Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 24
II
KOCHANEK
14
ОглавлениеZa każdą wielką nienawiścią skrywa się historia miłosna.
Jestem człowiekiem, który zaznał i posmakował miłości. Mówię „człowiekiem”, bo znam się jako takiego. Spójrz na mnie. Co widzisz? Czyż nie przyjąłem ludzkiej postaci? Czyż nie czuję tak samo jak ty, nie cierpię, nie kocham, nie boleję jak ty? Co jest esencją człowieka, jeśli nie te rzeczy? Za życia byłem naukowcem. Nazywałem się Fanning. Timothy J. Fanning, kierownik katedry na Wydziale Biochemii Uniwersytetu Columbia. Byłem znany i szanowany, byłem kimś. Zasięgano mojej opinii na wiele tematów; kroczyłem ścieżkami swojej profesji z wysoko uniesioną głową. Miałem znajomości. Wymieniałem uściski dłoni, całowałem policzki, nawiązywałem przyjaźnie, wybierałem sobie kochanki. Fortuna i skarby płynęły w moją stronę, spijałem nektar z kwiatu współczesnego świata. Apartamenty w mieście, wiejskie rezydencje, eleganckie auta, wyborne wino – miałem to wszystko. Jadałem kolacje w pięknych restauracjach, sypiałem w ekskluzywnych hotelach; mój paszport pęczniał od wiz. Trzy razy się oświadczałem i trzy razy żeniłem, i choć te związki się rozpadły, w ostatecznym rozrachunku żadnego nie żałowałem. Pracowałem i wypoczywałem, tańczyłem i płakałem, miałem nadzieję i wspominałem – nawet od czasu do czasu się modliłem. Razem wziąwszy, żyłem pełnią życia.
I nagle umarłem w boliwijskiej dżungli.
Poznacie mnie jako Zero. Takie imię nadała mi historia. Zero Niszczyciel, Wielki Pożeracz Świata. To, że historia ta nie zostanie napisana, mogłoby być przedmiotem ontologicznej debaty. Czym staje się przeszłość, gdy nie ma nikogo, kto mógłby ją spisać? Zmarłem i później wróciłem do życia, oto najstarsza opowieść. Powstałem z martwych… i co zobaczyłem? Leżałem w pokoju najbłękitniejszego światła – czysty błękit, lazur, barwa, jaką miałoby niebo, gdyby poślubiło morze. Miałem związane ręce i nogi, a głowę unieruchomioną. Byłem więźniem w tym miejscu. Rozproszone obrazy rozpalały mój umysł, błyski światła i kolorów, które nie chciały nabrać znaczenia. Moje ciało brzęczało. To jedyne właściwe określenie. Później dowiedziałem się, że właśnie kończyłem ostatnie etapy przemiany. Wtedy jeszcze nie widziałem ciała, które zajmowałem.
Tim, słyszysz mnie?
Głos, dochodzący zewsząd i znikąd. Czy byłem martwy? Czy był to głos zwracającego się do mnie Boga? A może życie, jakie wiodłem, nie okazało się godne i przemawiał do mnie ktoś inny.
Tim, jeśli mnie słyszysz, unieś rękę.
Prośba wydawała się zbyt błaha, żeby mogła spłynąć z ust Boga, jakiegokolwiek boga.
O to chodzi. Teraz druga. Doskonale. Brawo, Tim.
Znasz ten głos, powiedziałem do siebie. Żyjesz; to głos istoty ludzkiej, jak ty. Głos człowieka, który mówi ci po imieniu, który mówi „Brawo”.
O to chodzi. Oddychaj, po prostu oddychaj. Świetnie sobie radzisz.
Sytuacja stawała się jasna. Powaliła mnie choroba, może miałem jakiś atak; to wyjaśniałoby obecność krępujących mnie pasów. Jeszcze nie mogłem sobie przypomnieć okoliczności, które doprowadziły do tego, że tu trafiłem. Głos był kluczem. Jeśli zdołam zidentyfikować osobę, która do mnie mówi, wszystko się wyklaruje.
Rozepnę pasy, zgoda?
Poczułem zmniejszenie nacisku; pasy, zwolnione przez jakiś odległy mechanizm, przestały mnie unieruchamiać.
Tim, możesz usiąść? Zrobisz to dla mnie?
Prawda była taka, że bez względu na to, co mi dolegało, najgorsze minęło. Nie czułem się chory – wręcz przeciwnie. Brzęczenie, które pochodziło z piersi, przeradzało się w obejmujące całe ciało potężne Wibrato, jakby molekuły mojego organizmu grały jeden wibrujący ton, co sprawiało mi głęboką, niemal seksualną przyjemność. Obejmowało lędźwie, czubki palców stóp, nawet cebulki włosów – nigdy nie doświadczyłem niczego równie cudownego.
Usłyszałem drugi głos, niższy niż ten pierwszy:
Doktorze Fanning, jestem pułkownik Sykes.
Sykes. Czy znałem człowieka o takim nazwisku?
Słyszy nas pan? Wie pan, gdzie pan jest?
Otworzyła się we mnie dziura. Nie dziura: paszcza. Byłem głodny. Niezmiernie, obłędnie głodny. Nie był to apetyt typowy dla istoty ludzkiej. Był to zwierzęcy głód, głód kłów i pazurów, pragnienie rozerwania miękkiego podgardla, żeby poczuć na podniebieniu eksplodujące gorące soki.
Tim, martwimy się o ciebie. Odezwij się do mnie, stary.
I tak po prostu otworzyły się wrota pamięci, uwalniając powódź wspomnień. Las deszczowy z parnym powietrzem i gęstymi zielonymi koronami drzew pełnymi krzyczących zwierząt; lepkość mojej skóry i wszechobecna chmara owadów wokół głowy; żołnierze omiatający drzewa lufami karabinów, z twarzami pomalowanymi farbą kamuflującą; posągi, człekokształtne potworne postacie, ostrzegające nas przed dalszą drogą i zarazem nakazujące iść naprzód, coraz głębiej w serce tego plugawego miejsca; nietoperze.
Przybyły w nocy i zaroiło się od nich w naszym obozie. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy nietoperzy, wymachująca skrzydłami nieprzebrana chmara. Zaćmiły niebo. Wzięły je szturmem. Otwarły się bramy piekielne i właśnie to się z nich wylało, wymiociny. Zdawało się, że nietoperze nie lecą, ale płyną w zorganizowanych falach niczym ławice ryb niesionych na prądach powietrza. Runęły na nas z łopotem skrzydeł, kłapaniem zębów i radosnym krwiożerczym popiskiwaniem. Pamiętałem strzały, wrzaski. Przebywałem w miejscu błękitnego światła i głosu, który znał moje imię, ale w duchu uciekałem do rzeki. Zobaczyłem wijącą się na brzegu kobietę. Miała na imię Claudia, należała do naszej ekipy. Nietoperze okrywały ją niczym żywa peleryna. Wyobraźcie to sobie, wyobraźcie sobie ten koszmar. Prawie nie było jej widać. Miotała się w demonicznym tańcu cierpienia. Szczerze mówiąc, w pierwszym odruchu nie chciałem nic zrobić. Nie mam zadatków na bohatera. A jednak czasami odkrywamy coś, czego nigdy o sobie nie wiedzieliśmy. Zrobiłem dwa wielkie susy, chwyciłem ją i skoczyłem do cuchnącej wody. Na karku i ramionach czułem gorące ukłucia nietoperzych zębów. Woda kipiała od krwi. Furia tych zwierząt była tak wielka, że woda ich nie powstrzymała; darły nasze ciała nawet wtedy, gdy tonęły. Oplotłem ręką szyję Claudii i zanurkowałem, chociaż byłem świadom, że to na nic się nie zda, bo kobieta już nie żyła.
Przypomniałem sobie to wszystko… i jeszcze coś. Przypomniałem sobie twarz mężczyzny. Unosiła się nade mną, obramowana przez niebo nad dżunglą. Straciłem czucie, trawiła mnie gorączka. Powietrze wokół mnie pulsowało, ubijane przez łopaty śmigłowca. Mężczyzna coś krzyczał. Próbowałem się skupić na ruchu jego warg. To było żywe – mówił mój przyjaciel Jonas Lear. – To było żywe, żywe, żywe…
Uniosłem głowę i rozejrzałem się. Pokój był pusty, jak cela. W ciemnym oknie w ścianie naprzeciwko mnie ujrzałem swoje odbicie.
Zobaczyłem, czym się stałem.
Nie wstałem. Skoczyłem. Przemknąłem przez pokój i z łupnięciem uderzyłem w okno. Za szybą dwóch mężczyzn rzuciło się do tyłu. Jonas i ten drugi, Sykes. Oczy mieli wielkie ze strachu. Tłukłem pięściami. Ryczałem. Rozwarłem szczęki, pokazując zęby, żeby poznali ogrom mojej wściekłości. Chciałem ich zabić. Nie, nie zabić. „Zabicie” jest zbyt łagodnym słowem na opisanie tego, czego pragnąłem. Chciałem ich unicestwić. Chciałem rozedrzeć ich na kawałki. Pogruchotać im kości i pogrzebać twarz w wilgotnych szczątkach. Sięgnąć rękami w ich piersi, wyrwać serca i pożerać zakrwawione mięso, gdy ostatni zbłąkany impuls skurczy mięsień, i patrzeć im w twarze, gdy będą umierać. Krzyczeli i wrzeszczeli. Nie byłem taki, jak się spodziewali. Szyba dygotała, wyginając się pod moim ciosami.
Pokój został zalany wybuchem oślepiającej jasności. Poczułem się tak, jakby trafiła we mnie setka strzał. Zatoczyłem się do tyłu i upadłem skulony na podłogę. Usłyszałem terkot mechanizmu i trzask, z jakim opadły kraty, odgradzając mnie od okna.
Tim, przepraszam. Nie to zamierzałem. Wybacz mi…
Może mówił prawdę, lecz to nie robiło różnicy. Nawet wtedy, skulony z bólu, wiedziałem, że ich przewaga jest tymczasowa, że nie ma żadnego znaczenia. Ściany mojego więzienia nie będą miały innego wyboru, jak w końcu poddać się mojej woli. Byłem mrocznym kwiatem ludzkości, od początku czasu przeznaczonym do zniszczenia świata, który nie miał żadnego kochającego go Boga.
▪ ▪ ▪
Z jednego staliśmy się Dwunastoma. To też jest powszechnie znane. Z mojej krwi pobrano pradawny zalążek i przekazano go innym. Poznałem tych ludzi. Z początku budzili we mnie trwogę. Ich ludzkie życie różniło się od mojego. Nie mieli sumienia, litości, żadnej moralności. Byli jak bezrozumne zwierzęta, z bestialskimi sercami pełnymi najczarniejszych uczynków. Od dawna zdawałem sobie sprawę z istnienia takich jak oni, jednak żeby naprawdę zrozumieć zło, należy je odczuć, trzeba go doświadczyć. Powinno się w nie wejść jak do jaskini bez iskierki światła. I tak, jeden po drugim, wchodzili do mojego umysłu, a ja wnikałem w ich głowy. Babcock był pierwszy. Jakże straszne miał sny – choć, szczerze mówiąc, nie gorsze niż moje. Inni przyszli w ślad za nim we właściwym czasie i każdy dołączał do mojej owczarni. Morrison i Chávez. Baffes i Turrell. Winston i Sosa, Echols i Lambright, Reinhardt i Martínez, najgorszy z nich wszystkich. Nawet Carter, którego przesycone cierpieniem wspomnienia rozdmuchały gasnące węgle współczucia w moim sercu. Z czasem w towarzystwie tych chorych dusz rozwinęło się we mnie głębokie poczucie misji. Byli moimi spadkobiercami, moimi akolitami; tylko ja wśród nich posiadałem talenty przywódcze. W przeciwieństwie do mnie nie gardzili światem, ponieważ dla takich jak oni świat jest niczym, wszystko jest niczym. Ich apetyty nie znały umiaru, toteż wiedziałem, że bez przewodnika doprowadzą do szybkiego i totalnego unicestwienia nas wszystkich. Musiałem objąć dowodzenie, ale jak ich nakłonić, żeby się podporządkowali?
Tym, czego potrzebowali, był bóg.
Dziewięciu i jeden, rozkazałem im, posługując się moim najlepszym głosem boga. Dziewięciu jest waszych, ale jeden należy do mnie, tak jak wy do mnie należycie. W co dziesiątym zostanie posiane nasiono, dzięki czemu zyskamy Wielu, miliony Wielu.
Ktoś rozsądny mógłby zapytać, dlaczego to zrobiłem. Skoro posiadałem nad nimi władzę, mogłem przecież położyć kres temu wszystkiemu. Częściowo moja decyzja wynikała z gniewu, tak. Zostało mi odebrane wszystko, co kochałem, a także to, czego nie kochałem, moje ludzkie życie. Poza tym, czy można prosić głodnego lwa, żeby zignorował obfitość zwierzyny na sawannie? Wspominam o tych rzeczach nie po to, żeby szukać czyjegoś wybaczenia, bo moje czyny są niewybaczalne, ani nie po to, by okazać skruchę, chociaż ją czuję. (Czyż nie jest to zaskakujące wyznanie? Timothy Fanning zwany Zero przeprasza? Taka jest prawda: przepraszam za wszystko). Chcę tylko przygotować scenę, umieścić moją mentalną sylwetkę we właściwym kontekście. Czego pragnąłem? Pragnąłem spustoszenia świata, przeobrażenia go w lustrzane odbicie mojego przeklętego ja. Pragnąłem ukarać Leara, mojego przyjaciela – i wroga – głęboko przekonanego, że może ocalić świat, dla którego od początku nie było ratunku i który nie zasługiwał na to, żeby go ratować.
Taki był mój gniew w tamtych wczesnych dniach. Nie mogłem jednak w nieskończoność ignorować metafizycznych aspektów swojego stanu. W dzieciństwie często rozmawiałem z Wszechmogącym. Moje modlitwy były płytkie i dziecinne, jakbym mówił do Świętego Mikołaja: spaghetti na kolację, nowy rowerek na urodziny, dzień śniegu i bez szkoły. „Jeśli, Boże, w swoim nieskończonym miłosierdziu uznasz, że nie będzie zbyt wielkim kłopotem…” Cóż za ironia! Rodzimy się pełni wiary i lęku, podczas gdy powinno być odwrotnie; dopiero życie nas uczy, co mamy do stracenia. Jako dorosły mężczyzna zatraciłem chęć do modlitwy, jak zresztą wielu ludzi. Nie powiem, że byłem niewierzący; raczej przyznam, że niewiele myśli, jeśli w ogóle, poświęcałem kwestiom boskim. Nie sądziłem, żeby Bóg, kimkolwiek jest, był zainteresowany błahymi ludzkimi sprawami ani że ten fakt zwalnia nas od obowiązku bycia przyzwoitymi wobec innych. Wprawdzie własne losy doprowadziły mnie do stanu nihilistycznej rozpaczy, lecz nawet w najczarniejszych godzinach mojej ludzkiej egzystencji – w godzinach, które przeżywam do dziś – nie winiłem nikogo prócz siebie.
Ale tak jak miłość obraca się w smutek, a smutek w gniew, tak gniew musi ustąpić myśleniu, żeby człowiek mógł poznać samego siebie. Miałem bezsprzecznie symboliczne cechy. Stworzony przez naukę, byłem idealnym produktem przemysłowym, ucieleśnieniem niezmordowanej wiary ludzkości w siebie. Od czasów naszego pierwszego kudłatego przodka skrobiącego kamień krzemieniem i przepędzającego ciemności skrzesanym ogniem pięliśmy się ku niebu po drabinie skleconej z naszej arogancji. Ale czy to wszystko? Czy stanowiłem ostateczny dowód na to, że ludzkość mieszkała w niestrzeżonym kosmosie bez żadnego celu, czy byłem czymś więcej?
Dlatego zastanawiałem się nad moim istnieniem. W swoim czasie owe rozmyślania doprowadziły do tylko jednego wniosku. Zostałem stworzony w konkretnym celu. Nie jestem źródłem destrukcji; jestem narzędziem wykutym w niebiańskim warsztacie przez boga okropności.
Czy mogłem zrobić coś innego poza tym, jak zagrać tę rolę?
▪ ▪ ▪
Co do mojego obecnego – na pozór bardziej ludzkiego – wcielenia, to mogę powiedzieć tylko tyle, że ostatecznie Jonas miał rację w jednym, chociaż sukinsyn nigdy się o tym nie dowiedział. Wydarzenia, które zaraz opiszę, rozegrały się zaledwie kilka dni po moim wyzwoleniu i doszło do nich w pewnej zapadłej wiosce o nazwie (tego dowiedziałem się później) Sewanee, leżącej na prerii w Kansas. Do dziś moje wspomnienia tego wczesnego okresu są przepojone radością. Cóż za uskrzydlająca swoboda! Jakże obfite zaspokajanie apetytów! Świat nocy stał się wystawną ucztą dla moich zmysłów, niewyczerpanym bufetem. Zachowywałem jednak pewną ostrożność. Bez masakr w przydrożnych zajazdach. Bez mordowania całych rodzin w łóżkach. Bez pomalowanych na czerwono barów w centrach handlowych, z leżącymi we krwi rozczłonkowanymi klientami. Te rzeczy miały w końcu nadejść, ale na razie zależało mi na zostawianiu mniej wyraźnych tropów. W nocy, gdy zmierzałem na wschód, pozwalałem sobie na skromny posiłek, i to tylko wtedy, gdy mogłem go zdobyć z łatwością i szybko pozbyć się resztek.
Dlatego moje serce zaśpiewało arię rozkoszy na widok pojazdu.
Groteskowo wypasiony czterodrzwiowy pick-up – wielkie dwie rury wydechowe, światła na górnym orurowaniu, folia samoprzylepna z flagą konfederatów na zderzaku – stał zaparkowany na krawędzi zalanego kamieniołomu. Odosobnienie było idealne, podobnie jak roztargnienie mężczyzny i kobiety, zaskoczonych in flagranti, rozkoszujących się sobą tak, jak ja miałem zamiar nacieszyć się nimi. Przez jakiś czas tylko patrzyłem. Nie jak podglądacz; raczej kierowała mną ciekawość badacza. Dlaczego robią to w takiej ciasnocie? Dlaczego wybrali krępującą ruchy kabinę pick-upa (mężczyzna dosłownie miażdżył swoją lubą, przyciskając ją do deski rozdzielczej), żeby dać upust zwierzęcej namiętności? Przecież na świecie nie brakowało łóżek. Nie byli młodzi, najlepsze lata zostawili daleko za sobą – on łysy i tęgawy, ona chuda i zwiędła… starzejące się ciała. Co takiego przyzwało ich w to miejsce? Czyżby nostalgia? Czy byli tutaj za młodu? Czy byłem świadkiem odtwarzania chwały młodości? Nagle mnie olśniło. Tak, są mężem i żoną, są w związku małżeńskim… tyle że nie ze sobą.
Pierwszą wziąłem kobietę. Okraczając swojego towarzysza na szerokim przednim siedzeniu, podrygiwała z takim zapamiętaniem – ręce ściskające zagłówek, spódnica podkasana do talii, majtki kołyszące się na kościstej łydce, twarz skierowana ku niebu, jak gdyby wznosiła modły – że gdy gwałtownym ruchem otworzyłem drzwi, wydawała się bardziej zirytowana niż przestraszona, jakbym przerwał jej wyjątkowo ważny tok myśli. Oczywiście rozdrażnienie nie trwało długo, nie więcej niż kilka sekund. To interesująca prawda, że ludzkie ciało, uwolnione od głowy, jest zasadniczo workiem krwi z wbudowanymi słomkami. Trzymając prosto jej bezgłowy korpus, zamknąłem usta wokół tryskającego otworu i pociągnąłem długi solidny łyk. Nie spodziewałem się wiele. Przewidywałem, że bogata w konserwanty małomiasteczkowa dieta nada jej krwi chemiczny posmak. Ale było inaczej. W rzeczywistości kobieta okazała się przesmaczna. Jej krew miała istny bukiet smaków, jak długo leżakujące wino.
Zassałem jeszcze dwa razy i odrzuciłem ją na bok. W tym czasie jej towarzysz, ze spodniami opuszczonymi do kostek, z szybko kurczącym się lśniącym penisem, przesunął się za kierownicę i gorączkowo szukał kluczyka w pęku wielu innych kluczy, ogromnym, jakby był dozorcą. Drżącymi palcami wsunął w otwór jeden, potem drugi kluczyk, bez powodzenia, mamrocząc litanię „O Boże” i „O kurwa”, będącą tylko lekko zmienioną wersją ekstatycznych odgłosów i sprośnych słów zachęty, jakie jeszcze przed chwilą dyszał w ucho swojej partnerki.
Komedia była wyborna. Prawdę powiedziawszy, nie mogłem się nią nasycić.
Co było moim wielkim błędem. Gdybym zabił go szybciej, bez przerwy na rozkoszowanie się tym śmiesznym widowiskiem, świat, który znamy, byłby innym miejscem. Stało się tak, jak się stało; moja opieszałość dała mu czas na znalezienie właściwego kluczyka. Mężczyzna wsunął go do stacyjki, zapuścił silnik i sięgnął do dźwigni zmiany biegów. Zdążył to zrobić, zanim wskoczyłem do kabiny, złapałem go za głowę, przechyliłem ją na bok i z chrzęstem zatrzasnąłem szczęki na jego tchawicy. Byłem tak oczarowany krwawą ucztą, jaką zapewniła mi moja nieszczęsna ofiara, że nie spostrzegłem, co się dzieje – że zdążył wrzucić bieg.
Awersja naszego gatunku do wody jest dobrze znana. Woda oznacza dla nas śmierć. Toniemy jak kamienie, naszym ciałom brakuje wyporności zapewnianej przez tkankę tłuszczową. Z lotu w dół kamieniołomu zachowałem tylko fragmentaryczne wspomnienia. Powolne zbliżanie się auta do krawędzi otchłani; siła grawitacji i nieuchronny upadek; otaczająca mnie woda, kokon zimnej śmierci spowijający moje oczy, nos i płuca. Małe błędy prowadzą do wielkiej katastrofy. Niepokonany pod wieloma innymi względami, odkryłem najszybszy sposób na śmierć. Gdy samochód z miękkim łupnięciem spadł na dno zalanego wodą kamieniołomu, wydostałem się z kabiny i zacząłem się czołgać. Chociaż wpadłem w panikę, nie umknęła mi ironia. Obiekt Zero, Niszczyciel Świata, pełza po dnie jak krab! Moją jedyną nadzieją było wymacanie drogi na skraj dołu i wdrapanie się ku wolności. Czas był moim wrogiem, miałem tylko jeden zamknięty w płucach oddech, żeby się ocalić. Rozpaczliwie wyciągając ręce, namacałem skalną ścianę i podjąłem wspinaczkę. Wciągałem się, chwytając skałę raz jedną, raz drugą ręką. Ciemność wirowała mi w oczach, zbliżał się koniec…
Pytanie, jak to się stało, że na czworakach – na różowych, bezsprzecznie ludzkich z wyglądu rękach i kolanach – wykrztuszałem wielkie ilości błotnistych wymiocin, zostawiam teologom. Bo na pewno umarłem – ciało pamięta takie rzeczy. Uwolniwszy się z wód kamieniołomu, poddałem się i przez jakiś czas leżałem na skałach jak topielec, a w pewnym momencie gwałtownie wróciłem do życia.
Ostatecznie okazało się, że drzwi śmierci nie były oznaczone napisem WYJŚCIA NIE MA.
Gdy wykasłałem resztki wody, zdołałem się podnieść; byłem oszołomiony i zdumiony. Gdzie jestem? Kim jestem? Kiedy…? Miałem wrażenie, że wszystko mi się przyśniło, a później na odwrót: że wciąż śnię. Do tego stopnia byłem zdezorientowany. Uniosłem dłoń i popatrzyłem na nią w świetle księżyca. Pod każdym widocznym względem była to ręka człowieka – ręka Timothy’ego Fanninga, kierownika katedry na Wydziale Biochemii Uniwersytetu… Spojrzałem w dół na resztę swojego ciała. Drżącymi palcami obmacywałem twarz, klatkę piersiową, brzuch i blade nogi; nagi w blasku księżyca, badałem każdą część fizycznego jestestwa jak ślepiec czytający Brajlem.
A niech mnie wszyscy diabli, pomyślałem.
Odpocząłem na kamiennej półce wystającej ze ściany kamieniołomu, po czym ruszyłem biegnącą zakosami wąską ścieżką, która zawiodła mnie na szczyt. Znalazłem się na złomowisku zardzewiałych maszyn na wpół zarośniętych przez zielsko. Nie miałem pojęcia, która godzina. Z wyjątkiem księżyca, nigdzie nie paliły się światła. Otaczało mnie bezludne pustkowie, jakby świat już się skończył.
Wody kamieniołomu ukryły moją drugą ofiarę, ale została kobieta, a ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, była obława policyjna. Obszedłem kamieniołom, żeby wrócić tam, gdzie jeszcze niedawno stał pick-up. Widok kobiety nie wywołał we mnie wyrzutów sumienia, najwyżej coś w rodzaju powierzchownej, szybko przemijającej litości, jaką można poczuć wtedy, gdy podczas zjadania drugiego porannego tosta czyta się w gazecie o jakiejś dalekiej katastrofie. Dwa ciche pluski – ciało, głowa – i moja ofiara trafiła do wodnego grobu.
Oczywiście żadne z tych poczynań nie rozwiązało problemu: byłem nagim dorosłym mężczyzną w nieznanej okolicy. Potrzebowałem ubrań, schronienia, jakiejś historyjki. Poza tym czułem niepokój; niesłyszalna syrena w moim mózgu wyraźnie mówiła, że jeśli świt zastanie mnie na otwartej przestrzeni, nie wyniknie z tego nic dobrego.
Poruszanie się główną szosą byłoby zbyt ryzykowne. Skierowałem się więc do lasu, w nadziei że w końcu dotrę do jakiejś mniej uczęszczanej drogi. Za lasem rozciągały się świeżo obsiane pola przedzielone drogą gruntową. W dali dostrzegłem światło i pomaszerowałem w jego stronę. Mały podniszczony parterowy dom, niewyszukany architektonicznie, nieco więcej niż skrzynia do przechowywania ludzkiego życia. Światło, które widziałem, płynęło z jednego z dwóch frontowych okien. Na podjeździe nie było samochodu, co sugerowało, że nikogo tam nie zastanę i że lampa pali się w oczekiwaniu na powrót właściciela.
Drzwi posłusznie się otworzyły i wszedłem do pokoju zagraconego tanimi meblami, na których rozstawiono mnóstwo bibelotów z jarmarków folklorystycznych. Przed kanapą stał telewizor wielkości telebimu. Szybkie oględziny wnętrza – cztery pokoje i kuchnia – potwierdziły moje pierwsze wrażenie, że w domu nikogo nie ma. Dalsza inspekcja ujawniła, że mieszka tu kobieta, absolwentka wydziału pielęgniarskiego na Uniwersytecie Stanowym Wichita. Miała blisko pięćdziesiąt lat, miękką, pyzatą jak księżyc twarz i szare włosy, o które za bardzo nie dbała, nosiła rozmiar dwadzieścia, była często fotografowana w stanie upojenia alkoholowego w etnicznych restauracjach (w plastikowej girlandzie na szyi bezwstydnie flirtowała z muzykami mariachi, trzymając szpikulec do fondue) i mieszkała sama. Z szafy wyjąłem najbardziej neutralne rzeczy, jakie mogłem znaleźć – za duże spodnie dresowe, równie obszerną bluzę z kapturem i japonki – po czym udałem się do łazienki.
Widok, który powitał mnie w lustrze, nie był zupełnie niespodziewany. W owym czasie stało się dla mnie jasne, że fizyczny akt tonięcia niezupełnie przywrócił mi ludzką postać, ale zaopatrzył mnie w coś przypominającego kostium. Wirus pozostał, moja śmierć tylko go zachęciła do jakiejś nowej interakcji z gospodarzem. Zachowałem wiele wcześniejszych atrybutów, między innymi wzrok i słuch o nadzwyczajnej ostrości. Moje kończyny – a właściwie cały organizm, od krwi do kości, chociaż jeszcze musiałem poddać go właściwej próbie – napędzała zwierzęca siła.
Jednak świadomość zmian zupełnie nie przygotowała mnie na to, co zobaczyłem. Miałem nienaturalnie bladą, niemal trupią cerę. Włosy, które cudownie odrosły, tworzyły na moim czole komicznie idealny trójkąt. W oczach pojawił się dziwnie różowy kolor albinosa. Ale to ostatni szczegół sprawił, że zamarłem. Z początku myślałem, że to żart. W kącikach ust, wśród zwyczajnego uzębienia, dwa białe szpice opadały jak sople… albo, ściślej rzecz biorąc, kły.
Drakula. Nosferatu. Wampir. Ledwie mogę wymówić te słowa bez przewracania oczami. A jednak oto byłem, ja, ucieleśnienie fantazji Jonasa Leara, legenda przywołana do życia.
Usłyszałem chrzęst opon na żwirze. Gdy wyszedłem z łazienki, bliźniacze snopy przednich świateł omiotły pokój. Schowałem się za wieszakiem w chwili, gdy drzwi się otworzyły i do środka wpadł podmuch wiosennego powietrza. Do pokoju wtoczyła się kobieta, Janet Duff – znałem jej imię i nazwisko z oprawionego dyplomu, który wisiał nad zasłanym rachunkami biurkiem w sypialni – w kwiecistej bluzce, białych spodniach z poliestru i praktycznych butach pielęgniarki wracającej z nocnego dyżuru. Nie gubiąc rytmu, położyła kółko z kluczami na stoliku przy drzwiach, zrzuciła buty, cisnęła pękatą torebkę na krzesło i poszła do kuchni. Po chwili dobiegły stamtąd szmer otwieranej lodówki i gulgotanie, gdy nalewała czegoś do szklanki. Po wypiciu kojącego duszę haustu wina (czułem zapach: tanie chablis, zapewne z kartonu) pielęgniarka Duff wróciła do pokoju ze szklanką wielkości mniej więcej puszki farby, włączyła gigantyczny telewizor i padła na kanapę, osiadając na poduszkach niczym przekłuty balon.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że nie zauważyła mnie za wieszakiem; mogę tylko powiedzieć, że mój nowy stan pozwalał mi zastygać w idealnym bezruchu, co pełniło funkcję swego rodzaju kamuflażu i czyniło mnie niemal niewidzialnym przy pobieżnym rzucie zmęczonego życiem oka. Patrzyłem, jak kobieta przełącza kanały – thriller policyjny, pogoda, film dokumentalny o więzieniu – aż w końcu zdecydowała się na reality show, a jakże, o zawodach w pieczeniu babeczek. Siedziała plecami do mnie. Wina ubywało łyk po łyku. Przypuszczałem, że wkrótce, znieczulona alkoholem, pielęgniarka Duff zacznie pochrapywać. Ale pamiętając o sunącym ku mnie ostrzu świtu i o różnych naglących potrzebach – gotówka, pojazd, bezpieczne miejsce do przeczekania godzin dziennych – nie widziałem powodu, by zwlekać. Wyszedłem z kryjówki i stanąłem za nią.
– Hm.
▪ ▪ ▪
Nie zabiłem jej od razu. Znów to powtórzę: nie pragnę wybaczenia, proszę tylko o cierpliwość. Potrzebowałem informacji i dlatego pielęgniarka Duff musiała być żywa.
Jedno ukąszenie i było po krzyku. Kobieta natychmiast zemdlała – oczy wywrócone w głąb czaszki, płytki oddech, całkowicie zwiotczałe ciało. Jak ochoczy pan młody wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na kołdrze, po czym udałem się do łazienki i napełniłem wannę. Gdy wróciłem, rozpoczynała się przemiana. Na usta kobiety wystąpiła biała piana. Palce i ręce jej drżały. Najpierw jęczała, później stękała, a w końcu umilkła. Seria spazmów wstrząsała jej ciałem tak gwałtownie, że myślałem, iż zacna pielęgniarka Duff wybuchnie niczym petarda.
A potem zaczęło się to dziać. Najbliższym wizualnym porównaniem, jakie mi się nasuwa, jest film poklatkowy przedstawiający pączek rozwijający się w kwiat. Jej palce wydłużały się z chrzęstem. Włosy odpadały od czaszki i kładły się wachlarzem na poduszce. Rysy twarzy rozpuszczały się jak polane kwasem, aż nie został w nich ślad indywidualności. W tym czasie konwulsje ustały; miała zamknięte oczy, niemal spokojną twarz. Usiadłem obok niej, mrucząc łagodnie słowa otuchy. Popłynęło z niej zielone światło i zalało pokój blaskiem miękkim jak w żłobku. Żuchwa jej opadła i z odgłosem przypominającym psie kichnięcie zęby wystrzeliły z ust niczym garść ziaren kukurydzy, robiąc miejsce dla barykady szpikulców, które wyrosły z krwawiących dziąseł.
To było upiorne. I piękne.
Rozchyliła powieki. Patrzyła na mnie przez długą chwilę. Jakiż tragizm wyzierał z jej oczu! Każdy z nas jest bohaterem własnej opowieści; tak oto nadajemy sens naszemu życiu. Ale kobieta, która była pielęgniarką Duff – pocieszycielka chorych i cierpiących, kolekcjonerka narzut i maselnic, amatorka koktajli Mai Tai, Margarita i Bahama Mama, córka, siostra, marzycielka, uzdrowicielka, stara panna – stała się dla siebie nieznana. Teraz była częścią mnie, przedłużeniem mojej woli. Gdybym chciał, mógłbym jej kazać podskakiwać na jednej nodze i grać na wyimaginowanym ukulele.
– Nie musisz się bać – powiedziałem, ujmując jej dłoń. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Znowu wziąłem ją w ramiona. Miałem tak wielką siłę, że jej ciężkie ciało wydawało się lekkie jak piórko. Wróciło do mnie wspomnienie… Już kiedyś niosłem w ten sposób kobietę. Choć okoliczności były zupełnie inne, ona też wydawała się prawie nieważka. Wspomnienie zbudziło we mnie czułość tak przytłaczającą, że przez chwilę wątpiłem w swoje poczynania. Musiałem jednak dowiedzieć się wielu rzeczy i obowiązek, jaki miałem do wypełnienia, w pewien sposób był przysługą dla pielęgniarki Duff.
Zaniosłem ją do łazienki i przez chwilę trzymałem nad wanną. Kierowana wciąż żywą kobiecą intuicją, zarzuciła mi ręce na szyję. Z pewnością spostrzegła wodę, na co zresztą liczyłem. Głęboko spojrzałem jej w oczy, wypromieniowując myśli pokrzepienia. Miała do mnie absolutne zaufanie. Kim dla niej byłem? Ojcem? Kochankiem? Zbawicielem? Bogiem?
Czar prysł w chwili, gdy jej ciało zetknęło się z wodą. Zaczęła się dziko miotać, próbując się uwolnić. Ale jej siła nie mogła się równać z moją. Nacisnąłem ramiona pielęgniarki Duff i jej twarz gargulca znalazła się pod powierzchnią. Przebiegła mnie fala jej paniki i dezorientacji. Co za zdrada! Jakie niepojęte oszustwo! Inni błagaliby o litość, jednak jej uczucia tylko wzmocniły moją determinację. Poczułem, że bierze pierwszy oddech, zasysając wodę. Drgnęła, jakby dostała czkawki. Zaczerpnęła drugi, potem trzeci haust, wypełniając płuca. Wstrząsnął nią ostatni agonalny spazm i odeszła.
Cofnąłem się. Pierwszy test zaliczony, teraz pora na drugi. Czekałem na przywrócenie ludzkiej postaci, odliczając sekundy. Kiedy po dłuższym czasie nic się nie stało, wyciągnąłem ją z wody i ułożyłem twarzą w dół na posadzce, licząc, że może to przyśpieszy proces. Ale mijały kolejne minuty i w końcu byłem zmuszony przyznać, że zmiana nie nastąpi. Pielęgniarka Duff na zawsze rozstała się z życiem.
Wróciłem do sypialni i usiadłem na łóżku, żeby rozważyć sytuację. Doszedłem do wniosku, że przemiana, która we mnie zaszła w następstwie utonięcia, była jedyna w swoim rodzaju, że moi potomkowie nie posiadają tego daru zmartwychwstania. Nie potrafiłem jednak wyjaśnić dlaczego – dlaczego ja żyję i wyglądam niemal zupełnie jak człowiek, którym kiedyś byłem, podczas gdy ona leży martwa na podłodze łazienki niczym wyrzucony na brzeg potwór morski. Czy jako alfa, oryginał, Zero, byłem po prostu odporniejszą wersją naszego gatunku? A może różnica wynikała nie z ciała, lecz z umysłu? Z tego, że ja chciałem żyć, a ona nie? Zastanowiłem się nad swoimi emocjami. W zasadzie nie miałem żadnych. Utopiłem w wannie niewinną kobietę, a moje uczucia były całkowicie bezbarwne. W chwili gdy ukąsiłem jej miękką szyję i pociągnąłem pierwszy, słodki jak cukierek łyczek, przestała istnieć jako odrębny byt, stała się swego rodzaju wyrostkiem, przedłużeniem mnie. Z moralnego punktu widzenia zabicie jej wydawało się nie bardziej znaczące niż przycięcie paznokcia. Więc może na tym polegała różnica. Pod tym względem, który naprawdę się liczył, pielęgniarka Duff już była martwa, kiedy wrzuciłem ją do wody.
Tymczasem w mojej głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Światło w pokoju się zmieniało, nadciągał świt, moja nemezis. Śpiesznie przeszedłem przez dom, zaciągając zasłony i opuszczając rolety; zamknąłem drzwi od frontu i na tyłach domu. Przez następne dwanaście godzin nigdzie nie pójdę.
▪ ▪ ▪
Zbudziłem się w rozkosznej ciemności, wypoczęty po najbardziej odświeżającym śnie bez marzeń sennych, jaki dopiero teraz poznałem. Nie przeszkodziło mi pukanie do drzwi; nikt jeszcze nie zauważył, że pielęgniarka Duff zeszła z tego świata, chociaż z pewnością ktoś w końcu to odkryje. Szybko poczyniłem przygotowania. Na amerykańskich bocznych drogach nawet wampir, a zwłaszcza taki, który nie chce zwrócić na siebie uwagi, potrzebuje pieniędzy, żeby przetrwać. W słoju na ciasteczka mającym kształt kota znalazłem dwa tysiące trzysta dolarów w miękkich banknotach, więcej niż trzeba, i rewolwer, którego żadna osoba w dziejach tej planety nie potrzebowała mniej niż ja.
Planowałem zygzakiem posuwać się na wschód, unikając autostrad. Podróż miała mi zająć pięć, może sześć nocy. Uznałem, że podniszczona corolla pielęgniarki Duff, zaśmiecona papierkami po cukierkach, puszkami po napojach i bezwartościowymi zdrapkami, na jakiś czas wystarczy, ale niebawem będę ją musiał porzucić; ktoś zwietrzy martwego demona w łazience i zorientuje się, że zniknął samochód. Poza tym czułem się – i wyglądałem – niedorzecznie w za dużym na mnie dresie i japonkach, więc uznałem, że muszę zdobyć bardziej odpowiedni kostium.
Osiem godzin później, na południu Missouri, zapoczątkowałem schemat, który miał rządzić moim życiem przez czas nieokreślony. Każdy poranek witał mnie w tanim motelu, bezpiecznie ulokowanego za oklejonymi tekturą szybami i zaciągniętymi zasłonami, z zawieszką NIE PRZESZKADZAĆ na klamce. Gdy zapadała noc, wyruszałem w dalszą drogę i zatrzymywałem się dopiero jakąś godzinę przed brzaskiem. W Carbondale w Illinois postanowiłem pozbyć się corolli. Byłem już bardzo głodny. Po zmroku ulokowałem się w zaparkowanym przy hotelu samochodzie, skąd mogłem obserwować wchodzących i wychodzących gości, żeby wytypować odpowiedniego dawcę pożywienia, ubrań i transportu. Mężczyzna, którego wybrałem, był mniej więcej mojego wzrostu i wagi, a poza tym – co było mi na rękę – wyglądał na pijanego. Gdy wszedł do swojego pokoju, wepchnąłem się za nim i schludnie go zabiłem, zanim zdążył wydać z siebie coś więcej prócz pijackiego skowytu – smakował nikotyną i tanią whiskey. Owinąłem ciało w zasłonę prysznicową, żeby ukryć smród rozkładu, zapakowałem go do szafy, poczęstowałem się zawartością jego portfela i walizki (trampki, sportowe nylonowe koszulki w ohydną kratkę, sześć par slipów i bokserki z napisem CMOKNIJ MNIE, JESTEM IRLANDCZYKIEM na wysokości krocza), po czym zwiałem w jego wypasionym, całkowicie amerykańskim sedanie. Wizytówki z portfela mężczyzny świadczyły o tym, że był regionalnym dyrektorem handlowym producenta klimatyzacji przemysłowej. Równie dobrze ja mogłem być kimś takim.
W ten sposób przemierzałem wielkie nudne połacie amerykańskiego Środkowego Zachodu. Gdy przemykały noce i kilometry, hipnoza autostradowa rzucała mój umysł w przeszłość. Rozmyślałem o dawno zmarłych rodzicach i miasteczku, w którym się wychowałem – sobowtórze wielu anonimowych osad, przez które teraz ja, Król Zniszczenia, przemykałem niepostrzeżenie – jedynie para reflektorów dryfujących w mroku. Myślałem o ludziach, których znałem, o przyjaciołach, których zyskałem, o kobietach, z którymi sypiałem. Myślałem o stole, na którym stały kwiaty i kryształowe kieliszki i od którego roztaczał się widok na morze; i myślałem też o nocy – smutnej pięknej nocy – kiedy w prószącym śniegu niosłem moją ukochaną do domu. Myślałem o wszystkich tych rzeczach i o wielu innych, ale przede wszystkim o Liz.
Wieczorem szóstego dnia za żałosnym New Jersey wzniosły się światła Nowego Jorku. Osiem milionów osób; moje zmysły śpiewały sopranem. Wjechałem na Manhattan przez tunel Lincolna, porzuciłem samochód na Ósmej Alei i dalej ruszyłem pieszo. Wstąpiłem do pierwszej napotkanej knajpy, irlandzkiego pubu z grubo polakierowanym barem i trocinami na podłodze. Klienci zachowywali się zwyczajnie; nowojorczycy mieli tak ciasne horyzonty, że jeszcze do nich nie dotarło, że wydarzenia rozgrywające się w głębi kraju zwiastują generalny kryzys. Usiadłem przy barze i zamówiłem szkocką, nie zamierzając jej wypijać, ale stwierdziłem, że jednak chcę to zrobić. Co bardziej interesujące, alkohol nie wywołał żadnych niepożądanych skutków. Wrażenie było rozkoszne; po moim podniebieniu tańczyły najsubtelniejsze smaki. Przy trzecim drinku uświadomiłem sobie, że nie jestem ani trochę wstawiony i potwornie chce mi się sikać. W toalecie moje ciało wyzwoliło tak potężny strumień, że pisuar zadzwonił jak perkusja. To też sprawiło mi wielką satysfakcję; zdawało się, że nie ma cielesnej przyjemności, która nie zostałaby we mnie stukrotnie zwiększona.
Ale prawdziwym obiektem mojej uwagi był telewizor nad barem. Trwał mecz Jankesów. Zaczekałem na ostatni rzut, po czym zapytałem barmana, czy mógłby przełączyć na CNN.
Nie musiałem długo czekać. Seria morderstw w Kolorado, takie słowa widniały na pasku informacyjnym u dołu ekranu. Szaleństwo się rozprzestrzeniało, doniesienia napływały z różnych miejsc w całym stanie: rodziny zamordowane w łóżkach, miasteczka bez jednej żywej duszy, klienci przydrożnej restauracji wypatroszeni jak pstrągi; lecz byli też tacy, którzy przeżyli – pokąsani, a jednak żywi. „Tylko na mnie spojrzało. Nie było człowiekiem. Wydzielało jakiś blask”. Bredzenie spowodowane przez szok czy coś więcej? Nikt jeszcze tego nie wie, ale to moje dzieło. Zgodnie z moimi instrukcjami, na każdych dziewięciu zabitych przypadał jeden powoływany do owczarni. W szpitalach przybywało chorych i rannych. Mdłości, gorączka, później spazmy…
– To gówno przyprawia o ciarki.
Odwróciłem się w stronę siedzącego obok mnie mężczyzny. Kiedy zajął sąsiedni stołek? Wielkomiejski sort, produkowany tysiącami: łysiejący, aura prawnika, inteligentna twarz, trochę zadziorna mina, jednodniowy zarost i rosnący brzuch, z którym zamierza coś zrobić. Buty z ozdobnie dziurkowanymi noskami, granatowy garnitur, wykrochmalona biała koszula i krawat poluzowany pod szyją. Rodzina czekała na niego w domu, ale jeszcze nie mógł się zdobyć, żeby stawić jej czoło, nie po dopiero co skończonym dniu pracy.
– Jakbym o tym nie wiedział.
Na barze przed mężczyzną stał kieliszek wina. Nasze oczy spotkały się i bardzo długo nie zerwały kontaktu. Zwróciłem uwagę na przytłaczający odór nerwowego potu, który próbował zamaskować wodą kolońską. Przemierzył wzrokiem całą długość mojego torsu i zatrzymał spojrzenie na ustach.
– Widziałem pana tu kiedyś?
Ach, pomyślałem. Śmignąłem wzrokiem dokoła. Nie zobaczyłem kobiet.
– Nie sądzę. Jestem nowy.
– Czeka pan na kogoś?
– Nie.
Uśmiechnął się i wyciągnął rękę – tę bez obrączki.
– Jestem Scott. Postawię ci drinka.
Pół godziny później, ubrany w jego garnitur, zostawiłem go w bocznej uliczce, dygoczącego z pianą na ustach.
▪ ▪ ▪
Przyszło mi na myśl, żeby zajrzeć do swojego starego mieszkania, ale odrzuciłem ten pomysł; nigdy nie było domem. Czym jest dom dla potwora? Dla kogokolwiek? Każdy z nas ma geograficzny punkt podparcia, miejsce tak nasycone wspomnieniami, że w jego obrębie przeszłość jest zawsze obecna. Było późno, po drugiej nad ranem, gdy wszedłem do głównej hali dworca Grand Central. Restauracje i sklepy od dawna były zamknięte, zabezpieczone żaluzjami; na tablicy nad okienkami kas widniały tylko zapowiedzi porannych pociągów. Kręciło się tam tylko kilka osób: wszechobecni policjanci kolejowi w kamizelkach kuloodpornych, z poskrzypującym skórzanym ekwipunkiem, para w wieczorowych strojach pędząca na pociąg, który odszedł dawno temu, stary czarnoskóry mężczyzna w słuchawkach, pchający szeroki mop do odkurzania. Pośrodku marmurowej hali stał punkt informacyjny z legendarnym zegarem. „Spotkajmy się przy kiosku, tym z zegarem z czterema cyferblatami…” – było to sławne miejsce spotkań w Nowym Jorku, może najsłynniejsze na świecie. Do ilu brzemiennych w skutki schadzek doszło w tym miejscu? Ile zapoczątkowały kolejnych spotkań, ile nocy miłości? Ile pokoleń chodziło po ziemi, ponieważ mężczyzna i kobieta umówili się pod tym legendarnym zegarem z lśniącego mosiądzu i opalizującego szkła? Uniosłem głowę ku odległemu o prawie czterdzieści metrów wypukłemu sklepieniu. Za czasów mojej młodości warstwy sadzy i nikotyny tłumiły jego piękno, ale to był stary Nowy Jork. Renowacja przeprowadzona pod koniec lat dziewięćdziesiątych przywróciła złotym znakom astrologicznym ich pierwotną świetność. Taurus, Byk; Gemini, Bliźnięta; Aquarius niosący wodę; mleczna smuga ramienia galaktyki, jaką widać tylko w najczystsze noce. Mało znanym faktem, chociaż nie umknął mojemu oku naukowca, jest to, że znaki zodiaku na suficie Grand Central są namalowane na odwrót. Są lustrzanym odbiciem nocnego nieba. Tradycja mówi, że artysta pracował na podstawie średniowiecznego manuskryptu, który ukazywał niebo nie od środka, ale od zewnątrz – z punktu widzenia nie ludzkości, lecz Boga.
Zająłem miejsce na szczycie schodów zachodniej galerii. Jeden z gliniarzy obrzucił mnie bacznym spojrzeniem, ale ponieważ byłem ubrany jak szacowny urzędnik, nie spałem ani nie wyglądałem na pijanego, zostawił mnie w spokoju. Oceniłem otoczenie pod kątem logistycznym. Grand Central był czymś więcej niż dworcem kolejowym; był głównym ogniwem wielkiego podziemnego świata tuneli i komór. Codziennie setki tysięcy ludzi przepływały przez to miejsce, nigdy nie patrząc dalej niż za czubki swoich butów. Innymi słowy, idealne miejsce dla moich celów.
Czekałem. Mijały godziny, później dni. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, a jeśli nawet, nikogo nie obchodziłem. Zbyt wiele się działo.
Nagle, po upływie nieokreślonego czasu, usłyszałem dźwięk, jakiego nie słyszałem wcześniej. Był to dźwięk, który sprawia cisza, kiedy nie został już nikt, żeby słuchać. Zapadła noc. Wstałem z miejsca na schodach i wyszedłem na zewnątrz. Nigdzie nie paliły się światła; czerń była tak zupełna, że mógłbym być na morzu, mile od brzegu. Spojrzałem w górę i moim oczom ukazał się nadzwyczajny widok. Setki, tysiące, miliony gwiazd powoli sunęły nad pustym światem, jak na początku stworzenia. Szpilki ich światła spadały na moją twarz niczym krople pochodzącego z przeszłości deszczu. Nie wiedziałem, co czuję; wiedziałem tylko, że czuję, i w końcu się rozpłakałem.