Читать книгу Miasto luster - Justin Cronin - Страница 13

I
CÓRKA
4
ZATOKA MEKSYKAŃSKA

Оглавление

Dwadzieścia dwie mile morskie na południowy wschód od wyspy Galveston

Czwarta trzydzieści. Michael Fisher ocknął się, czując na twarzy krople deszczu.

Oparł się plecami o pawęż. Nie dostrzegł gwiazd, ale na wschodzie pomiędzy linią horyzontu a chmurami majaczyło wąskie pasmo mętnego światła. Powietrze było zupełnie nieruchome, Michael wiedział jednak, że sytuacja szybko się zmieni. Wietrzył nadciągającą burzę.

Rozpiął spodenki, wysunął biodra za rufę i długo uwalniał w wody zatoki obfitą strugę moczu. Nie był szczególnie głodny – jego organizm nauczył się ignorować głód – ale poświęcił chwilę, żeby zejść pod pokład, zmieszać z wodą porcję protein w proszku i wypić miksturę w sześciu dużych, poruszających grdyką łykach. O ile się nie mylił, a prawie nigdy się nie mylił, poranek zapowiadał się ekscytująco, dlatego uznał, że lepiej stawić mu czoło z pełnym brzuchem.

Był na pokładzie, gdy pierwsza błyskawica rozdarła niebo na horyzoncie. Piętnaście sekund później zadudnił przeciągły grzmot, jak chrząknięcie naburmuszonego boga. Wiatr przybrał na sile, w chaotyczny sposób zapowiadając nadciągający szkwał. Michael zdążył odłączyć samoster i chwycić rumpel, gdy lunęło jak z cebra; gorący, dokuczliwy tropikalny deszcz przemoczył go w sekundę. Michael nie miał wyrobionego zdania na temat pogody. Jak wszystko inne, była, jaka była, i jeśli ten sztorm w końcu pośle go na dno… cóż, nie można powiedzieć, że sam się o to nie prosił.

„Naprawdę? Sam? W tej łupinie? Odbiło ci?” Czasami pytania zadawano mu w życzliwy sposób i były wyrazem szczerej troski; nawet zupełnie obcy ludzie próbowali mu wybić z głowy ten szalony pomysł. Ale częściej rozmówcy byli gotowi postawić na nim krzyżyk. Jeśli morze go nie zabije, zrobi to bariera – blokada pływających materiałów wybuchowych otaczająca kontynent. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby w ten sposób kusić los? Zwłaszcza teraz, gdy od trzydziestu sześciu miesięcy nie widziano ani jednego wirola? Czy cały kontynent to za mało na włóczęgi dla niespokojnej duszy?

Prawda, ale nie każdy wybór sprowadza się do logiki; mnóstwo decyzji wynika z przeczucia. Intuicja mówiła Michaelowi, że bariera nie istnieje, że nigdy nie istniała. Pokazywał środkowy palec stuletniej historii, wiekowi powtarzania: „Na mnie nie licz, nie ma mowy, rób, co chcesz, ale beze mnie”. To albo gra w rosyjską ruletkę. Co, biorąc pod uwagę dzieje jego rodziny, niekoniecznie było wykluczone.

Nie lubił myśleć o samobójstwie rodziców, ale oczywiście myślał. W jakimś zakamarku umysłu wciąż odtwarzał film z wypadków tamtego poranka. Ich szare, puste twarze i napięte stryczki na szyjach. Ciche poskrzypywanie sznurów. Wydłużone cienie zwiotczałych ciał, ich całkowity bezwład. Ciemne palce stóp, obrzmiałe od zgromadzonej krwi. Jego pierwszą reakcją był kompletny brak zrozumienia; patrzył na martwych rodziców przez dobre trzydzieści sekund, próbując przetworzyć dane docierające do niego w seriach oderwanych słów, których nie umiał połączyć (mama, tata, powieszenie, lina, stodoła, śmierć). W końcu eksplozja rozgrzanego do białości przerażenia w jedenastoletnim mózgu rzuciła go do rodziców – chwycił w ramiona ich nogi i pchał ciała do góry, przez cały czas wywrzaskując imię Sary, wołając ją na pomoc. Nie żyli od wielu godzin, jego wysiłki nie miały sensu. A jednak musiał próbować. Jak zdążył się nauczyć, większa część życia sprowadza się do naprawiania tego, co jest nie do naprawienia.

Stąd morze i samotne włóczęgi. Morze stało się dla niego swego rodzaju domem. Łódź nazwał Nautilus. Nazwę zaczerpnął z książki, którą czytał przed laty, kiedy był malcem w Schronie: Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Była to stara książka w broszurowej oprawie, z luźnymi pożółkłymi kartkami. Na okładce widniał dziwny opancerzony statek, który wyglądał jak skrzyżowanie łodzi i podwodnego czołgu, opleciony pełnymi macek ramionami potwora morskiego o jednym olbrzymim oku. Wypalony na siatkówkach rysunek towarzyszył mu długo po tym, jak szczegóły powieści uleciały z pamięci. Kiedy po dwóch latach planowania, pracy i wielu próbach nadszedł czas na ochrzczenie łodzi, nazwa Nautilus wydała się naturalna. Było tak, jakby przechowywał ją w mózgu do przyszłego użytku.

Dziesięć metrów od rufy do bukszprytu, zanurzenie metr osiemdziesiąt, grotżagiel i żagiel dziobowy, mała kajuta (choć prawie zawsze spał na pokładzie). Znalazł go w warsztacie szkutniczym w pobliżu przesmyku San Luis, wciąż na klockach i pod dachem, ale w fatalnym stanie – przegniły pokład, żagle w strzępach, wszystkie metalowe części do niczego. Innymi słowy, idealna łódź dla Michaela Fishera, pierwszego inżyniera światła i mocy, nafciarza pierwszej klasy. Miesiąc później odszedł z rafinerii i spieniężył oszczędzane przez pięć lat czeki, żeby kupić potrzebne narzędzia i wynająć ekipę, którą zabrał do San Luis. „Naprawdę? Sam? W tej łupinie?” Tak, powiedział im, rozwijając rysunek na stole. Naprawdę.

Jak na ironię, po wszystkich tych latach dmuchania na węgle starego świata, po latach prób rozniecenia cywilizacji za pomocą maszyn, które przetrwały, w końcu urzekła go najstarsza forma znanego ludziom napędu. Wiatr dmuchał, wirował wzdłuż skraju żagla i tworzył próżnię, którą łódź zawsze próbowała zapełnić. Każda kolejna wyprawa trwała nieco dłużej, za każdym razem zapuszczał się nieco dalej, trochę bardziej po wariacku. Z początku żeglował wzdłuż wybrzeża, „wymacując” drogę. Pływał na północny wschód do brudnego od ropy Nowego Orleanu i jego lepkiego, niesionego przez rzekę chemicznego smrodu. Pływał na południe do wyspy Padre z długimi dzikimi pasami piasku białego jak talk. Celował w słońce sekstansem, nanosił kurs ogryzkiem ołówka. Gdy nabrał pewności siebie, podróże się wydłużyły. Tu i ówdzie trafiał na anachroniczne pozostałości cywilizacji – zardzewiałe wraki spiętrzone na płyciznach, surogaty atoli z podskakującego plastiku, szkielety wież wiertniczych okraczających masywne plamy wypompowanego szlamu – ale szybko zostawiał je za sobą i płynął coraz dalej w głąb serca oceanicznego pustkowia. Kolor wody ciemniał, skrywając niewyobrażalne głębiny. Pewnego dnia przyszło mu na myśl, że ma pod sobą półtora kilometra wody.

W poranek sztormu Michael był na morzu od czterdziestu dwóch dni. Planował w południe zawinąć do Freeport, żeby uzupełnić zapasy i odpocząć, bo naprawdę musiał trochę przybrać na wadze, a po jakimś tygodniu znowu wyruszyć na morze. Oczywiście, czekała go konfrontacja z Lore, co nigdy nie było przyjemne. Czy się do niego odezwie? Czy tylko gniewnie spojrzy z daleka? Może chwyci go za pasek i zawlecze do baraku na godzinę pełnego złości seksu, czemu na przekór zdrowemu rozsądkowi nie będzie mógł się oprzeć? Nigdy nie wiedział, jak Lore się zachowa ani co będzie dla niego gorsze. Był albo dupkiem, który złamał jej serce, albo hipokrytą w łóżku. Ponieważ nie umiał znaleźć słów, żeby wyjaśnić, że Lore nie ma nic wspólnego ani z Nautilusem, ani z jego potrzebą samotnego życia, ani z tym, że choć ona pod każdym względem na to zasługuje, on nie może odwzajemnić jej miłości.

Jego myśli, jak często się zdarzało, powędrowały do ostatniego spotkania z Alicią – i o ile wiedział – jej ostatniego spotkania z kimkolwiek. Dlaczego go wybrała? Przyszła do niego do szpitala, rankiem tego dnia, kiedy Sara i inni opuścili Ojczyznę, żeby wrócić do Kerrville. Nie wiedział, która godzina, gdy się przebudził i zobaczył ją przy swoim łóżku. Miała… ten wyraz twarzy. Odgadł, że siedziała tam od jakiegoś czasu, patrząc na niego, gdy spał.

– Lish?

Uśmiechnęła się.

– Cześć, Michael.

To było wszystko, co najmniej przez następne trzydzieści sekund. Ani „Jak się czujesz?”, ani „Śmiesznie wyglądasz z tym gipsem, Obwód”, ani żadnego z tysięcy drobnych docinków, których nie szczędzili sobie od czasów dzieciństwa.

– Możesz coś dla mnie zrobić? – spytała. – Chodzi o przysługę.

– Zgoda.

Ale nie powiedziała, o co chodzi; odwróciła wzrok, a po chwili znowu na niego spojrzała.

– Przyjaźnimy się od dawna, prawda?

– Jasne. Zdecydowanie.

– Wiesz, zawsze byłeś piekielnie bystry. Pamiętasz… Kiedy to było? Nie wiem, byliśmy mali. Peter chyba też tam był, i Sara. Pewnej nocy zakradliśmy się do muru, a ty wygłosiłeś tę mowę, prawdziwą mowę, przysięgam przed Bogiem, o działaniu świateł, turbin, akumulatorów i całej reszty. Wiesz, że do tamtej pory myślałam, że to wszystko działa samo z siebie? Poważnie. Boże, poczułam się takim tępakiem.

Wzruszył ramionami zakłopotany.

– Pewnie się popisywałem.

– Och, nie musisz się tłumaczyć. Wtedy pomyślałam: Ten dzieciak naprawdę do czegoś dojdzie. Pewnego dnia, gdy będziemy go potrzebować, ocali nasze żałosne tyłki.

Michael nie miał pojęcia, co powiedzieć. Nigdy nie widział nikogo, kto wyglądałby na równie zagubionego, przygniecionego przez ciężar życia.

– O co chciałaś mnie prosić?

– Prosić cię…?

– Powiedziałaś, że potrzebujesz przysługi.

Zmarszczyła brwi, jakby pytanie nie miało dla niej sensu.

– Chyba tak, prawda?

– Alicio, dobrze się czujesz?

Podniosła się z krzesła. Michael miał zamiar coś dodać, chociaż nie był pewien co, gdy nagle się pochyliła, odgarnęła mu włosy i kompletnie go zaskakując, pocałowała go w czoło.

– Uważaj na siebie, Michael. Zrobisz to dla mnie? Będą cię tutaj potrzebować.

– Dlaczego? Wybierasz się dokądś?

– Po prostu obiecaj.

I oto była chwila, kiedy ją zawiódł. Trzy lata później wciąż przeżywał to na nowo, jak czkawkę w czasie. Chwila, kiedy mu powiedziała, że odchodzi na dobre, i jedyne, co mógłby zrobić, żeby ją zatrzymać, to powiedzieć: „Ktoś cię kocha, Alicio. Ja cię kocham. Ja, Michael. Kocham cię, zawsze cię kochałem i nigdy nie przestanę”. Ale słowa utknęły gdzieś między ustami i mózgiem i chwila przeminęła.

– Dobrze.

– W porządku – rzuciła. I odeszła.

▪ ▪ ▪

Sztorm o poranku czterdziestego drugiego dnia na morzu. Zagubiony w myślach Michael zauważył wprawdzie narastającą wrogość morza, absolutną czerń nieba, akumulującą się furię wiatru, lecz tego nie przeanalizował. Burza runęła zbyt szybko, z rozdzierającym uszy hukiem piorunów i potężnym, ciężkim od deszczu podmuchem, który uderzył w łódź niczym gigantyczna ręka, mocno ją przechylając. Szlag by to, pomyślał Michael, gramoląc się na rufę. Ja pierdolę! Było za późno na zrefowanie żagla; mógł tylko przyjąć szkwał na dziób. Napiął grot i sterował ostro na wiatr. Woda zalewała łódź – pieniła się nad dziobem, spadała w płachtach z nieba. Pioruny zapalały powietrze. Ścisnął szot w zębach, naciągnął jak najmocniej i zawiązał na knadze.

W porządku, uznał. Przynajmniej pozwoliłeś mi najpierw się odlać. Przekonajmy się, co dla mnie masz, sukinsynu.

Wpłynął w sztorm.

▪ ▪ ▪

Sześć godzin później wypłynął ze zwycięstwem śpiewającym w sercu. Burza minęła, wycinając za sobą połać błękitnego powietrza. Nie miał pojęcia, dokąd zagnał go sztorm. Zniosło go z kursu. Mógł zrobić tylko jedno: żeglować prosto na zachód i zobaczyć, gdzie wyląduje.

Dwie godziny później na horyzoncie pojawiła się długa szara linia piasku. Podchodził do niej na fali przypływu. Wyspa Galveston – rozpoznał ją po rumowisku starego falochronu. Słońce stało wysoko, wiatr sprzyjał. Michael zastanawiał się, czy skręcić na południe do Freeport – dom, kolacja, prawdziwe łóżko i cała reszta – czy pożeglować gdzieś indziej. Wypadki poranka sprawiły, że perspektywa powrotu do domu wydała się przygnębiająco banalna; zwiastowała nieciekawe zakończenie dnia.

Postanowił przeprowadzić rekonesans w głównym kanale portowym Houston. Tam rzuci kotwicę na noc i rankiem wyruszy do Freeport. Popatrzył na mapę. Wąski klin wody rozdzielał północny przylądek wyspy od półwyspu Bolivar; po drugiej stronie leżała zatoka Galveston, mniej więcej okrągła, o średnicy trzydziestu kilometrów, na północnym wschodzie łącząca się z głębokim estuarium obrzeżonym przez zrujnowane stocznie i zakłady chemiczne.

Żeglując z wiatrem, wpłynął w zatokę. W przeciwieństwie do zabarwionych na brązowo grzywaczy wzdłuż wybrzeża, tu woda była niemal przejrzysta, o zielonkawym odcieniu. Michael dostrzegł nawet ryby, ciemne kształty przemykające pod powierzchnią. Gdzieniegdzie brzeg był zasłany ogromnymi hałdami gruzu, ale inne miejsca wydawały się wyszorowane do czysta.

Popołudnie przygasało, gdy zbliżył się do ujścia rzeki. W kanale wznosił się duży, ciemny kształt. Gdy podpłynął bliżej, rozpoznał wielki statek, długi na dziesiątki metrów. Spoczywał w połowie drogi między dwoma podporami przerzuconego nad kanałem mostu wiszącego. Leżał lekko przechylony na bakburtę, dziobem w dół, z czubkami masywnych śrub widocznymi nad wodą. Osiadł na mieliźnie? Jak się tu znalazł? Prawdopodobnie w taki sam sposób jak on, przeniesiony falami przypływu przez przesmyk Bolivar. Na zardzewiałej rufie widniała nazwa statku i portu macierzystego:

BERGENSFJORD

OSLO, NORWEGIA

Michael skierował Nautilusa do bliższej podpory mostu i zobaczył na niej klamry, po których można się było wspinać. Przywiązał cumę i opuścił żagle. Zszedł pod pokład po latarnię, łom i inne narzędzia oraz dwa stumetrowe zwoje mocnej linki. Upchnął to wszystko w plecaku, wrócił na górę, głęboko odetchnął, żeby się uspokoić, i rozpoczął wspinaczkę.

Nie przepadał za dużymi wysokościami. Z wyjątkiem wysokości niewiele innych rzeczy robiło na nim wrażenie. W rafinerii często musiał przebywać wysoko nad ziemią – kołysał się w uprzęży na wieżach, odłupując rdzę – i z czasem nabrał odwagi, przynajmniej tak to widziała załoga. Na tym skończyły się dobroczynne efekty terapii. Podczas wspinaczki stwierdził, że osadzone w betonie stalowe klamry nawet w przybliżeniu nie są takie solidne, na jakie wyglądały z dołu. Niektóre z nich ledwie się trzymały. Dotarł na szczyt z wrażeniem, że serce dławi go w gardle. Z trudem łapiąc powietrze, położył się na jezdni mostu i spojrzał w dół. Ocenił, że od pokładu statku dzieli go czterdzieści pięć, może nawet pięćdziesiąt metrów. Jezu.

Przywiązał linę do bariery i patrzył, jak spada. Sztuka będzie polegać na używaniu stóp do kontrolowania zjazdu. Chwycił linę w ręce, odchylił się do tyłu, zacisnął zęby i oderwał stopy od krawędzi mostu.

Przez pół sekundy był przekonany, że popełnił największy błąd w swoim życiu. Co za głupi pomysł! Spadnie na pokład jak kamień. Ale nagle stopy znalazły linę i zacisnęły się wokół niej z siłą imadła. Przekładając dłonie, opuścił się na sam dół.

Przypuszczał, że statek był frachtowcem. Skierował się na rufę, gdzie zewnętrzne schody prowadziły na mostek. Dostępu do sterowni strzegły ciężkie drzwi z klamką, która ani drgnęła, gdy ją nacisnął. Oderwał ją łomem i wsunął czubek śrubokrętu w mechanizm. Po chwili gmerania zapadki zachrobotały, a wtedy przyłożył łom i wyważył drzwi.

W powietrzu wisiał szczypiący w oczy smród amoniaku – w powietrzu, którym nikt nie oddychał od stu lat. Pod szerokim oknem z widokiem na kanał ciągnął się pulpit: rzędy przełączników i tarcz, płaskie monitory, klawiatury komputerowe. Na jednym z trzech foteli o wysokich oparciach spoczywały zwłoki. Czas przemienił je w skurczony brązowy szkielet okryty zmurszałymi łachmanami. Na ramionach koszuli widniały pagony w stylu wojskowym z trzema belkami. Oficer, pomyślał Michael, może sam kapitan. Przyczyna śmierci nie podlegała wątpliwości. Dziura w czaszce, nie większa niż czubek jego małego palca, oznaczała miejsce, gdzie weszła kula. Na podłodze pod zwieszoną prawą ręką mężczyzny leżał rewolwer.

W kabinach pod pokładem Michael znalazł więcej ludzkich szczątków, prawie wszystkie w kojach. Nie ociągał się przy nich, tylko liczył. Łącznie czterdzieści dwa trupy. Czy sami odebrali sobie życie? Tak sugerował układ zwłok, jednak metoda pozostała niejasna. Widział już coś takiego, lecz nigdy nie na taką skalę, nie w jednym miejscu.

Idąc w głąb statku, dotarł do pomieszczenia różniącego się od innych. Tutaj było wiele koi, przymocowanych piętrowo po obu stronach wąskiego przejścia. Kwatera załogi? Wiele z nich było pustych; naliczył tylko osiem ciał, w tym dwa nagie, z kończynami splecionymi w ciasnej przestrzeni na dolnej koi.

Panował tu większy nieład niż w innych pomieszczeniach. Podłogę zaścielały zmurszałe ubrania i różne przedmioty. Na ścianach nad kojami wisiały spłowiałe fotografie, obrazki religijne, widokówki. Ostrożnie oderwał jedno ze zdjęć i oświetlił je latarką. Ciemnowłosa kobieta uśmiechała się do obiektywu, trzymając w ramionach niemowlę.

Coś przyciągnęło jego wzrok.

Duży arkusz papieru cienkiego jak bibułka, przyklejony taśmą do grodzi. Na górze ozdobne litery układały się w słowa INTERNATIONAL HERALD TRIBUNE. Michael odkleił taśmę i położył gazetę na koi.

LUDZKOŚĆ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE

Kryzys się pogłębia, śmierć zbiera żniwo na całym świecie

Wirus rozprzestrzenił się na wszystkie kontynenty

Miliony ludzi szturmują porty i granice, uciekając przed epidemią

W wielu europejskich miastach panuje chaos spowodowany przez przerwy w dostawie prądu

RZYM (AP), 13 maja – W piątkową noc świat stanął na krawędzi chaosu. Epidemia wywołana przez wirus zwany wielkanocnym kontynuuje swój śmiercionośny marsz po kuli ziemskiej.

Szybkie rozprzestrzenianie choroby utrudnia określenie liczby ofiar, ale przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia mówią o setkach milionów.

Wirus, przenoszona drogą inhalacyjną odmiana tego, który dwa lata temu zdziesiątkował Amerykę Północną, pojawił się w kaukaskim regionie Azji Środkowej zaledwie pięćdziesiąt dziewięć dni temu. Wirusolodzy z ONZ nie szczędzili starań, żeby zidentyfikować jego źródło i opracować skuteczną metodę leczenia zainfekowanych.

„W chwili obecnej możemy powiedzieć, że ten patogen jest niezwykle oporny i wyjątkowo zjadliwy – oświadczyła Madeline Duplessis, przewodnicząca rady wykonawczej Światowej Organizacji Zdrowia z siedzibą w Genewie. – Zapadalność wynosi prawie sto procent”.

W przeciwieństwie do szczepu północnoamerykańskiego, wirus wielkanocny nie wymaga bliskiego kontaktu fizycznego, żeby przenieść się z jednej osoby na drugą, i może przebywać duże odległości przyczepiony do pyłku kurzu albo kropelki płynu z układu oddechowego. Wskutek tego wielu lekarzy porównuje obecną epidemię do hiszpanki z 1918 roku, grypy, która zabiła pięćdziesiąt milionów ludzi na całym świecie. Zakazy podróży nie spowalniają jej marszu, podobnie jak podejmowane w wielu miastach próby mające na celu powstrzymanie ludzi od gromadzenia się w miejscach publicznych.

„Obawiamy się, że jesteśmy na skraju utraty panowania nad sytuacją – powiedział włoski minister zdrowia, Vincenzo Monti, na konferencji prasowej, podczas której słychać było dobiegający z sali kaszel. – Zalecam, żeby nie wychodzić z domu, wystrzegać się kontaktów z innymi. Dzieci, dorośli, starsze osoby… bezlitosna choroba nikogo nie oszczędza. Jedynym sposobem na przeżycie jest uniknięcie zakażenia”.

Wchłonięty do płuc wirus wielkanocny szybko pokonuje układ odpornościowy, atakując drogi oddechowe i przewód pokarmowy. Wczesne symptomy obejmują dezorientację, gorączkę, ból głowy, kaszel i wymioty, ale może też nie być żadnego ostrzeżenia. Gdy patogen się zagnieździ, u chorego dochodzi do rozległych krwotoków wewnętrznych, zwykle prowadzących do śmierci w ciągu trzydziestu sześciu godzin, choć zgłaszano przypadki, że zdrowe wcześniej osoby dorosłe umierały zaledwie po dwóch godzinach. W rzadkich przypadkach ofiary choroby wykazywały objawy typowe dla osób zainfekowanych wirusem szczepu północnoamerykańskiego, łącznie z wyraźnym wzrostem agresji, chociaż nie wiadomo, czy ktoś przeżył dłużej niż krytyczne trzydzieści sześć godzin.

„Wydaje się, że dotyczy to znikomego odsetka populacji – powiedziała Duplessis reporterom. – Niestety nie wiemy, czym te osoby różnią się od innych”.

Specjaliści Światowej Organizacji Zdrowia spekulują, że choroba została przeniesiona z Ameryki Północnej na statku albo w samolocie, pomimo międzynarodowej blokady nałożonej przez ONZ w czerwcu dwa lata temu. Inna teoria o rozprzestrzenianiu się patogenu wiąże się z ptakami i jest łączona z masowym wymieraniem kilku migrujących gatunków w południowej części Uralu tuż przed wystąpieniem choroby.

„Przyglądamy się wszystkiemu – dodała Duplessis. – Robimy wszystko, co w naszej mocy”.

Trzecia teoria mówi, że epidemia jest dziełem terrorystów. W reakcji na bezustanne spekulacje prasowe Javier Cabrera, sekretarz generalny Interpolu, były sekretarz Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych i członek rządu USA na uchodźstwie w Londynie, powiedział reporterom: „Dotychczas nikt nie przyznał się do wywołania epidemii, ale nie przerywamy śledztwa w tej sprawie”. Cabrera oznajmił, że międzynarodowa organizacja policji skupiająca 190 państw członkowskich nie posiada dowodów świadczących o tym, żeby jakieś ugrupowanie terrorystyczne albo kraj sponsorujący terroryzm miały możliwość stworzenia takiego wirusa.

„Na przekór licznym przeszkodom nadal koordynujemy wysiłki, współpracując z organami ścigania i agencjami wywiadowczymi na całym świecie – powiedział Cabrera. – Nastał globalny kryzys wymagający globalnych działań. Jeśli pojawią się jakieś wiarygodne dowody, że epidemia jest dziełem człowieka, zapewniam, że winni staną przed obliczem sprawiedliwości”.

Obecnie prawie na całej kuli ziemskiej obowiązuje stan wojenny. W setkach miast dochodzi do zamieszek i starć. Doniesienia napływają między innymi z Rio de Janeiro, Stambułu, Aten, Kopenhagi, Pragi, Johannesburga i Bangkoku. W odpowiedzi na wzrastającą falę przemocy ONZ, odbywająca sesję nadzwyczajną w siedzibie w Hadze, zaleca narodom świata wprowadzenie ograniczeń w używaniu środków mogących spowodować trwałe kalectwo lub śmierć.

„Nie pora na to, żeby ludzie zwracali się przeciwko sobie – obwieścił sekretarz generalny ONZ Ahn Yoon-dae w pisemnym oświadczeniu. – Nasze człowieczeństwo musi być światłem przewodnim w tych mrocznych dniach”.

Przerwy w dostawie prądu utrudniają niesienie pomocy i powiększają chaos w całej Europie. We wtorek w nocy ciemność obejmowała tereny rozciągające się od Danii po południową Francję i północne Włochy. Podobne awarie miały miejsce w Indiach, Japonii i zachodniej Australii.

Zawiodła również telefoniczna łączność komórkowa i stacjonarna, wskutek czego wiele miast i wsi zostało odciętych od świata. W Moskwie brak wody i silny wiatr spowodowały gwałtowne rozprzestrzenianie się pożarów, w których zginęły tysiące ludzi i miasto zamieniło się w zgliszcza.

„Wszystko przepadło – powiedział jeden ze świadków. – Już nie ma Moskwy”.

Mnożą się również doniesienia o masowych samobójstwach w tak zwanych sektach śmierci. W poniedziałek wczesnym rankiem w Zurychu policjanci, reagując na zgłoszenia o wystąpieniu podejrzanego zapachu, zlokalizowali magazyn zawierający ponad dwa i pół tysiąca zwłok, łącznie z dziećmi i niemowlętami. Według policji użyto sekobarbitalu, silnej substancji z grupy barbituranów, który zmieszano z napojem owocowym w proszku, żeby sporządzić śmiercionośny koktajl. Wygląda na to, że większość ofiar dobrowolnie spożyła truciznę, chociaż znaleziono też ciała ze skrępowanymi rękami i nogami.

W rozmowie z prasą szef zuryskiej policji Franz Schatz nazwał tę scenę „nieopisanie makabryczną”.

„Nie wyobrażam sobie desperacji, jaka doprowadziła tych ludzi do zakończenia nie tylko swojego życia, ale również życia dzieci” – powiedział.

Na całym świecie wielkie tłumy zbierają się w miejscach kultu, żeby szukać duchowej pociechy w czasie tego bezprecedensowego kryzysu. Miliony ludzi wciąż ściągają do Mekki, najświętszego miasta islamu, nie bacząc na powiększający cierpienie niedostatek żywności i wody. W Rzymie papież Korneliusz II, który według wielu świadków wygląda na chorego, we wtorkowy wieczór przemówił do wiernych z balkonu rezydencji papieskiej, nawołując do „złożenia życia w rękach wszechmogącego i miłosiernego Boga”.

Gdy w mieście rozdzwoniły się dzwony, papież rzekł: „Jeśli z woli Boga te dni są ostatnimi dniami rodzaju ludzkiego, spotkajmy się z Nim w niebie ze spokojem i akceptacją w sercach. Nie poddawajmy się rozpaczy, On jest bowiem naszym kochającym Ojcem, który od początku tuli swoje dzieci w litościwych rękach i będzie je tulić do samego końca”.

Śmierć zbiera coraz większe żniwo i służby sanitarno-epidemiologiczne wyrażają zaniepokojenie, że niepogrzebane szczątki ludzkie mogą przyśpieszać rozprzestrzenianie się infekcji. Starając się dotrzymać tempa zapotrzebowaniu, władze w wielu miejscach Europy wprowadziły pochówki w zbiorowych mogiłach. Gdzie indziej zdecydowano się na masowe pochówki na pełnym morzu; zwłoki są zwożone ciężarówkami do wyznaczonych portów.

Pomimo ryzyka wiele rodzin bierze sprawy w swoje ręce i grzebie ciała ukochanych na każdym dostępnym spłachciu ziemi. Paryski Lasek Buloński, jeden z najsłynniejszych parków miejskich na świecie, podobnie jak tereny zieleni w wielu innych miastach, stał się obecnie cmentarzem z tysiącami grobów.

„To ostatnia rzecz, jaką mogę zrobić dla mojej rodziny” – powiedział Gerard Bonnaire, 36 lat, stojąc nad świeżo wykopaną mogiłą dla żony i synka, którzy zmarli w ciągu sześciu godzin jedno po drugim. Po bezowocnych próbach powiadomienia władz Bonnaire, który zajmuje kierownicze stanowisko w Banku Światowym, poprosił sąsiadów o pomoc w przewiezieniu ciał i wykopaniu grobu. Zostawił na nim rodzinne fotografie i pluszową papugę, ulubioną zabawkę syna.

„Mogę tylko mieć nadzieję, że niedługo do nich dołączę – dodał. – Co nam zostało? Co możemy zrobić poza czekaniem na śmierć?”

Minęła długa chwila, zanim Michael zdał sobie sprawę, że dotarł do końca artykułu. Czuł się odrętwiały, niemal nieważki. Oderwał wzrok od gazety i rozejrzał się po kabinie, jakby szukał kogoś, kto mu powie, że się pomylił, że to wszystko jest kłamstwem. Ale nie było nikogo, tylko zwłoki… i trzeszczący wielki ciężar Bergensfjorda.

Dobry Boże, pomyślał.

Jesteśmy sami.

Miasto luster

Подняться наверх