Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 22

I
CÓRKA
13

Оглавление

Padało, gdy Alicia zbliżała się do miasta. Rzeka, widziana z góry w miękkim porannym świetle, była dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażała: szeroka, ciemna, bez wysiłku tocząca wody. Za nią wznosiły się wieże miasta, gęste jak las. Z nabrzeży sterczały zrujnowane pirsy, na mieliznach spoczywały wraki statków. W ciągu stu lat podniósł się poziom morza. Południowy przylądek wyspy miejscami wyglądał na zalany, woda pluskała o mury budynków.

Jechała na północ, klucząc pomiędzy zwałami gruzu, szukając wolnej drogi. Deszcz przestał padać, zaczął od nowa i znowu przestał. Było późne popołudnie, gdy dotarła do mostu. Dwa masywne filary wyglądały jak ogromni bliźniacy trzymający przęsło za kable zarzucone na ramiona. Myśl o przeprawie budziła w niej głęboki niepokój, którego nie śmiała okazać, mimo to Żołnierz wyczuł jej strach. Alicia wykryła drobną zmianę w jego chodzie; koń szedł niechętnie, jakby pytał: „Znowu?”.

Tak, pomyślała. Znowu.

Skręciła i znalazła drogę dojazdową. Tarasowały ją barykady, stanowiska artylerii, pojazdy wojskowe ogołocone do czysta przez stulecie żywiołów; niektóre leżały do góry kołami albo na boku – stoczono tu bitwę. Górny poziom mostu był zakorkowany wrakami samochodów, pomalowanymi na biało przez ptasie odchody. Alicia zsiadła z wierzchowca i poprowadziła go przez rumowisko. Z każdym krokiem jej napięcie wzrastało. Reakcja była automatyczna, jak alergia, z trudem powstrzymywane kichnięcie. Patrzyła przed siebie, stawiając jedną stopę przed drugą.

W połowie przęsła dotarli do miejsca, gdzie jezdnia się zarwała. Samochody leżały w poskręcanej stercie na dolnym poziomie. Jedyne przejście zapewniała szeroka najwyżej na metr dwadzieścia kładka wzdłuż balustrady.

– Bułka z masłem – powiedziała Alicia do Żołnierza. – Drobnostka.

Wysokość nie miała dla niej znaczenia; obawiała się wody. Za krawędzią kładki rozdziawiała się paszcza śmierci. Zlodowaciała z przerażenia, krok po kroku prowadziła Żołnierza. Jakie to dziwne, nie bać się niczego oprócz tego, pomyślała.

Słońce świeciło za nimi, gdy dotarli na drugą stronę rzeki. Kolejna droga dojazdowa pozwoliła im zejść na poziom ulicy, do dzielnicy magazynów i zakładów przemysłowych. Alicia wsiadła na Żołnierza i ruszyła na południe wzdłuż kręgosłupa wyspy. Numery mijanych ulic malały. W końcu fabryki ustąpiły kwartałom bloków mieszkalnych i kamienic poprzedzielanych parcelami, albo pustymi, albo przypominającymi miniaturowe dżungle. Gdzieniegdzie ulica była zalana i brudna rzeczna woda z bełkotem wypływała ze studzienek. Alicia nigdy nie była w takim miejscu, zdumiewała ją więc gęstość zabudowy. Zwracała uwagę na najcichsze dźwięki i najmniejszy ruch: gruchające gołębie, pomykające szczury, szmer wody ściekającej po wewnętrznych ścianach budynków. Czuła gryzący zapach pleśni. Smród zgnilizny. Zapach samego miasta, świątyni śmierci.

Zapadał wieczór. Po niebie śmigały nietoperze. Była na Lenox Avenue, na wysokości ulic o numerze powyżej sto dziesiątego, gdy zobaczyła, że dalszą drogę przegradza zielony mur. W sercu bezludnego miasta rósł las, pełen bujnych roślin i tętniący życiem. Zatrzymała Żołnierza na skraju i wyczuliła zmysły, skupiając uwagę na drzewach, bo gdy wirole atakowały, to właśnie z góry. Oczywiście, jej nie będą chciały dopaść, bo przecież była jedną z nich, ale musiała pamiętać o Żołnierzu. Odczekała kilka minut i gdy uznała, że przeprawa będzie bezpieczna, stuknęła piętami w końskie boki.

– Ruszamy.

I miasto zniknęło tak po prostu. Równie dobrze mogliby jechać przez ogromną prastarą puszczę. Zmierzch przeszedł w noc rozświetloną wąskim sierpem księżyca. Dotarli do rozległej polany porośniętej pierzastą trawą, tak wysoką, że ocierała się o uda Alicii, a dalej znów drzewa przejmowały władanie nad ziemią.

Po kamiennych schodach dostali się na Ulicę Pięćdziesiątą Dziewiątą. Tutaj budowle miały nazwy. Helmsley Park Lane. Essex House. Ritz–Carlton. Plaza. Alicia przyśpieszyła do kłusu, jadąc na wschód do Madison Avenue, po czym znów skierowała się na południe. Budynki po obu stronach stawały się coraz wyższe, piętrzyły się nad drogą, a numery ulic niepowstrzymanie malały. Pięćdziesiąta Szósta. Pięćdziesiąta Pierwsza. Czterdziesta Ósma. Czterdziesta Trzecia.

Czterdziesta Druga.

Zsiadła z konia. Budynek przypominał fortecę, mniejszy niż otaczające go ogromne wieże, ale było w nim coś królewskiego. Zamek w sam raz dla króla. Zwieńczone łukami wysokie ciemne okna patrzyły na ulicę. Pośrodku attyki stała kamienna figura z rękami rozpostartymi w powitalnym geście. Poniżej, wyryte w fasadzie, wycyzelowane przez księżycową poświatę, biegły słowa: GRAND CENTRAL TERMINAL.

Alicio, jestem tu. Tak się cieszę, że przybyłaś.

Teraz wyraźnie słyszała swoich braci i siostry. Byli wszędzie pod nią, drzemali w trzewiach miasta. Czy oni też wyczuwali jej obecność? Zrozumiała, że jest jedna godzina, ku której zmierzają wszystkie dni od chwili narodzin. To, co uważasz za labirynt wyborów i możliwości decydujących o tym, jakie stanie się twoje życie, w rzeczywistości jest szeregiem kroków na drodze i gdy po dotarciu do celu podróży spoglądasz wstecz, widzisz tylko jedną ścieżkę – tę wybraną dla ciebie.

Przypięła linkę do uzdy Żołnierza. Dwie noce wcześniej, gdy obozowała na przedmieściach Newark, przygotowała łuczywo z sosnowej gałęzi. Teraz, kucając na chodniku, zestrugała korę na podpałkę, skrzesała ogień i wsunęła koniec łuczywa w płomienie. Gdy żywica się zajęła, wstała, wysoko trzymając pochodnię, która miała płonąć godzinami i dawać przydymione pomarańczowe światło. Mocno zapięła bandolety na piersi, po czym sięgnęła prawą ręką nad lewym ramieniem, żeby wyjąć miecz z pochwy. Ostry i mocny, ze sznurkową rękojeścią wytartą po godzinach ćwiczeń, nie miał dla niej żadnego symbolicznego znaczenia; był po prostu narzędziem. Machnęła nim powoli do tyłu i do przodu, czując, jak jego siła stapia się z jej siłą. Żołnierz ją obserwował. Kiedy chwila wydała się właściwa, Alicia schowała broń do pochwy i otworzyła drzwi dworca.

– Czas.

Wprowadziła konia do środka. Słyszała chrzęst potłuczonego szkła pod nogami i popiskiwanie szczurów. Trzy metry za drzwiami zaprezentowały się dwie możliwości. Mogła pójść prosto przed siebie, w dół nachylającego się korytarza, na niższy poziom stacji, albo skręcić w lewo, w sklepione przejście.

Poszła w lewo. Znalazła się w głównej hali, ale dworzec wcale nie wyglądał jak dworzec – bardziej przypominał kościół. Miejsce, gdzie wielkie tłumy gromadziły się, żeby ze sobą obcować w towarzystwie jakiejś wyższej istoty. Snopy księżycowej poświaty wpadały przez wysokie okna i rozlewały się po podłodze jak bladożółta ciecz. Panowała tak głęboka cisza, że Alicia słyszała w uszach szum swojej krwi. Patrząc w górę, dostrzegła coś, co uznała za niebo, dopóki nie uświadomiła sobie, że to przecież malowidło. Strop był usiany gwiazdami, a wśród nich widniały postacie: byk, baran, mężczyzna wylewający wodę z dzbana.

– Alicia. Witaj.

Drgnęła. To był jego głos. Słyszalny, zdecydowanie ludzki głos.

– Tu jestem.

Dźwięk dobiegał z drugiego końca hali. Alicia ruszyła w tamtą stronę. Prowadząc Żołnierza, zobaczyła przed sobą coś w rodzaju niewielkiego domu. Na szczycie niczym korona tkwił duży zegar z czterema cyferblatami. Gdy podeszła, zegar jako pierwszy pochwycił blask pochodni; nie odbijał go jednak, lecz pochłaniał światło, które nadało tarczom pomarańczowy połysk.

– Tutaj, Alicio.

Szerokie schody prowadziły na galerię. Puściła uzdę i przyłożyła rękę do szyi Żołnierza. Sierść miał mokrą od potu. Uspokajająco przycisnęła do niej dłoń: Czekaj tu.

– Nie martw się, twojemu przyjacielowi nic nie grozi. Jest wspaniałym towarzyszem, Alicio. Lepszym, niż przypuszczałem. Żołnierz w każdym calu, jak ty. Jak moja Alicia.

Wchodziła po schodach, nie starając się ukrywać – byłoby to bezsensowne. Jakie stworzenie na nią czeka? Głos był ludzki, dość wątły, ale ciało z pewnością nie będzie słabe. Zaraz ujrzy olbrzyma, kolosalnego potwora, tytana swojej rasy.

Dotarła na szczyt. Po prawej stronie ciągnął się bar ze stołkami, a na wprost niej stały rzędy stolików; niektóre były przewrócone, inne wciąż nakryte, z zastawą i sztućcami.

Przy jednym z nich siedział mężczyzna.

Czy to jakaś sztuczka? Czy zrobił coś z jej głową? Siedział w swobodnej pozie, z rękami złożonymi na udach, w ciemnym garniturze i białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Linia jego rudych, niemal czerwonych włosów miała ostry trójkąt na środku czoła, policzki były lekko obwisłe, oczy – pełne nieokreślonego skupienia. Nagle wszystko wokół niej przestało wydawać się realne. To jakiś gigantyczny żart. Mężczyzna wyglądał zwyczajnie, jak postać w tłumie, jak człowiek, na którego nikt nie zwraca uwagi.

– Czy moja powierzchowność cię zaskoczyła? – zapytał. – Może powinienem cię uprzedzić.

Głos zmotywował ją do działania. Rzuciła pochodnię i dobyła miecza, idąc w jego stronę. Wyciągnęła rękę w bok i wysunęła biodro, przenosząc ciężar na partie dużych mięśni – barki, miednicę, nogi. Machnęła mieczem i ostrze zatrzymało się kilka centymetrów od jego szyi.

– Kim ty jesteś, do cholery?

Nie drgnął mu ani jeden mięsień. Nawet głos pozostał odprężony.

– A na kogo wyglądam?

– Nie jesteś człowiekiem. To niemożliwe, żebyś nim był.

– Możesz zapytać siebie o to samo. Co oznacza bycie człowiekiem. – Przechylił głowę w stronę ostrza. – Jeśli zamierzasz go użyć, proponuję zrobić to teraz.

– Czy tego chcesz?

Zadarł głowę ku sufitowi. W kącikach ust ukazały się podobne do sztyletów kły. Były to zęby drapieżnika, a jednak jego twarz wciąż wyglądała łagodnie.

– Czekałem na ciebie dość długo, wiesz. Sto lat zapewnia wiele czasu na myślenie o wszystkim. O wszystkim, co się zrobiło, o ludziach, których się znało, o popełnionych błędach. O przeczytanych książkach i muzyce, o słońcu i deszczu na skórze. To wszystko wciąż ma się w środku. Ale to za mało, prawda? W tym kłopot. Przeszłość nigdy nie wystarcza.

Sztych miecza wciąż był przy jego szyi. Jakże prostym to uczynił, jak łatwym. Patrzył na nią z idealnym spokojem. Jeden szybki cios i będzie wolna.

– Jesteśmy z tej samej gliny. – Jego głos brzmiał łagodnie, jak u dobrotliwego nauczyciela. – Tyle rozpaczy. Tyle poniesionych strat.

Dlaczego tego nie zrobiła? Dlaczego nie zadała ciosu? Ogarnęła ją dziwna drętwota – nie paraliż fizyczny, bardziej utrata woli.

– Nie mam wątpliwości, że jesteś do tego zdolna. – Dotknął miejsca na szyi. – Tutaj, jak sądzę. To powinno załatwić sprawę.

Coś było nie w porządku. Coś było bardzo, bardzo nie w porządku. Wystarczyło zabrać miecz i uciec, a jednak Alicia nie mogła się do tego zmusić.

– Nie możesz, prawda? – Zmarszczył brwi, w jego tonie niemal pobrzmiewał żal. – Przecież ojcobójstwo jest wbrew naturze.

– Zabiłam Martíneza. Patrzyłam, jak umiera.

– Tak, ale nie należałaś do niego, Alicio. Należysz do mnie. Wirol, który cię ukąsił, był jednym z moich. Amy stanowi część ciebie, a ja jestem drugą częścią. I tak samo, jak nie mogłabyś dźgnąć tym mieczem jej, nie możesz dźgnąć mnie. Dziwię się, że sama do tego nie doszłaś.

Czuła prawdę jego słów. Miecz, miecz… nie mogła nim poruszyć.

– Zresztą nie sądzę, że przyszłaś mnie zabić. Nie wydaje mi się, że dlatego tu jesteś. Widzę to. Masz pytania. Chcesz się dowiedzieć wielu rzeczy.

– Niczego od ciebie nie chcę – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

– Nie? Zatem ja ciebie o coś spytam. Powiedz mi, Alicio, co takiego miałaś, kiedy byłaś człowiekiem?

Czuła się zdezorientowana, nic tutaj nie miało sensu.

– To proste pytanie, naprawdę – naciskał. – W końcu większość rzeczy jest prosta.

– Miałam przyjaciół – odparła, słysząc drżenie w swoim głosie. – Ludzi, którzy mnie kochali.

– Doprawdy? I właśnie dlatego ich zostawiłaś?

– Nie wiesz, o czym mówisz.

– Chyba wiem. Twój umysł jest dla mnie jak otwarta księga. Peter, Michael, Sara, Hollis, Lucius. I Amy. Wielka, potężna Amy. Wiem o nich wszystko. Nawet o tym chłopcu, Cholewce, który zmarł w twoich ramionach. Obiecałaś mu, że z tobą będzie bezpieczny. Ale w końcu nie mogłaś go ocalić.

Jej wola się rozpuszczała. Miecz ciążył w ręce niczym kowadło, nieporównywalnie cięższy od żelaza.

– Co powiedzieliby ci teraz twoi przyjaciele? Powiem ci co. Nazwaliby cię potworem. Przepędzili cię od siebie, jeśli nie zabili.

– Zamknij się, cholera.

– Nie jesteś jedną z nich. Nigdy nie byłaś, od dnia, kiedy Pułkownik zabrał cię za mury i tam zostawił. Siedziałaś pod drzewem i płakałaś przez całą noc. Czyż nie?

Skąd o tym wiedział?

– Pocieszył cię, Alicio? Czy powiedział, że mu przykro? Byłaś małą dziewczynką, a on zostawił cię zupełnie samą. Zawsze byłaś… sama.

Opuszczały ją resztki determinacji. Mogła tylko trzymać uniesiony miecz.

– Wiem, bo cię znam, Alicio Donadio. Znam sekrety twojego serca. Nie rozumiesz? Dlatego do mnie przyszłaś. Jestem jedynym, który wie.

– Proszę. Proszę, przestań mówić.

– Powiedz mi, jak jej dałaś na imię.

Była zgubiona, już nic jej nie zostało. Czuła, że opuszcza ją osoba, którą była albo którą chciała być.

– Powiedz mi, Alicio. Wyjaw mi imię swojej córki.

– Rose. – To słowo padło ze zdławionym dźwiękiem. – Dałam jej na imię Rose.

Rozszlochała się. W jakiejś nieznanej dali miecz z trzaskiem upadł na podłogę. Mężczyzna wstał i objął ją, zamknął w ciepłym uścisku. Nie stawiała oporu, nie miała nic do zaoferowania. Płakała i płakała. Jej mała dziewczynka. Jej Rose.

– Dlatego tutaj przyszłaś, prawda? – Jego miękki głos brzmiał blisko jej ucha. – Temu służy to miejsce. Przyszłaś wypowiedzieć imię swojej córki.

Skinęła głową, wciąż w jego ramionach.

– Tak – usłyszała swój głos.

– Och, moja Alicio. Wiesz, gdzie jesteśmy? Wszystkie twoje podróże dobiegły końca. Czym jest dom, jeśli nie miejscem, gdzie naprawdę cię znają? Powiedz to razem ze mną. „Przyszłam do domu”.

Przez chwilę chciała się sprzeciwić, lecz zmieniła zamiar.

– Przyszłam do domu.

– I nigdy stąd nie odejdę.

Jak łatwe się to nagle stało.

– I nigdy stąd nie odejdę.

Minęła chwila. Mężczyzna wypuścił ją z objęć. Przez łzy patrzyła na jego życzliwą twarz, tak pełną zrozumienia. Odsunął krzesło od stolika.

– Siądź ze mną – poprosił. – Mamy mnóstwo czasu. Siądź ze mną, a ja ci wszystko opowiem.

Miasto luster

Подняться наверх