Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 25
II
KOCHANEK
15
ОглавлениеStąd moja żałosna opowieść.
Spójrz na niego: zdolny młody człowiek, w miarę przystojny, szczupły i rozczochrany, opalony po lecie uczciwej pracy pod gołym niebem, dobrze radzący sobie z matematyką i urządzeniami mechanicznymi, nie bez ambicji i jasnych nadziei, obdarzony samotniczą, introwertyczną osobowością, w sypialni na poddaszu pakuje do walizki złożone koszule, skarpety, bieliznę i prawie nic poza tym. Mamy rok 1989; naszą sceną jest prowincjonalne miasto Mercy w stanie Ohio – przez krótki czas sławne z precyzyjnych wyrobów mosiężnych, produkujące podobno najlepsze w dziejach współczesnych działań wojennych łuski pocisków, chociaż ta sława, jak wiele innych rzeczy w miasteczku, dawno przeminęła. Pokój, który w ciągu godziny zostanie pusty, jest dla młodzieńca świątynią. Tu jest kolekcja jego trofeów. Tu są stojący przy lampce żołnierzyk i zasłona z militarnym motywem. Tu są półki z powieściami o nieustraszonej trójce lekceważonych nastolatków, którym młody intelekt pozwala na rozwiązywanie zagadek kryminalnych, z jakimi nie radzą sobie starsi. Tu na pinezkach wbitych w tynk wiszą proporczyki drużyn sportowych, a także intrygująca grafika M.C. Eschera, na której są wzajemnie rysujące się ręce, i naprzeciwko zapadniętego łóżka plakat ze „Sports Illustrated”, przedstawiający modelkę w kostiumie kąpielowym, której sterczą brodawki piersi – patrząc na jej zmysłowe ciało, uwodzicielskie spojrzenie i ledwie osłonięte narządy płciowe, chłopak co noc wściekle się masturbował.
Ale wróćmy do chłopaka. Pakuje się z pełną zdziwienia powagą żałobnika na pogrzebie dziecka, co jest odpowiednią analogią tej sceny. Problem polega nie na tym, że nie może zapakować swoich rzeczy – bo może. Rzecz w tym, że zawartość walizki kontrastuje ze wspaniałością celu jego podróży. Przypięty nad zagraconym dziecięcym biurkiem list daje pewną wskazówkę. Drogi Timothy Fanning, tak brzmi misternie wypisany nagłówek pod szkarłatnym emblematem w kształcie tarczy i złowieszczym słowem VERITAS znamionującym starożytną mądrość. Gratulujemy i witamy na Uniwersytecie Harvarda w gronie studentów rocznika 1993!
Jest początek września. Na zewnątrz prozaiczna mgiełka deszczu zabarwionego przez letnią zieleń otula niewielkie skupisko domów, podwórek i drobnych przedsiębiorstw, z których jedno należy do jego ojca, jedynego w miasteczku okulisty-optyka. Fach ojca plasuje rodzinę w górnej warstwie społecznej miasteczka; według standardów owego czasu i miejsca są zamożni. Ojciec, znany i doceniany, chodzi ulicami Mercy w chórze przyjacielskich powitań, no bo kto jest bardziej godny podziwu i wart wdzięczności niż człowiek, który nakłada ci na nos okulary umożliwiające widzenie rzeczy i ludzi twojego życia? W dzieciństwie chłopak uwielbiał zaglądać do salonu ojca, gdzie przymierzał wszystkie okulary zdobiące wieszaki i gabloty wystawowe, tęskniąc za dniem, kiedy będzie potrzebował szkieł, chociaż to nigdy nie nastąpiło, bo miał doskonały wzrok.
– Pora ruszać, synu.
Ojciec staje w drzwiach – niski, z beczkowatą piersią, w szarych flanelowych spodniach, które wskutek grawitacyjnej konieczności są podtrzymywane przez szelki. Ma rzedniejące włosy, wilgotne po prysznicu, i policzki świeżo ogolone staromodną maszynką, którą woli od nowoczesnych wynalazków w dziedzinie golenia. Powietrze wokół niego śpiewa zapachem old spice’a.
– Jeśli czegoś zapomnisz, zawsze możemy ci przysłać.
– Na przykład?
Ojciec uprzejmie wzrusza ramionami; stara się być pomocny.
– Nie wiem. Ubrania? Buty? Zabrałeś dyplom? Na pewno będą chcieli.
Mówi o drugim miejscu syna w konkursie Western Reserve District 5 Science Day, Iskra życia. Równowaga Gibbsa-Donnana i równanie Nernsta a pochodzenie żywotności komórek. Dyplom w skromnej czarnej ramce wisi na ścianie nad biurkiem. Prawda jest taka, że chłopak się go wstydzi. Czy nie jest tak, że wszyscy studenci Harvardu zajmują pierwsze lokaty? Odgrywa jednak przedstawienie, udając wdzięczność, że ojciec mu o nim przypomniał, i kładzie dyplom na stosie ubrań w otwartej walizce. W Cambridge ani razu nie wyjmie go z szuflady biurka; po trzech latach znajdzie go pod stertą rozmaitych papierów, przyjrzy mu się z przelotną goryczą i wyrzuci go do kosza.
– Zuch chłopak! – mówi ojciec. – Pokaż tym mądralom z Harvardu, z kim mają do czynienia.
Głos matki pnie się z dołu schodów w natarczywej pieśni:
– Tim-o-thy! Jesteś gotowy?
Nigdy nie nazywa go „Tim”, zawsze „Timothy”. Ta forma go krępuje – wydaje się jednocześnie wytworna i zdrobniała, jakby był angielskim lordziątkiem na aksamitnej poduszce – chociaż w głębi duszy lubi swoje imię. Nie jest dla niego żadną tajemnicą, że matka woli go od męża, i działa to również w drugą stronę. Miłość do niej jest znacznie łatwiejsza niż kochanie ojca, którego słownik emocjonalny ograniczał się do męskiego poklepywania po plecach i organizowanych od czasu do czasu biwaków tylko dla chłopców. Jak wiele innych dzieci, jest świadom swojej wartości w domu i ta wartość w niczyich oczach nie jest wyższa niż w matczynych. „Mój Timothy – mawia matka, jakby mieszkali z nią jacyś inni chłopcy o takim imieniu; jest jej jednym jedynym. – Jesteś moim wyjątkowym Timothym”.
– Haaa-rold! Co wy tam robicie? Spóźni się na autobus!
– Rany boskie, zaczekaj chwilę! – Ojciec patrzy na syna. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co ona zrobi, jak wyjedziesz. Nie będzie miała się o kogo zamartwiać. Ta kobieta doprowadzi mnie do obłędu.
Żart, chłopiec rozumie, chociaż w głosie ojca wykrywa nutę powagi. Po raz pierwszy rozważa pełne emocjonalne wymiary tego dnia. Nie tylko jego życie się zmienia, ale także zmienia się życie rodziców. Jak w ekosystemie nagle pozbawionym głównego gatunku, z powodu jego wyjazdu w domu zapanuje zupełnie nowy układ. Jak wszyscy młodzi ludzie, nie ma pojęcia, kim naprawdę są rodzice; przez osiemnaście lat dostrzegał ich istnienie tylko wtedy, gdy miało to związek z jego potrzebami. Nagle głowa mu pęka od pytań. O czym rozmawiają, gdy nie ma go w pobliżu? Jakie tajemnice skrywają przed sobą nawzajem, jakie ich aspiracje odeszły w niepamięć? Jakie prywatne urazy, trzymane w ryzach przez wspólny projekt wychowywania dziecka, wyjdą na światło dzienne teraz, pod jego nieobecność? Kochają go, ale czy kochają się nawzajem? Nie jako rodzice ani nawet mąż i żona, ale po prostu jako ludzie – jak z pewnością kiedyś musieli się kochać? Chłopak nie ma zielonego pojęcia; pojmuje te sprawy nie bardziej, niż wyobraża sobie świat przed swoimi narodzinami.
Kłopot jest tym większy, że sam nigdy nie był zakochany. W Mercy w Ohio nawet umiarkowanie atrakcyjna osoba mogła mieć wzięcie na seksualnym targowisku – on też, choć prawiczek, od czasu do czasu korzystał z okazji, ale doświadczył tylko bezbolesnej zapowiedzi miłości, której brakowało głębi. Zastanawia się, czy czegoś mu nie brakuje. Czy w mózgu jest ośrodek, z którego pochodzi miłość, i czy w jego wypadku nie wykazuje on drastycznych usterek w działaniu? Świat jest omywany miłością – w radiu, w filmach, na kartach powieści. Romantyczna miłość jest pospolitą kulturową narracją, on jednak wydawał się na nią odporny. Dlatego też, chociaż jeszcze nie posmakował cierpienia, które idzie w parze z miłością, doznaje bólu innego, pokrewnego rodzaju: strachu przed życiem bez miłości.
Schodzą do kuchni, gdzie czeka matka. Chłopak spodziewał się, że będzie ubrana i gotowa do wyjścia, ale ona ma na sobie kwiecistą podomkę i frotowe kapcie. Jakieś milczące porozumienie zadecydowało, że tylko ojciec odwiezie go na dworzec autobusowy.
– Spakowałam ci lunch – oznajmia matka.
Wciska mu pakunek w ręce. Chłopak otwiera pomarszczoną paszczę torebki: kanapka z masłem orzechowym w woskowanym papierze, pocięte marchewki w foliowym woreczku, kartonik mleka, pudełko ciasteczek w kształcie zwierząt. Ma osiemnaście lat; mógłby pożreć zawartość dziesięciu takich torebek i wciąż byłby głodny. To posiłek dla dziecka, a jednak stwierdza, że czuje absurdalną wdzięczność za ten mały prezent. Kto wie, kiedy matka po raz kolejny przyszykuje mu lunch?
– Wystarczy ci pieniędzy? Haroldzie, dałeś mu jakąś gotówkę?
– Poradzę sobie, mamo. Mam mnóstwo pieniędzy z lata.
Oczy matki zasnuwają się łzami.
– Och, obiecywałam sobie, że nie będę płakać. – Macha rękami przed twarzą. – Lorraine, mówiłam, tylko nie próbuj płakać.
Syn wchodzi w jej ciepłe objęcia. Jest postawną kobietą, dobrą do przytulania. Wdycha jej zapach – zakurzony, owocowo-słodki aromat zabarwiony chemiczną wonią lakieru do włosów i nikotyną porannego papierosa.
– Może go już puścisz, Lori. Spóźnimy się.
– Harvard. Mój Timothy będzie studiować na Harvardzie. Po prostu nie mogę w to uwierzyć.
Jazda wiejskimi szosami na dworzec autobusowy w sąsiednim mieście trwa trzydzieści minut. Samochód, późny model Buicka LeSabre z miękkim zawieszeniem i tapicerką z gniecionego weluru, sprawia, że nawierzchnia pod nimi wydaje się nieobecna, jakby lewitowali. To jedyna ekstrawagancja ojca: co dwa lata na podjeździe pojawia się nowy model LeSabre, prawie nie do odróżnienia od poprzedniego. Mijają ostatnie zabudowania i wyjeżdżają na wieś. Zboże dojrzewa na polach, ptaki krążą nad wiatrochronami. Gdzieniegdzie stoją domy, jedne nieskazitelnie utrzymane, inne w opłakanym stanie – łuszcząca się farba, krzywe fundamenty, tapicerowane meble na werandach i zabawki walające się na podwórkach. Wszystko, co widzi chłopak, przepełnia jego serce czułością.
– Słuchaj – odzywa się ojciec, gdy podjeżdżają do dworca. – Chcę ci coś powiedzieć.
Zaczyna się, myśli chłopak. Zostawili matkę w domu właśnie z powodu tego nieuchronnie zbliżającego się obwieszczenia. Co to będzie? Na pewno nic o dziewczynach ani o seksie; poza jedną niezręczną rozmową, kiedy miał trzynaście lat, ojciec nigdy nie poruszył tego tematu. Ucz się pilnie? Haruj jak wół? Ale to wszystko już słyszał.
Ojciec odchrząkuje.
– Nie chciałem mówić tego wcześniej. No, może chciałem. Prawdopodobnie powinienem. Chcę ci powiedzieć, że jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Do wielkich rzeczy, synu. Zawsze o tym wiedziałem.
– Będę robić, co w mojej mocy, obiecuję.
– Wiem. Ale niezupełnie o tym mówię. – Ojciec na niego nie patrzy po raz pierwszy od chwili wyjazdu z domu. – Mówię, że to już nie jest miejsce dla ciebie.
Uwaga jest głęboko niepokojąca. Do czego on zmierza?
– To nie znaczy, że cię nie kochamy – kontynuuje. – Wcale nie. Chcemy dla ciebie jak najlepiej.
– Nie rozumiem.
– Święta, w porządku. Nie miałoby sensu, gdyby nie było cię tutaj w Boże Narodzenie. Wiesz, jaka jest matka. Ale poza tym…
– Mówisz, że nie chcesz, żebym przyjeżdżał do domu?
– Możesz dzwonić, oczywiście. – Ojciec mówi szybko, nie tyle wymawia, ile wyrzuca z siebie słowa. – Albo my do ciebie. Powiedzmy, co dwa tygodnie. A może nawet raz w miesiącu.
Chłopak nie ma pojęcia, jak to rozumieć. Poza tym wykrywa w słowach ojca nutę fałszu, sztuczną sztywność. Brzmi to tak, jakby czytał z kartki.
– Nie mogę uwierzyć w to, co mówisz.
– Wiem, że prawdopodobnie trudno tego słuchać. Ale naprawdę nie ma na to rady.
– Co znaczy, że nie ma na to rady? Dlaczego?
Ojciec robi głęboki wdech.
– Słuchaj, później mi podziękujesz. Zaufaj mi, dobrze? Może teraz tak nie myślisz, ale masz całe życie przed sobą. Właśnie o to chodzi.
– Za cholerę ci nie wierzę!
– Hej, licz się ze słowami. Nie ma powodu tak się wyrażać.
Nagle chłopakowi zbiera się na płacz. Jego wyjazd przemienia się w wygnanie. Ojciec milczy i syn rozumie, że została osiągnięta granica; nic więcej od niego nie dostanie. Chcemy dla ciebie jak najlepiej… Masz przed sobą całe życie… Ojciec ukrył prawdziwe uczucia za barykadą frazesów.
– Otrzyj oczy, synu. Po co robić z igły widły.
– A mama? Czy to również jej pomysł?
Ojciec się waha; chłopak dostrzega przelotny ból na jego twarzy. To sugestia czegoś szczerego, jakiejś głębszej prawdy, lecz w następnej chwili znika.
– Nie musisz się o nią martwić. Ona rozumie.
Samochód się zatrzymuje. Chłopak unosi wzrok, zdumiony, że już są na dworcu. Trzy perony, jeden czekający autobus, pasażerowie już wsiadają.
– Masz bilet?
Bez słowa kiwa głową. Ojciec wyciąga rękę. Chłopak czuje się tak, jakby został wyrzucony z pracy. Kiedy podają sobie ręce, ojciec miażdży mu palce. Uścisk dłoni jest niezręczny i krępujący; syn oddycha z ulgą, gdy się kończy.
– Idź już – ponagla ojciec ze sztuczną wesołością. – Chyba nie chcesz się spóźnić.
Nie ma ratunku dla tej chwili. Chłopak wysiada, wciąż ściskając papierową torebkę z lunchem, która ma dla niego niemal totemiczne znaczenie, ostatni ślad dzieciństwa nie tyle pożegnanego, ile unicestwionego. Wyciąga walizkę z bagażnika i przystaje, żeby zobaczyć, czy ojciec wysiądzie z buicka. Może w ostatnim przed rozstaniem geście pojednania zaniesie jego bagaż do autobusu, a nawet go uściska? Nic takiego się nie dzieje. Chłopak podchodzi do autobusu, wkłada walizkę do luku i zajmuje miejsce w kolejce.
– Cleveland! – ryczy kierowca. – Wsiadać do Cleveland!
Na początku kolejki wybucha zamieszanie. Ktoś zgubił bilet i próbuje się wytłumaczyć. Gdy wszyscy czekają na zakończenie afery, kobieta stojąca tuż przed chłopakiem obraca się w jego stronę. Ma może sześćdziesiąt lat, schludnie upięte włosy, błyszczące niebieskie oczy i postawę, która sprawia wrażenie wytwornej, nawet arystokratycznej – ktoś taki powinien wsiadać na pokład oceanicznego liniowca, a nie brudnego autobusu.
– Jestem pewna, że młodzieniec taki jak ty wyrusza do jakiegoś interesującego miejsca – zagaduje go wesoło kobieta.
Chłopak nie ma ochoty na rozmowę, ani trochę.
– Jadę na studia – wyjaśnia i słowo więźnie mu w gardle. Kobieta nie reaguje, więc dodaje: – Na Harvardzie.
Ona pokazuje w uśmiechu absurdalnie sztuczne zęby.
– Cudownie. Student Harvardu. Rodzice muszą być z ciebie bardzo dumni.
Nadchodzi jego kolej. Podaje bilet kierowcy, idzie przejściem i wybiera miejsce z tyłu, możliwie jak najdalej od niej. W Cleveland przesiądzie się do autobusu do Nowego Jorku; tam na dworcu Port Authority, po nocy przespanej na twardej ławce z walizką utkniętą pod nogami, złapie pierwszy autobus do Bostonu, odjeżdżający o piątej rano. Gdy wielki diesel z dudnieniem budzi się do życia, w końcu chłopak odwraca się twarzą do okna. Znowu pada, krople deszczu cętkują szybę. Miejsce, gdzie stał buick ojca, jest puste. Kiedy autobus cofa, chłopak otwiera papierową torbę. Dziwne, jak zgłodniał. Rozpakowuje kanapkę; sześć gryzów i już jej nie ma. Popija mlekiem, nie odrywając kartonika od ust. Błyskawicznie pochłania marchewki. Ledwie czuje ich smak; celem jest jedzenie, zapełnienie pustej przestrzeni. Gdy wszystko inne znika, wyjmuje paczkę ciastek i przez chwilę ogląda wydrukowane na niej kolorowe cyrkowe zwierzęta: niedźwiedź polarny, lew, słoń, goryl. Te ciastka towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo, ale dopiero teraz zauważa, że zwierzęta w klatkach nie są samotne, że są to matki z młodymi.
Kładzie ciastko na języku i czeka, aż się rozpuści i pokryje wnętrze ust waniliową słodyczą, potem bierze następne i kolejne, i w końcu w opakowaniu nie ma już żadnego. Chłopak zamyka oczy i czeka na nadejście snu.
▪ ▪ ▪
Dlaczego relacjonuję tę scenę w trzeciej osobie? Pewnie dlatego, że tak jest łatwiej. Wiem, że ojciec chciał dobrze, ale poradzenie sobie z bólem, jaki sprawił jego wyrok, zajęło mi wiele lat. Wybaczyłem mu oczywiście, lecz rozgrzeszenie to nie to samo co zrozumienie. Jego kamienna twarz, jego obojętny ton… Przez wiele lat po tym zastanawiała mnie pozorna łatwość, z jaką pozbył się mnie ze swojego życia. I nadal mnie zastanawia. Wydaje mi się, że jedną z wielkich nagród wychowywania syna powinna być prosta radość z jego towarzystwa w czasie, gdy wchodzi w prawdziwe dorosłe życie. Nie mam jednak syna, więc nie mogę ani tego potwierdzić, ani temu zaprzeczyć.
Tak oto przybyłem na Uniwersytet Harvarda we wrześniu 1989 – Związek Radziecki na skraju rozpadu, coraz gorsza kondycja amerykańskiej gospodarki, dominujący nastrój znudzenia po dziesięcioleciu płynięcia z prądem – bez przyjaciół, osierocony pod każdym względem, mając tylko nazwisko i kilka rzeczy osobistych i nie mając pojęcia, co ze mną będzie. Moja stopa jeszcze nigdy nie postała na kampusie – ani nigdzie dalej na wschód niż w Pittsburghu – i po ponad dwudziestu czterech godzinach podróży miałem umysł w takim stanie, że wszystko wokół mnie wyglądało niemal fantasmagorycznie. Z South Station pojechałem linią T (moja pierwsza jazda metrem) i wyszedłem z zaśmieconego niedopałkami peronu na gwarny Harvard Square. Miałem wrażenie, że w czasie mojej podróży zmieniły się pory roku: parne lato ustąpiło rześkiej nowoangielskiej jesieni, z niebem tak szokująco błękitnym, że praktycznie było słychać kolor. Zadrżałem w dżinsach i bawełnianej koszulce, gdy owiał mnie suchy podmuch. Dochodziło południe, na placu było pełno ludzi, wszyscy młodzi, najwyraźniej idealnie obeznani z otoczeniem, chodzący parami i grupami, z elegancką pewnością siebie przekazujący sobie słowa i śmiech jak pałeczki w sztafecie. Wstąpiłem do obcego królestwa, w którym oni byli u siebie. Moim celem był akademik zwany Wigglesworth Hall, ale nie chciałem nikogo pytać o drogę, zresztą wątpiłem, czy ktokolwiek przystanie, żeby ze mną porozmawiać. Poczułem, że konam z głodu, ruszyłem więc na poszukiwanie jakiegoś niedrogiego baru, żeby coś przekąsić.
Później się dowiedziałem, że wybrana przeze mnie restauracja, Mr. and Mrs. Bartley’s Burger Cottage, była popularnym punktem orientacyjnym Cambridge. Wszedłem do środka i zaatakował mnie szczypiący w oczy zapach cebuli zmieszany z rykiem tłumu. Odniosłem wrażenie, że zbiegła się tu połowa miasta, żeby siedzieć przy długich stołach i wzajemnie się przekrzykiwać, łącznie z kucharzami, którzy wywrzaskiwali zamówienia jak rozgrywający sygnały. Na ścianie nad grillem wisiała ogromna tablica z nagryzmolonymi kredą opisami najbardziej odpychająco skomponowanych burgerów, o jakich kiedykolwiek słyszałem: z ananasem, serem pleśniowym, smażonym jajkiem.
– Jesteś sam?
Mężczyzna, który się do mnie odezwał, bardziej przypominał zapaśnika niż kelnera – wielki brodacz w fartuchu poplamionym jak po pracy w rzeźni. Drętwo skinąłem głową.
– Single tylko przy ladzie – oznajmił. – Łap stołek.
Miejsce właśnie się zwolniło. Gdy kelner za ladą zabrał talerz poprzedniego klienta, postawiłem walizkę pod nogami i usiadłem. Nie było mi zbyt wygodnie, ale przynajmniej schowałem swój bagaż. Wyjąłem z kieszeni plan miasta i zacząłem go studiować.
– Co ma być, skarbie?
Kelnerka, znękana starsza kobieta z plamami potu pod pachami firmowej koszulki, stała przede mną z podkładką i zawieszonym nad nią ołówkiem.
– Cheeseburger?
– Sałata, pomidor, cebula, korniszon, keczup, majonez, ser szwajcarski, cheddar, provolone, amerykański, jaka bułka, zwykła czy opiekana?
Równie dobrze mógłbym się pokusić o łapanie kul z karabinu maszynowego.
– Chyba wszystko…
– Chcesz cztery różne rodzaje sera? – Oderwała wzrok od podkładki. – Będziesz musiał dopłacić.
– Nie, nie, przepraszam. Tylko cheddar. Cheddar wystarczy.
– Zwykła czy opiekana?
– Słucham?
Jej oczy, zmęczone z nudów, w końcu się uniosły.
– Chcesz… bułkę… zwykłą… czy… opiekaną?
– Jezu, Margo, wyluzuj, dobrze? – odezwał się mężczyzna siedzący na prawo ode mnie.
Patrzyłem prosto przed siebie, ale teraz obróciłem głowę. Był wysoki i barczysty, choć nie przesadnie muskularny, z tego rodzaju proporcjonalną twarzą, która sprawia wrażenie, jakby została wykonana staranniej niż twarze większości ludzi. Był w zmiętej koszuli wetkniętej w spłowiałe lewisy i miał okulary słoneczne z zausznikami wsuniętymi w brązowe faliste włosy. Siedział z kostką lewej nogi na kolanie prawej, eksponując podniszczony mokasyn na bosej stopie. Widziany kątem oka, wydawał się całkiem dorosły, ale teraz zobaczyłem, że jest góra rok, może dwa lata starszy ode mnie. Nie wiek robił różnicę, lecz jego sposób bycia. Biła od niego aura przynależności, wszystko w nim mówiło, że jest potomkiem plemienia i doskonale zna jego zwyczaje.
Zamknął książkę, położył ją na blacie obok kubka po kawie i obdarzył mnie rozbrajającym uśmiechem, który mówił: „Bez obawy. Zdaj się na mnie”.
– Ten gość chce cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami. Opiekana bułka, ser cheddar. Do tego frytki, jak sądzę. Co do picia? – zapytał mnie.
– Hm… mleko?
– I mleko. Nie, shake – poprawił się. – Czekoladowy, bez pianki. Zaufaj mi.
Kelnerka spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
– Dobrze się czujesz?
Ta cała wymiana zdań zbiła mnie z tropu. Z drugiej strony shake brzmiał zachęcająco, a ja nie byłem w nastroju do odrzucania uprzejmości.
– Jasne.
– Tak trzymaj. – Mój sąsiad zsunął się ze stołka i wetknął książkę pod pachę w sposób, który sugerował, że wszystkie książki powinny być noszone dokładnie tak. Przeczytałem tytuł, ale go nie zrozumiałem: Zasady fenomenologii egzystencjalnej. – Margo się tobą zaopiekuje. Znamy się od wieków. Stołuję się tutaj od czasów, gdy biegałem w krótkich spodenkach.
– Wtedy cię bardziej lubiłam – skomentowała Margo.
– Nie ty pierwsza to mówisz. A teraz migiem! Nasz przyjaciel wygląda na głodnego.
Kelnerka odeszła bez słowa. Ich błyskotliwa wymiana zdań stała się dla mnie jasna. Przekomarzali się nie jak przyjaciele, ale jak rozwinięty nad wiek siostrzeniec i ciotka.
– Dzięki – zwróciłem się do niego.
– De nada. Niekiedy mam wrażenie, że rozgrywają się tutaj wielkie zawody w niegrzeczności, ale warto pocierpieć. Więc gdzie cię dali?
– Słucham?
– Do którego akademika. Jesteś na pierwszym roku, prawda?
Nie kryłem zdumienia.
– Skąd wiesz?
– Moce umysłu. – Postukał się w skroń i parsknął śmiechem. – To i walizka. No to gdzie? Mam nadzieję, że nie do któregoś Unii. Chcesz być w Yardzie, wierz mi.
To rozróżnienie nic dla mnie nie znaczyło.
– Przydzielili mnie do Wigglesworth.
Moja odpowiedź wyraźnie go zadowoliła.
– Masz fart, przyjacielu. Będziesz w samym środku akcji. Oczywiście tam to, co uchodzi za akcję, jest trochę staromodne. Czyli ludzie, którzy o czwartej nad ranem drą włosy z głowy z powodu egzaminów. – Po męsku klepnął mnie po ramieniu. – Głowa do góry. Z początku wszyscy czują się trochę zagubieni.
– Mam wrażenie, że z tobą było inaczej.
– Jestem czymś, co można nazwać szczególnym przypadkiem. Harwardczyk od urodzenia. Mój ojciec wykłada na wydziale filozofii. Powiedziałbym ci, kto to taki, ale później mógłbyś uznać, że z wdzięczności musisz chodzić na jego zajęcia, co byłoby, wybacz, wielkim, kurwa, błędem. Jego wykłady są jak kula w mózg.
Po raz drugi w ciągu dwóch dni wymieniłem uścisk dłoni z człowiekiem, który zdawał się wiedzieć o moim życiu więcej niż ja.
– Tak czy inaczej, powodzenia – rzucił. – Za drzwiami w lewo i do bramy. Wigglesworth będziesz miał po prawej – powiedział i odszedł.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie spytałem go o imię. Miałem nadzieję, że może znów go zobaczę, chociaż na pewno nieprędko, i że kiedy się spotkamy, będę mógł powiedzieć, że sprawnie wpasowałem się w swoje nowe życie. Zanotowałem też sobie w pamięci, żeby przy pierwszej okazji kupić sobie białą koszulę i mokasyny; wtedy przynajmniej z wyglądu będę tu pasować. Kelnerka podała mi cheeseburgera i frytki, rozkosznie lśniące od tłuszczu, a obok postawiła obiecany czekoladowy shake w wysokiej eleganckiej szklance z lat pięćdziesiątych. Było to coś więcej niż posiłek; był to omen. Wezbrała we mnie taka wdzięczność, że mógłbym odmówić modlitwę, i prawie to zrobiłem.
▪ ▪ ▪
Studenckie dni, harwardzkie dni. W ciągu pierwszych miesięcy zmieniło się samo poczucie czasu, wszystko pędziło w szaleńczym tempie. Mój kumpel z pokoju nazywał się Lucessi. Na imię miał Frank, chociaż ani ja, ani nikt, kogo znałem, nie używał jego imienia. Staliśmy się swego rodzaju przyjaciółmi, związani przez okoliczności. Spodziewałem się, że każdy na uczelni będzie jakąś wersją faceta, którego poznałem w Burger Cottage – wygadany, obdarzony inteligencją społeczną i wiedzą arystokraty o lokalnych praktykach – ale Lucessi okazał się bardziej zwyczajny: bystry, choć w pokręcony sposób. Pełen natręctw absolwent prestiżowej szkoły Bronx High School of Science, raczej nie zgarnąłby nagród w konkursie fizycznej atrakcyjności czy higieny osobistej. Miał wielkie miękkie ciało przywodzące na myśl kiepsko wypchane zwierzę, duże wilgotne dłonie, z którymi nie wiedział, co zrobić, i błądzące, szeroko otwarte oczy paranoika, za jakiego go uważałem. Jego ubiór stanowił kombinację elementów garderoby młodszego księgowego i gimnazjalisty; lubił kraciaste spodnie z wysokim stanem, ciężkie brązowe półbuty i koszulki z emblematem nowojorskich Jankesów. W ciągu pięciu minut naszej znajomości zdążył mi wyjaśnić, że zaliczył idealne 1600 punktów na maturze, ma zamiar na kierunkowe przedmioty wybrać matmę i fizykę, zna łacinę i starożytną grekę, i to nie tylko czyta w tych językach, lecz także naprawdę mówi, i że kiedyś obiegł wszystkie bazy przy piłce wybitej przez wielkiego Reggiego Jacksona. Jego towarzystwo mogłoby być dla mnie ciężarem, ale szybko dostrzegłem płynące z niego korzyści. Lucessi sprawiał, że w porównaniu z nim wydawałem się nieźle dostosowany, a także bardziej pewny siebie i atrakcyjniejszy, niż w rzeczywistości byłem; co więcej, zdobyłem kilka plusów wśród mieszkańców akademika za poświęcenie, jakbym się opiekował pierdzącym psem. Pierwszej nocy, kiedy razem się upiliśmy – tydzień po moim przybyciu do Cambridge, na jednej z niezliczonych piwnych imprez studentów pierwszego roku, na które administracja z zadowoleniem przymykała oko – rzygał tak bezradnie i długo, że przez całą noc sprawdzałem, czy aby nie umarł.
Chciałem zostać biochemikiem i nie marnowałem czasu. Miałem ogrom zajęć i jedyną ulgę przynosił kurs historii sztuki, sprowadzający się głównie do siedzenia w ciemności i oglądania slajdów z Marią i Dzieciątkiem Jezus w różnych błogich pozach (te zajęcia, będące legendarną ucieczką dla studentów przedmiotów ścisłych, były nazywane „Ciemnością w południe”). Dostawałem wysokie stypendium, ale przywykłem do pracy i chciałem mieć kieszonkowe, więc przez dziesięć godzin w tygodniu za stawkę ciut wyższą od minimalnej odkładałem na półki książki w Widener Library i pchałem rozklekotany wózek przez labirynt regałów tak odizolowany i zawiły, że kobiety ostrzegały mnie przed samotnymi wyprawami w jego zakamarki. Myślałem, że skonam z nudów, i przez jakiś czas konałem, z czasem jednak polubiłem tę pracę: zapach starego papieru i smak kurzu; głęboka cisza, sanktuarium ciszy mąconej tylko przez poskrzypywanie kółek wózka; przyjemny szok towarzyszący wyjmowaniu książki z półki, oglądaniu fiszki i odkrywaniu, że nikt jej nie wypożyczył od 1936 roku. Antropomorficzne współczucie dla tych niedocenianych tomów często zachęcało mnie do przeczytania paru stron, żeby mogły się poczuć chciane.
Czy byłem szczęśliwy? Kto by nie był? Miałem przyjaciół, fascynowały mnie studia. Spędzałem ciche godziny w bibliotece, gdzie do woli bujałem w obłokach. Pod koniec października straciłem cnotę z dziewczyną na jakiejś imprezie. Oboje byliśmy bardzo pijani, zupełnie się nie znaliśmy i chociaż niewiele mówiła – prawie się nie odzywaliśmy, poza zwykłą wstępną gadką i krótkimi negocjacjami w sprawie stawiającego opór zapięcia biustonosza – podejrzewałem, że ona też jest dziewicą i chce po prostu mieć ten problem z głowy, żeby przejść do innych, bardziej satysfakcjonujących spotkań. Pewnie czułem to samo. Kiedy było po wszystkim, szybko opuściłem jej pokój, jakbym uciekał z miejsca zbrodni, i w ciągu czerech lat widziałem ją tylko dwukrotnie, za każdym razem z daleka.
Tak, byłem szczęśliwy. Ojciec miał rację: znalazłem swoje życie. Posłusznie telefonowałem co dwa tygodnie, na ich koszt, ale rodzice – i całe moje małomiasteczkowe dzieciństwo w Ohio – zaczęli płowieć w mojej pamięci jak sny w świetle dnia. Wszystkie rozmowy z nimi były takie same. Najpierw rozmawiałem z matką, bo to zwykle ona podnosiła słuchawkę – i dawała do zrozumienia, że przez dwa tygodnie czekała na mój telefon – a później z ojcem, którego jowialny ton wydawał się nienaturalny, przypominając mi o tym, co usłyszałem od niego, gdy odwoził mnie na dworzec autobusowy, i na koniec z obojgiem. Z łatwością mogłem wyobrazić sobie tę scenę: ich zbliżone twarze, pomiędzy nimi słuchawka, gdy rzucali na pożegnanie swoje „Kocham cię”, „Jesteśmy z ciebie dumni” i „Bądź grzeczny”; ojca zwartego w optycznym boju na śmierć i życie z zegarem nad kuchennym zlewem, gdy patrzył, jak jego pieniądze wyciekają w tempie trzydziestu centów na minutę. Ich głosy mnie roztkliwiały, budziły niemal litość, jakbym to ja był porzucającym, a oni porzuconymi, zawsze jednak oddychałem z ulgą po zakończeniu rozmowy, gdy szczęk odkładanej słuchawki mnie uwalniał i pozwalał wrócić do prawdziwego życia.
Ani się obejrzałem, liście pożółkły i spadły; ich wysuszone szkielety szeleściły pod nogami, przesycając powietrze słodkim zapachem rozkładu. Tydzień przed Świętem Dziękczynienia spadł pierwszy śnieg, inaugurując moją pierwszą zimę w Nowej Anglii, wilgotną i surową. Zdawało się, że śnieg jest kolejnym chrztem w roku chrztów. Rodzice nie wspomnieli o moim przyjeździe do domu na przerwę świąteczną, a poza tym Ohio leżało za daleko – połowę czasu zmarnowałbym w autobusie – więc przyjąłem zaproszenie Lucessiego do Bronxu. Jak ostatni głupek spodziewałem się scen włoskiego życia prosto z Hollywood: ciasne mieszkanko nad pizzerią, wszyscy krzyczący i wrzeszczący jeden na drugiego, ojciec w podkoszulku mokrym od cuchnącego czosnkiem potu i wąsata matka, w podomce i kapciach, co trzydzieści sekund załamująca ręce i zawodząca Mamma mia.
Rzeczywistość nie mogłaby bardziej się różnić. Mieszkali w dzielnicy Riverdale, która, choć administracyjnie należała do Bronxu, była zamożna i elegancka. Mieli wielki kamienny dom w stylu Tudorów, wyglądający tak, jakby został ukradziony z angielskiej wsi. Zero spaghetti i klopsików, ani śladu domowych kapliczek Madonny, żadnego dramatu z wymachiwaniem bronią; dom był nudny jak grobowiec. Świąteczną kolację podała gwatemalska gosposia w uniformie z fartuszkiem, a później wszyscy przenieśliśmy się do nazywanego „gabinetem” pokoju, żeby słuchać z radia długiej jak tasiemiec opery Pierścień Nibelunga. Lucessi powiedział mi, że jego rodzina „siedzi w gastronomii” (stąd pizzeria w mojej wyobraźni), ale w rzeczywistości ojciec pracował w banku Goldman Sachs jako dyrektor finansowy wydziału obsługującego restauracje i codziennie dojeżdżał do biura przy Wall Street wielkim jak czołg lincolnem continentalem. Wiedziałem, że Lucessi ma młodszą siostrę; nie wspomniał, że to prawdziwa śródziemnomorska bogini, być może najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widziałem – po królewsku wysoka, z lśniącymi czarnymi włosami i cerą tak kremową, że chciałem ją spijać jak śmietankę. A do tego chodziła po domu w samej halce. Miała na imię Arianna. Wróciła do domu z jakiejś szkoły z internatem w Wirginii, gdzie przez cały dzień jeżdżą konno, i kiedy nie snuła się w negliżu, nie czytała czasopism, nie jadła tosta albo nie rozmawiała głośno przez telefon, maszerowała po domu w butach jeździeckich z pobrzękującymi ostrogami oraz obcisłych bryczesach i ten kostium z nie mniejszą siłą niż bielizna działał na wyobraźnię i pompował krew do moich lędźwi. Innymi słowy, Arianna była całkowicie poza moim zasięgiem, fakt jasny jak słońce, mimo to nie szczędziła starań, żeby mi o tym przypominać, nazywając mnie „Tomem” niezależnie od tego, ile razy brat ją poprawiał, i przeszywając mnie spojrzeniami tak pełnymi lekceważącej pogardy, że czułem się jak zlany zimną wodą.
Ostatniej nocy w Riverdale zbudziłem się i stwierdziłem, że jestem głodny. Przykazano mi, że mam się czuć w ich domu jak u siebie, ale uznałem to za absolutnie niemożliwe; wiedziałem jednak, że nie zasnę, dopóki czegoś nie zjem. Wciągnąłem spodnie dresowe i zakradłem się na dół do kuchni, gdzie zastałem Ariannę przy stole. We flanelowym szlafroku, jedną wypielęgnowaną dłonią wertowała „Cosmopolitan”, a drugą wsuwała łyżką płatki do nieskazitelnie wykrojonych pełnych ust. Na blacie stały pudełko cheerios i dzbanek mleka. W pierwszym odruchu chciałem uciec, ale już mnie zauważyła.
– Mogę? – zapytałem, tkwiąc w drzwiach jak idiota. – Naszła mnie chęć na przekąskę.
Natychmiast skierowała uwagę z powrotem na czasopismo. Nabrała kolejną łyżkę płatków i lekceważąco machnęła ręką.
– Rób, co chcesz.
Nasypałem płatków do miski. Nie było innego miejsca, żeby usiąść, więc dołączyłem do niej przy stole. Nawet we flanelowym szlafroku, bez makijażu i z rozczochranymi włosami wyglądała cudownie. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć takiej istocie.
– Gapisz się na mnie – rzuciła, przewracając kartkę.
Poczułem krew pędzącą ku policzkom.
– Nie, wcale nie.
Nie dodała nic więcej. Nie wiedziałem, co zrobić z oczami, więc wlepiałem wzrok w miskę. Chrzęst przeżuwanych płatków brzmiał piekielnie głośno.
– Co czytasz? – zapytałem w końcu.
Z westchnieniem irytacji zamknęła czasopismo i uniosła wzrok.
– No dobrze. Jestem.
– Próbowałem tylko nawiązać rozmowę.
– Możemy to sobie darować? Proszę. Widziałam, jak na mnie patrzysz, Tim.
– Więc znasz moje imię.
– Tim, Tom, wszystko jedno. – Przewróciła oczami. – W porządku. Miejmy to z głowy.
Rozchyliła górę szlafroka. Pod spodem miała tylko stanik z lśniącego różowego jedwabiu. Widok nieopisanie mnie podniecił.
– Śmiało – ponagliła.
– Śmiało co?
Patrzyła na mnie z szyderczo znudzoną miną.
– Nie bądź tępy, chłopcze z Harvardu. Daj, pomogę ci.
Wzięła moją rękę i położyła ją, raczej machinalnie, na lewej piersi. A była to cudowna pierś! Nigdy wcześniej nie dotykałem bogini. Sferyczna miękkość, obleczona w drogi jedwab przybrany delikatną koronką, wypełniła moją dłoń jak brzoskwinia. Czułem, że Arianna się ze mnie nabija, ale mało mnie to obchodziło. Co dalej? Czy pozwoli się pocałować?
Najwyraźniej nie. Gdy tworzyłem w głowie idealnie erotyczną narrację, cudowną opowieść o tym, co będziemy razem robić, z punktem kulminacyjnym w postaci dzikiej kopulacji na kuchennej podłodze, nagle odsunęła moją rękę tak pogardliwym ruchem, jakim wyrzuca się śmieci do kosza.
– Więc… – Otworzyła czasopismo. – Dostałeś to, czego chciałeś? Zadowolony?
Byłem kompletnie skołowany. Przewróciła kartkę, potem drugą. Do diabła, co właśnie się stało?
– Zupełnie cię nie rozumiem – przyznałem się.
– Oczywiście, że nie. – Znów na mnie spojrzała, z niesmakiem marszcząc nos. – Coś mi powiedz. Dlaczego ty w ogóle się z nim kumplujesz? Chodzi mi o to, że w zasadzie wydajesz się całkiem normalny.
Przypuszczam, że mogłem uznać jej słowa za komplement. Poza tym wybuchł we mnie dziki instynkt opiekuńczy wobec jej brata. Za kogo ona się ma, żeby tak o nim mówić? Za kogo się uważa, żeby tak sobie ze mnie żartować?
– Jesteś okropna – rzuciłem.
Parsknęła złośliwym śmiechem.
– Nie pieprz, chłopcze z Harvardu. A teraz, jeśli wybaczysz, chciałabym poczytać.
I taki był koniec. Wróciłem do łóżka, podniecony do tego stopnia, że nie mogłem zasnąć, a rankiem, zanim inni wstali, ojciec Lucessiego zabrał nas swoim monstrualnym lincolnem na stację kolejową. Gdy wysiedliśmy, w niezgrabnym odwróceniu zwyczajowej uprzejmości podziękował mi za wizytę w sposób, który sugerował, że on też jest zbity z tropu moją przyjaźnią z jego synem. Wyłaniał mi się pewien obraz: Lucessi jest wyrodkiem, czarną owcą w rodzinie, obiektem familijnej litości i źródłem zażenowania. Głęboko mu współczułem, dostrzegając podobieństwo jego sytuacji do mojej. Byliśmy wyrzutkami, obaj.
Wsiedliśmy do pociągu. Byłem zmęczony i nie miałem ochoty na rozmowy. Przez jakiś czas telepaliśmy się w milczeniu. Lucessi odezwał się pierwszy.
– Przepraszam za to wszystko. – Palcem wskazującym gryzmolił po szybie. – Pewnie miałeś nadzieję na coś bardziej ekscytującego.
Nie powiedziałem mu o tym, co się stało w nocy, i oczywiście nigdy tego nie zrobiłem. Bo tak naprawdę złość ze mnie wyparowała; zastąpiła ją rodząca się ciekawość. Intrygowało mnie coś zupełnie niespodziewanego w świecie, który miałem okazję przelotnie zobaczyć. Życie, jakie wiodła jego rodzina; wiedziałem o istnieniu takiego bogactwa, ale to nie to samo, co spać pod dachem bogaczy. Czułem się jak odkrywca, który natknął się w dżungli na złote miasto.
– Nie przejmuj się – mruknąłem. – Świetnie się bawiłem.
Lucessi westchnął, wyprostował się i zamknął oczy.
– Potrafią się zachowywać jak najgłupsi ludzie pod słońcem.
▪ ▪ ▪
Fascynowały mnie, rzecz jasna, pieniądze. Nie tylko z powodu tego, co można za nie kupić, choć było to pociągające (siostra Lucessiego – dowód rzeczowy A). Głębszy powab leżał w czymś bardziej nieuchwytnym. Nigdy nie zadawałem się z bogaczami, ale nie miałem z tego powodu kompleksów; przecież nigdy też nie miałem do czynienia z Marsjanami. Na Harvardzie studiowało mnóstwo bogatych dzieciaków, którzy skończyli elitarne prywatne szkoły i nadawali sobie nawzajem tak niedorzeczne ksywy jak Odlot, Beemka czy Kaczor. Ale w codziennej egzystencji łatwo było przeoczyć ich zamożność. Sypialiśmy w tych samych gównianych akademikach, pociliśmy się nad takimi samymi pracami i testami, jedliśmy takie samo ohydne jedzenie w stołówce jak mieszkańcy kibucu. A może tylko tak się wydawało. Odwiedziny w domu Lucessiego otworzyły mi oczy na ukryty świat, który leżał pod egalitarną powierzchnią naszego życia niczym system jaskiń pod nogami. Z wyjątkiem Lucessiego naprawdę niewiele wiedziałem o swoich znajomych i kolegach z roku. Teraz wydaje się to nieprawdopodobne, ale wtedy nigdy nie przyszło mi na myśl, że może w nich być coś tak fundamentalnie różnego.
Po Święcie Dziękczynienia zacząłem wnikliwiej badać otoczenie. W głębi korytarza mieszkał chłopak, którego ojcem był burmistrz San Francisco. Dziewczyna mówiąca z wyraźnym hiszpańskim akcentem była podobno córką jakiegoś południowoamerykańskiego dyktatora. Jeden z moich partnerów w laboratorium, nie wiedzieć czemu, wyznał mi, że jego rodzina ma letni dom we Francji. Wszystkie te informacje łączyły się w całkowicie nową świadomość tego, gdzie jestem, i ta myśl niewiarygodnie mnie krępowała, chociaż pragnąłem dowiedzieć się więcej o ich świecie, poznać rządzące nim prawa i zobaczyć, gdzie mogę się wpasować.
Równie fascynujące było dla mnie to, że Lucessi nie chciał mieć z tym światem nic wspólnego. Przez cały weekend nie krył pogardy do siostry, rodziców, nawet domu, który w typowy dla niego sposób nazywał „idiotyczną kupą kamieni”. Próbowałem pociągnąć go za język, żeby dowiedzieć się więcej, lecz moje próby spełzły na niczym, co więcej, naprawdę go złościły i robił się opryskliwy. Zacząłem dostrzegać, że mój kumpel z pokoju płaci wysoką cenę za zbyt wielką inteligencję. Jego mózg potrafił wchłonąć tony danych bez czerpania z tego choćby odrobiny przyjemności. Dla niego świat był zbiorem pozbawionych sensu zazębiających się układów, powierzchowną rzeczywistością rządzoną tylko przez samą siebie. Mógł, na przykład, wyrecytować średnią uderzeń każdego gracza Jankesów, ale kiedy go pytałem, kto jest jego faworytem, nie miał odpowiedzi. Jedyną emocją, do jakiej wydawał się zdolny, była pogarda dla ludzi, chociaż nawet to miało w sobie coś z dziecięcej konsternacji, jakby był znudzonym brzdącem w ciele mężczyzny zmuszonym siedzieć przy stole dorosłych i słuchać niezrozumiałych rozmów o cenach nieruchomości i o tym, kto się z kim rozwodzi. Wierzę, że to go bolało – nie był świadomy, na czym polega problem, ale wiedział o jego istnieniu – i wpędzało w pewnego rodzaju nihilistyczną samotność; jednocześnie gardził i zazdrościł wszystkim innym, z wyjątkiem mnie, bo uważał, że patrzę na świat podobnie jak on – pewnie dlatego, że zawsze byłem w pobliżu i z niego nie żartowałem.
Co do jego nieszczęsnego losu: prawdopodobnie za mało go ceniłem jako przyjaciela. Niekiedy myślę, że może byłem jedynym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał. I to dziwne, że po tak wielu latach wciąż od czasu do czasu wracam do niego myślami, chociaż był tylko pomniejszym aktorem na scenie mojego życia. To chyba bezczynność skłania mnie do snucia wspomnień. Mając tyle lat do zapełnienia, każdy nieuchronnie ima się wszystkiego, czego tylko może, otwiera wszystkie szuflady umysłu, żeby w nich poszperać. Nie znałem dobrze Lucessiego, nikt nie mógłby go poznać, lecz to, że nie znamy jakiegoś człowieka wystarczająco, nie przekreśla jego znaczenia w naszym życiu. Zastanawiam się, co Lucessi pomyślałby o mnie teraz? Gdyby wszedł, cudownie żywy, do tego stworzonego przeze mnie więzienia, do tego zamrożonego w czasie mauzoleum rzeczy utraconych, gdyby wszedł po marmurowych schodach niezdarnym Lucessiańskim krokiem i stanął przede mną w swoich topornych butach, źle dopasowanych spodniach i bluzie Jankesów cuchnącej starym Lucessiańskim potem, co by mi powiedział? „Widzisz? – mógłby rzec. – Teraz kapujesz, Fanning. Teraz naprawdę rozumiesz, jak to jest”.
▪ ▪ ▪
Pojechałem do Ohio na Boże Narodzenie. Cieszyłem się, że jestem w domu, była to jednak radość wygnańca. Miałem wrażenie, że nic się tam ze mną nie wiąże, jakbym wrócił nie po kilku miesiącach, ale po wielu latach. Harvard nie był moim domem, przynajmniej jeszcze nie, ale podobnie rzecz się miała z Mercy w stanie Ohio. Sama koncepcja domu jako tego jedynego prawdziwego miejsca stała się dla mnie dziwna.
Matka nie wyglądała dobrze. Mocno straciła na wadze i jej kaszel palacza znacznie się pogorszył. Przy najmniejszym wysiłku pot pokrywał jej czoło. Poświęciłem temu niewiele uwagi, wierząc ojcu na słowo, gdy wyjaśnił, że matka się nie oszczędzała, przygotowując wszystko na święta. Posłusznie przechodziłem sentymentalną procedurę – przycinanie choinki i pieczenie ciasta, wyprawa na pasterkę (poza tym nigdy nie chodziliśmy do kościoła), otwieranie prezentów na oczach rodziców (krępująca ceremonia, będąca zmorą wszystkich poza dzieciakami) – ale nie wkładałem w to serca. Wyjechałem dwa dni wcześniej, niż planowałem, wytłumaczywszy rodzicom, że mam jeszcze egzaminy i muszę się uczyć. Owszem, powinienem się uczyć, ale nie to było powodem przyśpieszonego wyjazdu. Tak samo jak we wrześniu ojciec zawiózł mnie na dworzec. Miejsce letniego deszczu zajął śnieg z kąsającym zimnem, a zamiast ciepłego wiatru wpadającego przez otwarte okna z kratek nawiewu buchało suche powietrze. Byłby to idealny czas, żeby powiedzieć coś ważnego, gdyby tylko któryś z nas mógł sobie wyobrazić coś takiego. Kiedy autobus odjeżdżał, nawet się nie obejrzałem.
Niewiele mam do powiedzenia na temat reszty pierwszego roku studiów. Miałem dobre oceny – nawet bardzo dobre. Wiedziałem, że nieźle sobie radzę, mimo to zdumiał mnie widok moich ocen z pierwszego semestru, z rzędem piątek wybitych na papierze staroświecką drukarką igłową. Nie uznałem tego za okazję do spoczęcia na laurach, tylko zdwoiłem wysiłki. Poza tym przez krótki czas miałem dziewczynę, córkę południowoamerykańskiego dyktatora (tak naprawdę jej ojciec był argentyńskim ministrem finansów). Nie mam pojęcia, co we mnie widziała, ale nie zamierzałem tego zgłębiać. Carmen miała o wiele większe doświadczenie seksualne niż ja – o niebo większe. Była kobietą, która słowo „kochanek” interpretuje jako „jesteś mój”, i z zachłannym zapamiętaniem oddawała się przyjemności. Miała jednoosobowy pokój, co było rzadkością na pierwszym roku, i w tej intymnej strefie udrapowanych szali i kobiecych aromatów, przechodząc punkt po punkcie menu cielesnych rozkoszy, od aperitifu po deser, wprowadziła mnie w świat, który można nazwać światem prawdziwego, dojrzałego erotyzmu. Nie kochaliśmy się – to święte uczucie wciąż mi umykało, a dla niej mogłoby wcale nie istnieć – i szczerze mówiąc, Carmen nie była nawet atrakcyjna, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu (mam prawo tak powiedzieć, bo sam też nie byłem atrakcyjny). Odrobinę przyciężka, z trochę męską szczęką, przez co wyglądała jak bokser. Ale naga i w chwilach namiętności, gdy wykrzykiwała świństwa po hiszpańsku z argentyńskim akcentem, wydawała się najbardziej zmysłową istotą, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi, i była tego świadoma, co stukrotnie wzmacniało efekt.
Z powodu tych cielesnych ekscesów (często pędziliśmy do jej pokoju między wykładami na godzinę dzikiego kopulowania), zajęć na studiach, godzin pracy w bibliotece i czasu poświęcanego na regenerowanie sił przed następnym spotkaniem coraz rzadziej widywałem Lucessiego. Zawsze miał dziwny plan dnia – uczył się po nocach i funkcjonował dzięki drzemkom – ale jego zachowanie stało się jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Gdy nocowałem u Carmen, nie widziałem się z nim przez kilka dni z rzędu. W tym czasie mój krąg towarzyski rozszerzył się poza mury Wigglesworth i znalazło się w nim wielu przyjaciół Carmen, znacznie bardziej kosmopolitycznych niż ja. Lucessi oczywiście miał o to pretensje, ale stanowczo torpedował każdą moją próbę wciągnięcia go do kręgu. Jego higiena osobista zaliczyła kolejny spadek; nasz pokój śmierdział skarpetami i spleśniałym jedzeniem, bo Lucessi przynosił tace z bufetu i nigdy nie wyrzucał resztek. Wiele razy po wejściu zastawałem go siedzącego na łóżku, na wpół nagiego, mamroczącego do siebie i robiącego dziwne, niespokojne gesty, jakby brał udział w poważnej rozmowie z jakąś niewidzialną osobą. Przed snem – bez względu na to, kiedy postanowił pójść do łóżka, nawet w środku dnia – smarował twarz warstwą kremu przeciwtrądzikowego grubą jak makijaż mima. Co więcej, zaczął sypiać z nożem płetwonurka w gumowej pochwie przypiętej do nogi, co powinno niepokoić mnie bardziej, niż niepokoiło.
Martwiłem się o niego, chociaż nieszczególnie, bo po prostu byłem zbyt zajęty. Miałem nowy, bardziej interesujący krąg przyjaciół, ale zawsze zakładałem, że będziemy mieszkać razem w pokoju. Pod koniec drugiego semestru wszyscy z pierwszego roku uczestniczyli w loterii, zgłaszając, w którym z harwardzkich domów chcą mieszkać przez następne trzy lata. Uważano to za rytuał przejścia, równie ważny społecznie jak zawarcie małżeństwa. Chodziło przy tym o dwie rzeczy. Pierwszą był wybór akademika. Było ich dwanaście, każdy ze swoją reputacją: dom dzianych gogusiów, dom szpanerów, dom mięśniaków i tak dalej. Najbardziej upragnione były te zlokalizowane wzdłuż Charles River – z wybitnie luksusowymi lokalami za cenę czesnego. Najmniejszym powodzeniem cieszyły się te w starym Radcliffe Quad, daleko przy Garden Street. „Quadowanie” było równoznaczne z wygnaniem, z życiem wiecznie zależnym od rozkładu jazdy autobusów wahadłowych, które jak na złość przestawały kursować na długo przed końcem imprezy.
Drugą było oczywiście to, z kim będzie się mieszkać. Przez kilka krępujących tygodni ludzie zawierali i zrywali sojusze, szeregując przyjaźnie pod kątem ważności. Odrzucanie kolegi z pokoju na korzyść kogoś innego było powszechne, chociaż wcale nie łatwiejsze niż rozwód. Rozważałem przeprowadzenie rozwodowej rozmowy z Lucessim, ale stwierdziłem, że nie mam serca tego robić. Kto inny chciałby z nim zamieszkać? Kto inny tolerowałby jego dziwactwa, jego smętne usposobienie, jego niezdrowe zapachy? Poza tym nikt inny mnie nie zapytał, czy chciałbym z nim mieszkać. Wyglądało więc na to, że jestem skazany na towarzystwo Lucessiego.
Gdy zbliżał się dzień loterii, znalazłem go, żeby zapytać, jakie ma plany. Powiedziałem, że moim zdaniem możemy zapisać się do Winthrop House albo Lowell. Może Quincy, jako rezerwa. Były to nadrzeczne domy, ale mniej ekskluzywne niż inne. Rozmawialiśmy po południu w ciepły wiosenny dzień, który Lucessi najwidoczniej przespał. Siedział przy biurku, tylko w gatkach i podkoszulku, zajęty kalkulatorem; wciskał jakieś cyfry gumką na końcu ołówka. Wokół ust miał zaschniętą pastę do zębów.
– Więc co myślisz? – spytałem.
Wzruszył ramionami.
– Już się zgłosiłem.
Jego słowa nie miały sensu.
– O czym ty gadasz?
– Poprosiłem o pojedynkę w quadzie.
Nazywano ich „psychosinglami”. Dom dla nieprzystosowanych; pokoje dla ludzi, którzy nie potrafią się dogadać z sublokatorami.
– Tam jest całkiem przyjemnie, naprawdę – dodał. – Spokojniej, rozumiesz. Tak czy inaczej, sprawa zamknięta.
Osłupiałem.
– Lucessi, co jest grane? Loteria jest w przyszłym tygodniu. Myślałem, że będziemy mieszkać razem.
– Po prostu uznałem, że tego nie chcesz. Masz mnóstwo przyjaciół. Myślałem, że będziesz zadowolony.
– To ty miałeś być moim przyjacielem. – Wściekle krążyłem po pokoju. – Nie tak miało być? Nie chce mi się wierzyć, że to zrobiłeś. Spójrz na ten pokój. Spójrz na siebie. Kogo innego masz? I robisz to mnie?
Straszne słowa, których nie dało się odwołać. Twarz Lucessiego zmięła się jak kartka papieru.
– Chryste, przepraszam. Nie chciałem…
Nie pozwolił mi skończyć.
– Nie, masz rację. Naprawdę jestem żałosny. Wierz mi, to dla mnie nic nowego.
– Ne mów tak o sobie. – Miażdżył mnie ciężar winy. Usiadłem na łóżku i próbowałem go zmusić, żeby na mnie spojrzał. – Nie powinienem był tego mówić. Po prostu się wykurzyłem.
– W porządku, nie ma sprawy. – Minęła chwila; Lucessi ze zmarszczonym czołem patrzył na kalkulator. – Mówiłem ci, że zostałem adoptowany? Nawet nie jestem z nią spokrewniony. W każdym razie nie biologicznie.
Palnął to ni z gruszki, ni z pietruszki. Byłem tak zaskoczony, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że chodzi mu o Ariannę.
– Wszyscy zawsze myślą, że jest na odwrót – kontynuował. – Chodzi mi o to, Boże… wystarczy na nią spojrzeć. Ale nie. Rodzice wzięli mnie z jakiegoś sierocińca. Byli przekonani, że nie mogą mieć dzieci. Jedenaście miesięcy później… Zgadnij, co się stało? Na świat przyszła Panna Idealna.
Nigdy nie słyszałem równie tragicznego wyznania. Co mogłem na to powiedzieć? I dlaczego teraz mi o tym mówił?
– Ona mnie nienawidzi, wiesz. Naprawdę nienawidzi. Szkoda, że nie słyszałeś, jak mnie wyzywa.
– Jestem pewien, że to nieprawda.
Lucessi bezradnie wzruszył ramionami.
– Oni wszyscy mnie nienawidzą. Myślą, że nie wiem, ale wiem. Dobra, jestem królem kretynów. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale Arianna… Widziałeś ją, wiesz, o czym mówię. Jezu, to mnie po prostu zabija.
– Twoja siostra jest skończoną suką. Prawdopodobnie wszystkich traktuje w ten sposób. Zapomnij o niej i kropka.
– No tak. Nie o tym mówiliśmy. – Oderwał spojrzenie od kalkulatora i spojrzał mi prosto w oczy. – Naprawdę byłeś dla mnie miły, Tim, i jestem ci wdzięczny. Poważnie. Obiecasz mi, że nadal będziemy przyjaciółmi?
Zrozumiałem, co robi. To, co uważałem za zazdrość albo litowanie się nad sobą, w rzeczywistości było czymś w rodzaju wspaniałomyślności. Jak mój ojciec, Lucessi przecinał więzi ze mną, ponieważ uznał, że w ten sposób będzie mi lepiej. Najgorsze było to, że miał rację, a ja o tym wiedziałem.
– Jasne – odparłem. – Oczywiście, że będziemy.
Wyciągnął rękę.
– Przybijemy to? Żebym wiedział, że nie jesteś na mnie wściekły?
Uścisnęliśmy sobie dłonie, przy czym żaden z nas nie wierzył, że ten gest coś oznacza.
– Więc to w zasadzie wszystko?
– Chyba tak.
▪ ▪ ▪
Był w niej oczywiście zakochany. Choć tyle sam mi wyznał, była to tylko część historii, której rozpracowanie zajęło mi długi czas – zbyt długi. Kochał i jednocześnie nienawidził, i to go zniszczyło. Powiedział mi jeszcze coś innego, w zasadzie bez mówienia: że jest w trakcie oblewania wszystkich egzaminów. Kwestia mieszkania stała się bezprzedmiotowa, ponieważ Lucessi nie wróci na uczelnię.
Tymczasem ja wciąż miałem problem ze znalezieniem sobie kwatery. Czułem się zdradzony i zły na siebie, że błędnie interpretowałem sytuację, ale też pogodzony z losem, na który najwyraźniej jakoś sobie zasłużyłem. Było tak, jakbym przegrał kosmiczną grę w gorące krzesła; muzyka ucichła, a ja stałem i nic nie można było na to poradzić. Dzwoniłem po ludziach z pytaniem, czy nie wiedzą o kimś, kto szuka trzeciego czy czwartego do pokoju, ale nic z tego. Zamiast głębiej pokopać w liście znajomych i wprawiać się w coraz większe zakłopotanie, przestałem rozpytywać. W nadrzecznych domach nie było już miejsc, ale wciąż mogłem wejść do loterii jako rezerwowy; zostanę umieszczony na liście oczekujących w każdym z trzech wybranych przeze mnie akademików i jeśli jakiś student odpadnie w ciągu lata, dadzą mi zwolnione przez niego miejsce. Zapisałem się do Lowell, Winthrop i Quincy, już nie dbając, gdzie się dostanę, i czekałem na wiadomość.
Nadszedł koniec roku akademickiego. Carmen i ja ruszyliśmy każde w swoją stronę. Jeden z profesorów zaproponował mi pracę w swoim laboratorium. Wynagrodzenie nie miało znaczenia, liczył się sam zaszczyt… i to, że będę mógł spędzić lato w Cambridge. Wynająłem pokój w Allston u pani po osiemdziesiątce, która lubiła studentów Harvardu. Pomijając niezliczone koty – nigdy nie byłem pewien, ile ich jest – i przytłaczający smród kuwet, układ był bliski ideału. Wychodziłem wcześnie i wracałem późno; zwykle jadałem w jednej z wielu tanich knajpek na obrzeżach Cambridge i rzadko widywałem się z gospodynią. Wszyscy moi przyjaciele wyjechali na wakacje i spodziewałem się, że będę narzekać na samotność, ale wyszło inaczej. Po pierwszym roku czułem się wyzuty z sił i ociężały, jak po zbyt obfitym posiłku, więc ucieszył mnie spokój. Moja praca, która polegała na zbieraniu ton danych dotyczących strukturalnej biologii komórek plazmowych u myszy, w zasadzie mogła się odbywać bez kontaktu z drugim człowiekiem. Czasami przez kilka dni prawie się nie odzywałem.
Wstyd powiedzieć, ale podczas tego milczącego lata zapomniałem o rodzicach. Nie znaczy to, że ich ignorowałem. Chodzi o to, że zupełnie zapomniałem o ich istnieniu. Napisałem im w liście, gdzie się zatrzymam i dlaczego, ale nie podałem numeru telefonu, ponieważ w owym czasie go nie znałem – i potem też tego nie zrobiłem. Nie dzwoniłem do nich, a oni nie mogli dzwonić do mnie, i w miarę upływu czasu beztroskie przeoczenie stało się psychologicznym buforem, który wymazał ich z moich myśli. Bez wątpienia w jakimś zakamarku umysłu wiedziałem, co robię, i zdawałem sobie sprawę, że muszę skontaktować się z nimi przed jesienią, żeby wypełnić papiery o stypendium, ale na poziomie świadomości po prostu przestali się dla mnie liczyć.
Matka zmarła.
Ojciec powiadomił mnie o tym w liście. Nagle wiele rzeczy stało się dla mnie jasnych. Miesiąc przed moim wyjazdem do Harvardu zdiagnozowano u niej raka macicy. Odwlekała operację – histerektomię radykalną – czekając na mój wyjazd, żeby nie rzucać na niego cienia. Po operacji biopsja wykazała, że rak był złośliwym gruczolakomięsakiem, co nie rokowało powrotu do zdrowia. Zimą nastąpiły przerzuty do płuc i kości. Po prostu nie można było nic zrobić. Ojciec powiedział, że na łożu śmierci wyraziła pragnienie, by nie dopuścił do tego, żeby jej ukochany syn ucierpiał z powodu nieprzewidzianej przerwy w swojej drodze do spełniania wszystkich jej dumnych nadziei, innymi słowy, powinienem zajmować się własnym życiem i o niczym nie wiedzieć. Otrzymałem list od ojca dwa tygodnie po jej śmierci. Zgodnie z jej życzeniem prochy pochowano bez konduktu pogrzebowego. Nie cierpiała bardzo, napisał dość chłodno ojciec, i na pełnych miłości myślach o mnie odpłynęła w życie przyszłe.
Na zakończenie dodał: Pewnie jesteś na mnie zły, na nas oboje, za chowanie tego w tajemnicy przed Tobą. Jeśli to jakaś pociecha, uważałem, że powinieneś wiedzieć, ale matka nie chciała o tym słyszeć. Kiedy tamtego dnia przy autobusie powiedziałem Ci, żebyś zostawił nas za sobą, to były jej słowa, nie moje, chociaż w końcu dzięki niej dostrzegłem ich mądrość. Twoja matka i ja byliśmy razem szczęśliwi, lecz ani przez chwilę nie wątpiłem, że Ty byłeś największą miłością jej życia. Chciała dla Ciebie wszystkiego co najlepsze, dla swojego Timothy’ego. Może chcesz wrócić do domu, ale proponuję, żebyś z tym zaczekał. Radzę sobie względnie dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności, i nie widzę powodu, żebyś robił przerwę w studiach dla czegoś, co w końcu okazałoby się niczemu niesłużącym bolesnym zakłóceniem rytmu Twojego życia. Kocham Cię, synu. Mam nadzieję, że o tym wiesz i że zdołasz mi wybaczyć – wybaczyć nam obojgu – i że gdy się spotkamy, nie będziemy opłakiwać Twojej matki, tylko świętować Twoje triumfy.
Czytałem ten list o dziesiątej w ciepły wieczór na początku sierpnia, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Stałem w przedpokoju domu kobiety, którą ledwie znałem; jej koty ocierały się o moje nogi. Brak mi słów na opisanie tego, co czułem, i nie będę próbował ich znaleźć. Owładnęło mną silne pragnienie zatelefonowania do ojca; chciałem na niego wrzeszczeć, aż zedrę gardło, aż moje słowa spłyną krwią. Chciałem wsiąść do autobusu, jechać prosto do domu i udusić go w łóżku, które prawie przez trzydzieści lat dzielił z moją matką i w którym niewątpliwie zostałem poczęty. Nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego. Zrozumiałem, że jestem głodny. Ciało chce, czego chce – przydatna lekcja – więc skorzystałem ze spiżarni staruszki, żeby przygotować sobie kromkę czerstwego chleba z serem i wziąć szklankę tego samego mleka, które nalewała do spodków rozstawionych po całym domu. Mleko skwaśniało, ale je wypiłem, i właśnie to pamiętam najbardziej żywo: smak kwaśnego mleka.