Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 14

I
CÓRKA
5

Оглавление

Kobieta z łóżka numer 16 podnosiła raban. Z każdym skurczem wyrzucała z siebie stek przekleństw, które zawstydziłyby nafciarza. Co gorsza, miała rozwarcie ledwie na dwa palce.

– Spróbuj się uspokoić, Marie – poradziła jej Sara. – Wrzaski i wycie nie pomogą.

– Niech cię szlag – wyzgrzytała Marie pod adresem męża. – To twoja sprawka, sukinsynu!

– Można coś z tym zrobić? – zapytał mąż.

Sara nie była pewna, czy chodzi mu o uśmierzenie bólu, czy o uciszenie żony. Jego zastraszona mina sugerowała, że obelgi nie są dla niego niczym nowym. Pracował na polach, poznała to po półksiężycach brudu pod paznokciami.

– Każ jej oddychać – powiedziała.

– Tak to nazywasz? – rzuciła z sarkazmem kobieta, wydęła policzki i wypuściła dwa wydechy.

Mogłabym walnąć ją młotkiem, pomyślała Sara. To załatwiłoby sprawę.

– Na litość boską, niech ona się zamknie! – krzyknął pacjent z sąsiedniego łóżka, starszy mężczyzna z zapaleniem płuc. Zakończył swój apel atakiem mokrego kaszlu.

– Marie, naprawdę musisz ze mną współpracować – powiedziała Sara. – Denerwujesz innych pacjentów. I w tym momencie naprawdę nie mogę nic zrobić. Musimy pozwolić działać naturze.

– Saro? – Za jej plecami zjawiła się Jenny. Brązowe włosy miała w nieładzie, przylepione potem do czoła. – Przyszła kobieta w zaawansowanej ciąży.

– Chwileczkę. – Sara obrzuciła Marie twardym spojrzeniem, które mówiło: „Dość tych bzdur”. – Czy to jasne?

– Jak cholera – wysapała kobieta. – Idź sobie.

Sara poszła z Jenny do izby przyjęć, gdzie na wózku leżała nowa pacjentka. Stojący obok mąż trzymał ją za rękę. Była starsza niż ciężarne, które zwykle trafiały do szpitala. Miała około czterdziestu lat, ściągnięte surowe rysy twarzy i krzywe zęby. W jej wilgotnych długich włosach widać było siwe pasemka. Sara przebiegła wzrokiem jej kartę.

– Pani Jiménez, jestem doktor Wilson. To trzydziesty szósty tydzień, zgadza się?

– Co do tego nie mam pewności.

– Od kiedy pani krwawi?

– Od kilku dni. Tylko plamienie, ale dziś rano się nasiliło i zaczęło boleć.

– Mówiłem jej, że powinna zjawić się wcześniej – wtrącił jej mąż, rosły mężczyzna w ciemnoniebieskim kombinezonie, z rękami wielkimi jak niedźwiedzie łapy. – Byłem w pracy.

Sara zmierzyła tętno i ciśnienie krwi, następnie podciągnęła koszulę kobiety, położyła dłonie na jej brzuchu i zaczęła łagodnie naciskać. Kobieta skrzywiła się z bólu. Sara przesuwała palce, dotykając tu i tam, szukając miejsca przedwczesnego odklejenia łożyska. Nagle spostrzegła dwóch chłopców, nastolatków, siedzących pod ścianą. Wymieniła spojrzenie z mężczyzną, ale powstrzymała się od komentarza.

– Mamy zaświadczenie o przeniesieniu prawa narodzin – powiedział nerwowo.

– Teraz nie będziemy zawracać sobie tym głowy. – Sara z kieszeni fartucha wyjęła stetoskop i przyłożyła go do brzucha kobiety, ruchem ręki nakazując ciszę. Usłyszała silne, szybkie bicie serca. Zanotowała w karcie tętno dziecka, sto osiemnaście na minutę – trochę niskie, ale jeszcze niebudzące obaw.

– W porządku, Jenny, zabierzmy ją na salę operacyjną. – Zwróciła się do męża kobiety: – Panie Jiménez…

– Carlos. Tak mam na imię.

– Carlosie, wszystko będzie dobrze. Ale lepiej, żeby wasze dzieci zostały tutaj.

Łożysko odkleiło się od ściany macicy i stąd to krwawienie. Może oddzielenie samo się zamknie, ale biorąc pod uwagę trzydziesty szósty tydzień i ułożenie dziecka w pozycji pośladkowej, co skomplikowałoby naturalny poród, Sara nie widziała powodu, żeby zwlekać. W korytarzu przed salą operacyjną wyjaśniła, co zamierza zrobić.

– Moglibyśmy zaczekać – powiedziała do męża kobiety. – Ale nie sądzę, żeby to było mądre. Dziecko może mieć za mało tlenu.

– Mogę z nią zostać?

– Nie tutaj. – Sara ujęła mężczyznę pod rękę i spojrzała mu w oczy. – Ja się nią zajmę. Proszę mi zaufać, później będzie pan miał pełne ręce roboty.

Kazała przynieść środek znieczulający i ogrzewacz, po czym obie z Jenny umyły się i włożyły fartuchy. Jenny jodyną zdezynfekowała brzuch i okolice łonowe kobiety, a następnie przywiązała ją do stołu. Sara przytoczyła lampę, wciągnęła rękawiczki i wlała do małego naczynia środek znieczulający. Używając kleszczy, zanurzyła gąbkę w brązowym płynie i położyła ją na masce oddechowej.

– W porządku, pani Jiménez. Założę to pani na twarz. Poczuje pani dziwny zapach.

Kobieta spojrzała na nią z bezradnym przerażeniem.

– Będzie bolało?

Sara uśmiechnęła się, żeby dodać jej otuchy.

– Proszę mi wierzyć, nie trzeba się tym przejmować. Kiedy się pani zbudzi, dziecko już tu będzie. – Założyła maskę. – Proszę oddychać powoli i miarowo.

Pacjentka zgasła jak zdmuchnięta świeczka. Sara przysunęła tacę z instrumentami, wciąż ciepłymi po wyjęciu z kotła, i założyła maskę chirurgiczną. Przecięła ciało skalpelem nad kością łonową, potem wykonała drugie cięcie, żeby otworzyć macicę. Ujrzała dziecko w worku owodniowym pełnym płynu różowego od krwi. Ostrożnie przebiła worek i sięgnęła do środka kleszczami.

– Dobrze, przygotuj się.

Jenny stanęła obok niej z ręcznikiem i miską. Sara wsunęła rękę pod dziecko, kciukiem i małym palcem podtrzymując ramiona, i powoli wyjęła je z brzucha matki. Była to dziewczynka. Jenny położyła ją na ręczniku, po czym odessała wydzielinę z jamy ustnej, gardła i nosa. Obróciła maleństwo na brzuch i pomasowała plecy; z mokrym czknięciem dziewczynka zaczęła oddychać. Sara zacisnęła pępowinę, przecięła ją nożyczkami, wyjęła łożysko i wrzuciła do miski. Gdy Jenny po umieszczeniu noworodka w ogrzewaczu sprawdzała jego czynności życiowe, Sara zakładała szwy. Odrobina krwi, żadnych komplikacji, zdrowe dziecko: nieźle jak na dziesięć minut pracy.

Ściągnęła maskę z twarzy położnicy.

– Już tu jest – szepnęła do jej ucha. – Wszystko w porządku. To zdrowa dziewczynka.

Mąż i synowie czekali na zewnątrz. Sara dała rodzinie chwilę prywatności. Carlos ucałował żonę, która się wybudzała, po czym wyjął dziecko z ogrzewacza, żeby je przytulić. Synowie kolejno brali je od niego.

– Wybraliście imię? – zapytała Sara.

Mężczyzna skinął głową, z oczami lśniącymi od łez. Polubiła go za to, bo nie wszyscy ojcowie byli tacy sentymentalni. Niektórych narodziny dziecka mało obchodziły.

– Grace – odparł.

Matkę i córkę zawieziono na wózku w głąb korytarza. Mężczyzna odesłał chłopców, po czym sięgnął do kieszeni kombinezonu i nerwowo podał Sarze kartkę, na którą czekała. Pary pragnące mieć trzecie dziecko mogły nabyć prawo od tych, którzy mieli mniej potomstwa, niż było to dozwolone. Sarze nie podobała się ta praktyka; kupowanie i sprzedawanie praw, żeby dać życie, wydawało się niestosowne. Połowa certyfikatów była sfałszowana, zakupiona na czarnym rynku.

Przyjrzała się dokumentowi Carlosa. Papier pochodził z wytwórni rządowej, ale atrament miał niewłaściwy kolor i pieczęć przybito po złej stronie.

– Ten, kto panu to sprzedał, powinien oddać pieniądze.

Mężczyzna zmartwiał.

– Proszę, jestem zwykłym robotnikiem w hydroelektrowni. Nie stać mnie na zapłacenie grzywny. To wyłącznie moja wina. Żona mówiła, że to niedobry dzień.

– Dobrze, że się pan przyznaje, ale obawiam się, że to nie załatwi sprawy.

– Błagam, doktor Wilson. Niech pani nie każe oddawać jej do sióstr. Moi synowie to dobrzy chłopcy, sama pani widzi.

Sara nie miała zamiaru odsyłać Grace do sierocińca. Ale przecież certyfikat był tak prymitywnie podrobiony, że ktoś w biurze ewidencji na pewno się do niego doczepi.

– Niech pan wyświadczy nam obojgu przysługę i pozbędzie się tego świstka. Odnotuję narodziny i jeśli papiery wrócą, coś wymyślę… powiem, że zawieruszyłam dokument albo coś w tym stylu. Przy odrobinie szczęścia sprawa umrze śmiercią naturalną.

Carlos nie uczynił ruchu, żeby wziąć od niej certyfikat, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. Sara nie miała wątpliwości, że tysiące razy w myślach przećwiczył tę chwilę. Ani razu nie przyszło mu do głowy, że ktoś tak po prostu zdejmie z niego ten problem.

– Śmiało, niech pan to zabiera.

– Naprawdę pani to zrobi? Nie będzie pani miała kłopotów?

Podsunęła mu papier.

– Proszę to podrzeć, spalić, wyrzucić gdzieś do kosza na śmieci. I zapomnieć o tej rozmowie.

Mężczyzna schował certyfikat do kieszeni. Przez sekundę wyglądał tak, jakby chciał uściskać Sarę, ale się powstrzymał.

– Będziemy się za panią modlić, pani doktor. Zapewnimy jej dobre życie, przysięgam.

– Na to liczę. Proszę tylko wyświadczyć mi przysługę.

– Cokolwiek pani zechce.

– Kiedy następnym razem żona powie, że to niedobry dzień, proszę jej wierzyć, dobrze?

▪ ▪ ▪

W punkcie kontrolnym Sara pokazała przepustkę i poszła do domu zaciemnionymi ulicami. Po dwudziestej drugiej elektryczność dostarczano tylko do szpitala i innych ważnych budynków. Oczywiście nie oznaczało to, że miasto kładło się spać w chwili wyłączenia prądu. W ciemności tętniło życie innego rodzaju. Knajpy, burdele, szulernie – Hollis opowiedział jej mnóstwo historii, a po dwóch latach spędzonych w obozie dla uchodźców niewiele było rzeczy, jakich Sara by nie widziała.

Weszła do mieszkania. Kate dawno temu położyła się do łóżka, ale Hollis czekał, czytając książkę w blasku świeczki przy kuchennym stole.

– Coś dobrego? – zapytała.

Ponieważ często pracowała w szpitalu do późnej nocy, Hollis wypełniał czas czekania na nią czytaniem. Przynosił z biblioteki stosy książek, które piętrzyły się przy łóżku.

– Trochę ciężkostrawne banialuki. Michael mi to polecił jakiś czas temu. O łodzi podwodnej.

Powiesiła płaszcz na haczyku na drzwiach.

– Co to jest łódź podwodna?

Hollis zamknął książkę i zdjął okulary, małe półkoliste soczewki, mętne i porysowane, osadzone w plastikowej oprawce. Sara uważała, że wygląda dystyngowanie ze szkłami na nosie, on jednak twierdził, że czuje się w nich dziwnie.

– Najwyraźniej łódź, która pływa pod wodą. Dla mnie to czyste bzdury, ale sama historia nie jest zła. Jesteś głodna? Mogę ci coś zrobić, jeśli chcesz.

Zgłodniała, ale jedzenie wydawało się zbyt dużym wysiłkiem.

– Chcę iść spać.

Zajrzała do Kate, która smacznie spała, i umyła się przy zlewie. Przystanęła, żeby przejrzeć się w lustrze. Nie ulegało wątpliwości, że lata dają o sobie znać. Wokół oczu powstały wachlarze zmarszczek; jasne włosy, krótsze i związane w kucyk, nieco się przerzedziły; skóra zaczynała tracić jędrność. Zawsze uważała, że jest ładna, i w pewnym świetle wciąż taka była. Ale w jakimś momencie w środku życia przekroczyła szczyt. Dawniej, patrząc na swoje odbicie, wciąż widziała dziewczynkę, którą kiedyś była. Wtedy kobieta w lustrze nadal była przedłużeniem jej dziewczęcego ja. Teraz widziała przyszłość. Zmarszczki będą się pogłębiać, skóra zwiotczeje, światło w oczach przygaśnie. Jej młodość przemijała, odchodziła w przeszłość.

Ta myśl nie niepokoiła jej jednak, w każdym razie nie za bardzo. Z wiekiem przychodzi autorytet, a z autorytetem moc bycia przydatnym – żeby uzdrawiać, nieść pociechę i sprowadzać nowych ludzi na świat. Będziemy się za panią modlić, pani doktor. Sara podobne słowa słyszała niemal codziennie, ale nigdy się do nich nie przyzwyczaiła. Pani doktor. Wciąż nie mogła opanować zdumienia, gdy ktoś zwracał się do niej w ten sposób. Kiedy trzy lata temu przybyła do Kerrville, zgłosiła się do szpitala, żeby sprawdzić, czy przyda się jako wyszkolona pielęgniarka. W małym pokoiku bez okien lekarz o nieprawdopodobnym nazwisku Elacqua szczegółowo ją wypytał – o budowę ciała, diagnozowanie, leczenie chorób i obrażeń. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, gdy odhaczał odpowiedzi na podkładce z arkuszem pytań. Maglowanie trwało ponad dwie godziny i pod koniec Sara czuła się tak, jakby szła na oślep, potykając się w huraganie. Jaki pożytek z jej skromnego szkolenia odniesie placówka medyczna o niebo lepsza od szpitalików w Kolonii? Jak mogła być taka naiwna?

– Tak, sądzę, że to mniej więcej wszystko – powiedział doktor Elacqua. – Gratuluję.

Sara zdębiała. Czy on żartował?

– To znaczy, że mogę zostać pielęgniarką? – zapytała.

– Pielęgniarką? Nie. Mamy mnóstwo pielęgniarek. Proszę zgłosić się jutro rano, pani Wilson. Szkolenie zacznie się punktualnie o siódmej. Przypuszczam, że uwinie się pani w dwanaście miesięcy.

– Jakie szkolenie?

Elacqua, którego długie przesłuchanie było skromną zapowiedzią tego, co ją czekało, z nieskrywanym zniecierpliwieniem odparł:

– Może nie wyraziłem się jasno. Nie wiem, gdzie się pani tego nauczyła, ale wie pani dwa razy więcej, niż ma prawo wiedzieć. Zostanie pani lekarzem.

I oczywiście była Kate. Ich piękna, cudowna, zdumiewająca Kate. Sara chciała mieć z Hollisem drugie dziecko, lecz ciężki poród spowodował zbyt duże zniszczenia. Czuła się rozgoryczona. Co za ironia losu – przecież dzień w dzień odbierała przychodzące na świat dzieci! Z drugiej strony, nie miała prawa się skarżyć. To, że w ogóle odnalazła córkę, że spotkały się z Hollisem i razem uciekli z Ojczyzny, żeby przybyć do Kerrville jako rodzina… cud to mało powiedziane. Sara nie była religijna, to znaczy nie chodziła do kościoła, choć zakonnice uważała za dobre osoby, może trochę zbyt gorliwe w wierze. Ale tylko idiota nie czułby ręki opatrzności. Nie można budzić się każdego dnia w świecie takim jak ten i nie spędzić bitej godziny na rozmyślaniu, w jaki sposób okazać wdzięczność.

Rzadko myślała o Ojczyźnie, a przynajmniej tak rzadko, jak mogła. Wciąż nawiedzały ją sny – chociaż, co dziwne, nie skupiały się na najgorszych rzeczach, jakie ją tam spotkały. W większości były to sny o głodzie, zimnie i bezradności albo o obracających się bez ustanku kołach młynków w zakładach produkujących biopaliwo do silników Diesla. Niekiedy po prostu ze zdziwieniem patrzyła na swoje ręce, jakby próbowała przypomnieć sobie coś, co powinna w nich trzymać. Od czasu do czasu śniła o Jackie, starszej kobiecie, z którą się przyjaźniła, albo o Lili – skomplikowane uczucia do tej drugiej z czasem wyżarzyły się do zabarwionego sympatią współczucia. Raz na jakiś czas nękały ją koszmary – niosła Kate w oślepiającym ją śniegu, ścigana przez coś strasznego – ale na szczęście zdarzały się coraz rzadziej. Była to kolejna rzecz, za którą powinna być wdzięczna: w końcu, może nieprędko, ale pewnego dnia Ojczyzna stanie się po prostu kolejnym wspomnieniem w życiu pełnym wspomnień – nieprzyjemnym wspomnieniem, które sprawia, że w porównaniu z nim inne nabierają tym większej słodyczy.

Hollis spał już jak kamień. Zasnął niczym powalony olbrzym: głowa opadła mu na poduszkę i chwilę później pochrapywał. Sara zgasiła świeczkę i wsunęła się pod okrycia. Zastanawiała się, czy Marie już urodziła i czy nadal pomstuje na męża. Myślała o rodzinie Jiménezów i o minie Carlosa, gdy wziął w ramiona maleńką Grace. Może właśnie grace1 było słowem, którego szukała. Możliwe, że Carlos i jego żona zostaną wzięci na cel przez biuro ewidencji ludności, chociaż raczej nie sądziła, że do tego dojdzie. Przecież rodziło się tyle dzieci. I może o tym naprawdę warto pomyśleć. Nadchodził nowy świat… nowy świat już się rozpoczął. Może właśnie tego uczy starzenie się, gdy spoglądasz w lustro i widzisz na twarzy upływ czasu albo gdy patrzysz na śpiącą córkę i widzisz w niej dziewczynę, jaką byłaś i jaką już nigdy nie będziesz. Świat jest realny i żyjesz w nim, stanowiąc jego część, jakkolwiek krótko, i jeśli masz szczęście, a może nawet wtedy, gdy go nie masz, to, co zrobiłaś z miłości, zostanie zapamiętane.

1

Grace (ang.) – m.in. łaska.

Miasto luster

Подняться наверх