwieństwie do siostry Lucessiego z jej lodowatą doskonałością, którą można spotkać na każdym kroku i która nie zostawiła we mnie trwałego śladu). Widziałem szczegóły – szczupłą, niemal chłopięcą sylwetkę o małych piersiach; drobne palce stóp w sandałkach, pociemniałe od ulicznego kurzu; twarz w kształcie serca i wilgotne niebieskie oczy; jasne włosy niedające się okiełznać przez klipsy czy spinki, sięgające do lśniących opalonych ramion – lecz całość, jak to się mówi, była większa niż suma składowych.

– Liz! – Jonas zrobił wielkie przedstawienie, gdy podnosił się z podłogi, usiłując nie rozlać drinka. Zamknął ją w niezdarnym uścisku, a ona odepchnęła go z przesadnie zniesmaczoną miną. Nosiła małe okulary w szylkretowych oprawkach z idealnie okrągłymi szkłami, w jakich inna kobieta wyglądałaby męsko, ale w jej wypadku było zupełnie odwrotnie.

3

Advanced Placement (AP) – program funkcjonujący w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, pozwalający zdobyć zaawansowaną wiedzę kierunkową z wybranych dziedzin nauki.

Miasto luster

Подняться наверх