Читать книгу Rodzanice - Katarzyna Puzyńska - Страница 10
KSIĘGA PIERWSZA
Rozdział 4
ОглавлениеNad Skarlanką.
Wtorek, 30 stycznia 2018. Godzina 14.30.
Klementyna Kopp
Była-komisarz Klementyna Kopp szła szybkim krokiem wzdłuż biegu Skarlanki. Woda szumiała cicho, mimo że znaczna szerokość jej nurtu pokryła się lodem. Ciężkie, wojskowe buty byłej policjantki zanurzały się głęboko w śniegu. Nie ułatwiało to wędrówki. Ani trochę.
Skórzana kurtka i szary szal też niezbyt nadawały się na leśne wędrówki. Ale! Kopp była ostatnią osobą, która posiadałaby w domu jakikolwiek strój sportowy. Głównie dlatego, że była ostatnią osobą, która w ogóle uprawiałaby jakikolwiek sport. Do teraz.
Wnuk. Klementyna uśmiechnęła się szeroko. Dla małego Jaśka mogłaby nawet zacząć biegać maratony, jeżeli będzie trzeba. Może i była głupią-starą-babą. Ale! Po raz pierwszy od śmierci Teresy była szczęśliwa.
Całe jej życie wywróciło się do góry nogami, kiedy tamtego letniego wieczoru Dawid i Marta obwieścili jej, że będą mieli dziecko. Dawid trochę nabroił i należało się spodziewać, że trafi za kratki. Dlatego prosił, żeby Klementyna zajęła się jego dziewczyną i dzieckiem-w-drodze. Kopp nie mogła odmówić. Nie synowi zmarłej partnerki. Teresa.
Od tamtej pory wszystko zdawało się toczyć z zaskakującą wręcz prędkością. Marta urodziła Jaśka wczesną wiosną. Dawid poszedł odsiedzieć swoje, a one zostały we dwie z maleńkim chłopczykiem. Wnuk. Kopp nigdy nie sądziła, że taka mała istota może zmienić dosłownie wszystko. Wszystko.
Klementyna właściwie nie rozstawała się z wnukiem. Aż do dziś. Marta zabrała synka i pojechała do jakichś znajomych nad morzem.
– Poradzisz sobie sama? – zapytała dziewczyna.
Kopp uśmiechnęła się krzywo. Pytanie zdawało się zabawne, bo przecież to ona nad nimi czuwała. Tak się wydawało do chwili, kiedy Marta i Jasiek zniknęli w pekaesie, a Klementyna została na przystanku. Sama. Niby co miała zrobić ze swoim czasem, co? Czym się zajmowała, zanim urodził się wnuk?
Odpowiedź była oczywiście prosta. Wplątywała się w aferę za aferą, łaziła w miejsca, gdzie nie powinna, spotykała ludzi, którzy próbowali ją zabić. Jednym słowem była policjantką. Ale! Z tym wszystkim koniec.
Nie dlatego, że ją wywalili i na wszelki wypadek wpakowali do domu wariatów na obserwację. Dla Jaśka żadnych trupów, żadnej krwi. Żadnego plątania się tam, gdzie babcie plątać się nie powinny. Babcia. Wnuk. Nowe słowa. Jakże niespodziewanie przyjemne.
Oczywiście trudniej wykonać niż powiedzieć. Wracając z dworca, Klementyna musiała minąć komendę. Szczęśliwy traf chciał, że zapomniała wziąć z domu komórkę. Inaczej pewnie zadzwoniłaby do Podgórskiego, żeby zapytać, co nowego słychać w firmie. A tego właśnie miała nie robić. Babcia-wnuk.
Nie pozostało więc nic innego, jak zająć czymś myśli. Marta od dawna powtarzała jej, że powinna zacząć zażywać ruchu. Dziewczyna była w tym podobna do Teresy. Obie starały się dbać o zdrowie Klementyny. Jakby w wieku sześćdziesięciu czterech lat nie umiała robić tego sama. Znaczy sześćdziesięciu trzech. Do maja jeszcze daleko. Ot co.
Tak czy inaczej, Kopp uznała, że trochę odmiany się przyda. Zamiast wracać do domu, wsiądzie w samochód i pojedzie się przejść po lesie. Mała czarna skoda może i była brzydka. Ale! Nawet w tym śniegu na pewno bez problemu dowiezie ją do celu. Brzydka-ale-niezawodna.
Zaparkowała kawałek za Lipowem, żeby nikogo nie spotkać. Ale! Oczywiście zaraz natknęła się na rudą Weronikę. Ominęła wszelkie pytania i zadowolona ruszyła dalej. Szło jej naprawdę całkiem nieźle. Była przykładną emerytką. Babcia-wnuk.
Kopp przyspieszyła kroku. Emerytka to brzmiało nieco gorzej niż babcia. No i niezbyt jej się w tym lesie podobało. Mróz szczypał w odsłonięte ręce. Lodowate podmuchy wiatru zdawały się palić ogoloną na zero czaszkę. Tym bardziej że kręciła się po lesie już ze dwie godziny. O ile nie dłużej. Trzy. Widziała już przed sobą most nad Skarlanką. Dotrze tam i zawróci. Co za dużo, to niezdrowo.
Zeszła z leśnej ścieżki na drogę. Nieopodal był leśny parking. Stał tam stary czarny mustang. Kopp znała ten samochód i jego właścicielkę. To była ta pismaczka, która się kręciła po okolicy. Klementyna rozejrzała się ze złością. Ale! Nikogo nie zauważyła. Za to na dróżce skręcającej w stronę jeziora Kochanka coś leżało. Coś, co zupełnie nie pasowało do zaśnieżonego zimowego lasu.
Podeszła tam powoli. Miała złe-przeczucia. A jej złe przeczucia z reguły się sprawdzały. Potarła szczęśliwy tatuaż. Nawyk, którego nabrała, kiedy przez lata pracowała w firmie. Złe przeczucia zwykle prowadziły do sytuacji, które nie były dobre dla odpowiedzialnych-babć-małych-chłopców-potrzebujących-opieki. A już na pewno nie dla takich, które obiecały sobie, że nie będą miały już nic wspólnego z żadnymi aferami.
Ale! Zwykły gruby zeszyt w twardej oprawie. Co w tym niebezpiecznego, co? Na okładce jakaś gwiazda futbolu. Obok napis FIFA World Cup 2010. Klementyna niezbyt interesowała się piłką nożną, mimo to pamiętała, że tamten mundial odbył się w Południowej Afryce. Przez cały miesiąc trwania meczów Teresa powtarzała, że zawsze chciała tam pojechać. Dwa lata później nie żyła. Zmarła dwudziestego piątego stycznia dwa tysiące dwunastego roku. Nigdy nie zobaczyła RPA.
Kopp zaklęła w duchu. Była wściekła na siebie, że nigdy nie zabrała Teresy do Afryki. Ani zresztą nigdzie. Zawsze była praca i praca. Kochanka dobrze to rozumiała. Pochodziła z policyjnej rodziny, a jej eksmąż był szychą w komendzie wojewódzkiej. Teresa-rozumiała. To nie znaczyło, że Klementyna kiedykolwiek to sobie wybaczyła.
Ze złością sięgnęła po zeszyt. Jakby to była wina tego zużytego brulionu porzuconego w śniegu. Podstawowa zasada w tej robocie: niczego nie dotykać bez rękawiczek. Ale! Kopp nie była już policjantką. Była cywilem. Rozzłoszczonym-na-siebie-cywilem.
Uchyliła okładkę ostrożnie. Nie było to łatwe, bo palce zgrabiały jej z zimna. Ale! Nigdy nie pozwalała na to, żeby pogoda dyktowała jej, jak ma się ubierać. Nienawidziła rękawiczek i ciepłych kurtek. O czapkach nie wspominając.
– Pamiętniczek – przeczytała na głos.
Słowo zapisano koślawym, dziecięcym pismem. Pamiętniczek. Litery miały dużo zawijasów, kwiatków i serduszek. Pasowały do dziewczynki, chociaż okładka zeszytu sugerowałaby raczej chłopca.
Nagle zaszeleściły gałęzie. Była-komisarz spojrzała pomiędzy drzewa. Zobaczyła wielkiego kruka. Przez chwilę przyglądali się sobie intensywnie.
– Spoko – mruknęła, nie spuszczając z niego oczu.
Ptak zakrakał głośno. Jego wielkie skrzydła załopotały złowieszczo, kiedy wzbił się w powietrze. Zniknął za zakrętem drogi. Tam odpowiedziało mu kolejne krakanie. Głośniejsze. I jeszcze jedno. Brzmiało tak, jakby ptaki o coś walczyły. Droga zakręcała, więc Klementyna nie widziała, co tam się dzieje.
Wtedy usłyszała jęk. Był cichy i ginął w hałasie robionym przez ptaki. Kopp nie miała jednak wątpliwości, że ktoś tam był i cicho wzywał pomocy. A przynajmniej próbował. Upuściła zeszyt z powrotem na śnieg i pobiegła w tamtą stronę.
Kiedy Klementyna wybiegła zza zakrętu, znów rozległo się krakanie. Kruki nie były najwyraźniej zachwycone, że ktoś im przeszkadza. Zerwały się do lotu z wyraźną niechęcią. Przeleciały tuż nad nią. Uchyliła się natychmiast. Ale! Jeden i tak dotknął jej wielkim skrzydłem. Poczuła się, jakby nagle znalazła się na planie filmu Hitchcocka. Przeszedł ją dreszcz.
– Pomocy…
Na pokrytej zaspami leśnej drodze ktoś leżał. Kopp poznała ją z daleka. To była ta pismaczka, która pisała o aferach, które zdarzyły się w dwa tysiące szesnastym roku. Joanna Kubiak. Też mi zaskoczenie. Jej samochód stał przecież niedaleko.
Kopp nienawidziła dziennikarzy, a tej Kubiak za grosz nie ufała. Ale! Nie mogła jej tak zostawić. Już z daleka widać było krew. Chyba coś ją pogryzło. Ubranie miała porozrywane. Kubiak spróbowała się podnieść. W jej ruchach była dziwna niezdarność, jakby pismaczka nie kontrolowała własnego ciała. Upadła z powrotem na śnieg.
– Czekaj! Stop! Lepiej się nie ruszać – zawołała Kopp, podbiegając.
Sięgnęła do kieszeni po telefon. Pusto. Zaklęła pod nosem. No tak. Głupia-stara-baba. Zapomniała przecież komórki. Zorientowała się już na dworcu Pekaesu, jak odprowadzała Martę i Jaśka. Tylko że potem zamiast wrócić do domu po telefon, wsiadła do skody i przyjechała spacerować po lesie.
Gdzieś pomiędzy drzewami rozległo się pojedyncze wycie. Długie i przeciągłe. Spoko. Najpierw kruki, a teraz… Jeszcze wilków brakowało Kopp do szczęścia. Słyszała jakiś czas temu w lokalnych mediach, że w okolicy zamieszkała nowa wataha. Być może zgłodniałe zwierzęta wybrały się właśnie na polowanie. Pocieszała się tym, że podobno bały się ludzi na tyle, że nie podchodziły za blisko.
Klementyna lubiła wilki. Wydawały się wolne, niezależne i pełne mocy. Były nawet bohaterami wolnościowej piosenki z dawnych lat. Obława! Obława! Na młode wilki obława, śpiewał Jacek Kaczmarski. Klementyna sama wielokrotnie powtarzała te słowa i melodię, mimo że nie była zbyt muzykalna, a psy gończe kojarzyły się nieuchronnie z jej własnym zawodem.
Tak więc dotychczas wilki budziły w niej raczej pozytywne skojarzenia. Rzecz się miała zupełnie inaczej, kiedy znajdowała się sama w lesie. W towarzystwie poranionej kobiety.
– Wilko… – wymamrotała z trudem Joanna Kubiak.
– Co?
– Wilkołak.
Może i pismaczka bełkotała. Ale! Z pewnością brzmiało to jak ostrzeżenie.