Читать книгу Rodzanice - Katarzyna Puzyńska - Страница 12
KSIĘGA DRUGA
Rozdział 5
ОглавлениеRemiza Ochotniczej Straży Pożarnej w Lipowie.
Niedziela, 4 września 2016. Godzina 15.00.
Joanna Kubiak
Główna sala remizy Ochotniczej Straży Pożarnej w Lipowie. Spory tłumek. Duszno. Pot późnego lata, które nie zmieniło się jeszcze w jesień. Atmosfera wyraźnie napięta.
Joanna przysiadła na krześle przy ścianie. Za stara była i za dużo papierosów w życiu wypaliła, żeby stać przez cały czas trwania zebrania. Siedemdziesiąt sześć lat. Nogi zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa, mimo że zawsze uważała, że to nie metryka wskazuje wiek człowieka. Na pewno nie zamierzała się jej poddać. Tego uczyła wszystkie kobiety, z którymi kiedykolwiek miała styczność. Nie tylko za dawnych lat.
Zmieniła pozycję. Twarde krzesło. Z rodzaju takich, jakich używało się w szkole. Dwie drewniane deski. Metalowe nogi. Siedzisko z jakimś napisem. Joanna nie zdążyła przeczytać jakim. Szkolne krzesełko. Tylko że wtedy dupa człowieka ma naście lat, nie kilkadziesiąt, jak teraz, i lepiej takie niewygody znosi.
– Chciałbym wiedzieć, czy my jesteśmy bezpieczni?
Pytanie spod okna.
Joanna spojrzała w tamtą stronę. Wysoki mężczyzna. Włosy w kolorze siwego blondu, kwadratowe plecy i mocne ręce pracownika fizycznego. Dobroduszny uśmiech absolutnie niepasujący do postury olbrzyma.
Joanna go znała. To był Bohdan, mąż Anastazji Piotrowskiej. Koleżanki z redakcji „Selene”. „Koleżanki” to może zbyt wiele powiedziane, chociaż to Joanna załatwiła jej kiedyś tę pracę. Ze względu na Rodomiła. Przyjaciel się za nią wstawił, bo Anastazja mieszkała w jego wsi.
Mimo wielu lat przepracowanych w tym samym magazynie nie znały się zbyt dobrze. Anastazja przysyłała swoje artykuły pocztą tradycyjną. Nigdy e-mailem, bo teksty pracowicie wystukiwała na staromodnej maszynie. Rzadko przyjeżdżała osobiście do redakcji, mimo że z Rodzanic do Sierpca nie było daleko.
Lizuska. Joanna nie lubiła takich kobiet. Anastazja stała teraz obok swojego męża. Czerwone włosy i idiotyczne wisiorki. Świecidełka za trzy grosze udające magiczne symbole. Joanna dotknęła szyi. Autentyczną srebrną lunulę schowaną miała bezpiecznie pod golfem. To był prawdziwy symbol magii i kobiecej siły.
– Mieszkamy poza Lipowem, ale Rodzanice są bardzo blisko – dodał Bohdan Piotrowski, nadal przyjaźnie się uśmiechając. Z taką jak on posturą mógł być misiowaty i dobroduszny. Nikt nie ośmieliłby się jednak z nim zadrzeć.
– Rzut beretem – zawtórował mu mężczyzna, który stał obok. Jego też Joanna znała. To był sąsiad Piotrowskich. Ojciec zaginionej przed laty dziewczyny, Józef Kaczmarek. Niski. Kozia bródka. Okrągłe okularki. – Chcę mieć pewność, że moja żona i ja jesteśmy bezpieczni.
Bożena Kaczmarek pokiwała głową. Zupełnie do męża nie pasowała. Wysoka. Mocnej budowy. Nowoczesna fryzura z ogolonymi bokami. Interesująca. Silna, choć Joannie wydawało się, że próbuje udawać słabą.
Jej wygląd temu przeczył. Nie od dziś wiadomo, że ludzie oceniają po pozorach. Jeśli Bożena chciała wydawać się słaba, powinna była bardziej się postarać. Choć takie jak ona, nawet ubrane w jutowy worek, wyróżniałyby się z tłumu. Pasowała zdecydowanie bardziej do Bohdana Piotrowskiego niż do swojego niziutkiego męża.
– Czy w liście była mowa tylko o Lipowie, czy o Rodzanicach też? – zapytała Bożena.
– Czy jesteśmy bezpieczni? – powtórzył Józef Kaczmarek. Nerwowo szarpał rzadką bródkę. Należał do mężczyzn, którzy zdecydowanie nie powinni nosić zarostu.
Głośny śmiech z drugiego końca sali.
Wszyscy zebrani obrócili się w tamtą stronę. Joanna nie musiała. Wiedziała, kto tak rechotał. Kolejny mieszkaniec Rodzanic. Widać zjawili się na zebraniu wszyscy w komplecie. Mimo że sprawa dotyczyła tak naprawdę Lipowa, a ich od niebezpieczeństwa oddzielały pola i las.
– My? – Żegota Wilk wymówił to słowo, jakby wypowiadał dwie oddzielne, zupełnie niepasujące do siebie litery. – Kto by pomyślał, że tak się martwisz o nas wszystkich w Rodzanicach, panie Józef.
Żegota. Postawny młodzieniec. Grzywka opadająca na oczy. W ustach niezapalony papieros. Gdyby był starszy, Joanna uznałaby, że pozuje na Jamesa Deana, ale siedemnastolatek zapewne nie wiedział nawet, że ktoś taki kiedykolwiek istniał.
Ciekawe, co o swoim wnuku myślałby Rodomił. Byłby dumny? Czy może wręcz przeciwnie? Joanna zdążyła już usłyszeć niejedno o wybrykach młodego. O malowaniu sprejem po płotach, rzucaniu farbą w dachy, płoszeniu zwierząt, przekłuwaniu opon i podobnych głupotach, ale też pijaństwie, narkotykach i innych rzeczach, którymi Rodomił zawsze gardził. Ale cóż, krew to krew. Przyjaciel powtarzał to często.
Joanna wychyliła się, żeby lepiej widzieć pomiędzy ludźmi. Obok Żegoty Żywia. Córka Rodomiła. Grube, brązowe warkocze. Niemal do kolan. Wzrostem przewyższała postawnego syna. Pewnie niedługo to się zmieni. Ręce splecione na piersiach. Wyraźnie zarysowane mięśnie przedramion. Wojowniczka.
– Nas to byś się pewnie chętnie pozbył – dodał chłopak z kolejnym rechotem. Ludzie stojący wokół niego i jego matki rozstąpili się, jakby dopiero teraz zauważyli, że to właśnie Żegota Wilk tkwi tam w rogu. – Nie rozumiem, skąd w tobie taki lęk, panie Józef. Przecież w liście napisano wyraźnie, że pieniądze mają być przekazane na konto Fundacji Rusałka. A my wszyscy wiemy, że fundacja należy do Józefa i Bożeny Kaczmarków. Do was!
Szmery głosów. Poruszenie. Niechętne spojrzenia zwróciły się w stronę Kaczmarków. Joanna rozejrzała się po zebranych. Mieszkańcy Lipowa stawili się licznie. Ci, którzy nie zmieścili się w sali, stali na korytarzu, a nawet przed remizą. Wszyscy chcieli wiedzieć, co ich czeka.
O treści listu miejscowi na pewno często rozmawiali. Z rodziną w domu, z sąsiadami przy płocie, przy pracy w polu. Sprawa wyszła na jaw na początku sierpnia. Lipowo nie zdążyło jeszcze ochłonąć po śmierci sklepikarki Wiery, kiedy gruchnęła kolejna bomba. I to dosłownie. Bo anonimowy list właśnie o tym mówił. O bombach. O śmierci wszystkich mieszkańców wsi.
Już na początku spotkania Joanna włączyła dyktafon. Był doskonałej jakości, ale wątpiła, żeby w harmidrze, który teraz wypełnił pomieszczenie, cokolwiek udało się nagrać. Nie szkodzi. Pamięć ciągle miała niezgorszą. Lata praktyki nauczyły ją też szybkiego notowania słów kluczy. Kiedy zacznie pracować nad tekstem, będzie musiała polegać na własnych umiejętnościach, nie na nowoczesnej technice.
Nie chodziło przecież o to, żeby wszystkich zacytować słowo w słowo. Bardziej o ukazanie emocji, które opanowały Lipowo i pobliskie wioseczki. Strach, niepokój. Ale też o wzajemne oskarżenia i animozje, które nie wiadomo skąd nagle się pojawiały. Rozbudzone buzującymi emocjami.
Joanna od początku śledziła przebieg wydarzeń, choć przyjechała do Lipowa z zupełnie innego powodu. Anastazja dała cynk naczelnemu, że dzieją się tu rzeczy warte opisania. Zaginiona nastolatka, trup w opuszczonym ośrodku, kolejne w studni. Śledztwo w sprawie Nory. Joanna wzięła ten temat, bo ciekawa była, jak zmieniła się ta okolica.
Nie była tu od pogrzebu Rodomiła. Wrócić miała dopiero za dwa lata. Tak jak przyjaciel poprosił, ale teraz korciło ją, by tu zajrzeć. Na informację o złowieszczym anonimie wpadła zupełnie przypadkiem. Widać dziennikarski nos jej nie zawodził. Opisanie śledztwa dotyczącego Nory zostawiła innym. Czuła, że list zapowiadający zamach bombowy jest wart skupienia całej uwagi. Nie myliła się.
– Oczywiście trzeba pamiętać, że Rusałka to po prostu piękna nazwa – odezwała się nieoczekiwanie Anastazja. – Taka subtelna i miła. A naprawdę to określenie urodziwych demonic! Swoim urokiem uwodziły mężczyzn, a potem ich zabijały. To były duchy młodych dziewczyn, które popełniły samobójstwo z nieszczęśliwej miłości. Albo które zmarły przed lub po swoim ślubie. I taką nazwę wybrano dla fundacji?
W sali zapanowała konsternacja. Nikt nie wiedział, jak potraktować słowa Piotrowskiej.
– Zapewniam, że nie ma żadnego listu!
Junior Kojarski.
Joanna odwróciła się w jego kierunku. Po prawej stronie sali coś w rodzaju sceny tworzyło kilka stolików, za którymi siedziały główne osoby tego dramatu.
– Nie ma żadnego listu – powtórzył Kojarski twardo, przerywając harmider. – To zwyczajne kłamstwo.
Lniana marynarka i niebieska koszula z białym kołnierzykiem. Jeden guzik modnie rozpięty, żeby nie było zbyt poważnie. Przecież ciągle lato. Obok Kojarskiego żona z fryzurą Kleopatry. Czarna sukienka wisiała na jej chudych ramionach jak na wieszaku. Joanna podejrzewała, że ubrania obojga warte były tyle, ile majątek pozostałych zebranych razem wzięty. Kojarscy ani trochę nie pasowali do Lipowa.
Tak samo jak ich bajeczna rezydencja na obrzeżach wsi. Wielki dwór z nadzwyczajnie zadbanym ogrodem. Żadne źdźbło trawy nie wychylało się dalej, niż to było zaplanowane. Labirynt z żywopłotu i miliony rzeźb pyszniły się z tyłu. Joanna miała okazję się o tym przekonać. W ciągu tego miesiąca rozmawiała z Kojarskim kilkakrotnie. Cały czas powtarzał tę samą śpiewkę. Nie ma żadnego listu i nigdy nie było.
– Naprawdę nie ma żadnych powodów do obaw! – dodał bogacz i posłał wszystkim śnieżnobiały uśmiech. Równiutkie zęby. Uspokajające gesty. – Nie wiem, dlaczego Agnieszka Mróz twierdzi inaczej. To sianie niepotrzebnego niepokoju. Nie wiem, jaki ma w tym cel moja była pracownica, ale może państwo sami ją zapytają.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Agnieszkę Mróz. Młoda kobieta siedziała przy drugim końcu rzędu stołów. Widać było, że nie czuje się najlepiej, kiedy oczy wszystkich wpijają się w nią intensywnie. Opuściła wzrok i wstała.
– Nie kłamię – oznajmiła. Niepewność. Nerwowe ruchy. – List istnieje. Pani Wiera przyszła do rezydencji rano trzydziestego lipca. Szukała pana Kojarskiego. Chciała z nim porozmawiać, ale on był akurat w Warszawie. Zapytałam, o co chodzi. Pani Wiera powiedziała, że ma mu coś ważnego do przekazania. Ona nigdy nie używała telefonu, dlatego po prostu przyszła na piechotę. Była już wtedy bardzo chora. Zrobiło mi się przykro, że przebyła całą drogę ze sklepu do rezydencji na próżno. Najpierw zaproponowałam, żeby opowiedziała wszystko mnie, a ja przekażę to panu Kojarskiemu, jak tylko wróci. Ale pani Wiera nie chciała mi nic powiedzieć. Wyglądało na to, że chce rozmawiać z nim w cztery oczy. I to jak najszybciej. Zaproponowałam najbardziej oczywiste wyjście, czyli żeby po prostu do niego zadzwoniła z rezydencji. Wykręciłam jej numer i zostawiłam samą w pokoju, żeby spokojnie porozmawiała. Zajęłam się ścieraniem kurzu w korytarzu. Rozmowę usłyszałam przypadkiem.
Joanna pokręciła głową niezadowolona. Błąd. Kłamstwem pachniało na kilometr. W sali rozległy się szepty. Agnieszka Mróz powinna przyznać się, że podsłuchiwała. Lepiej by na tym wyszła. A tak ludzie tracili do niej zaufanie z każdym wypowiedzianym zdaniem. Zdecydowanie Mróz potrzebowała kogoś, kto by jej pomógł uwiarygodnić się, by ludzie potraktowali jej słowa poważnie.
Joanna nie wątpiła, że nie można tego listu zignorować. Nie tylko dlatego, że to był nośny temat i naczelny już zacierał ręce, że będzie mógł zwiększyć nakład. Joannie nigdy nie chodziło o rozdmuchiwanie rzeczy, których nie należało rozdmuchiwać. Jej chodziło o prawdę.
Rozejrzała się po tłumie. Czuła, że tym ludziom naprawdę grozi niebezpieczeństwo, a anonimowy list nie jest tylko głupim żartem. Ale jeżeli tak dalej pójdzie, to Kojarski przekona ogół, że nie ma się czym przejmować. To się mogło zakończyć tragicznie.
– Pani Wiera powiedziała panu Kojarskiemu, że znalazła w skrzynce pocztowej list – podjęła Agnieszka Mróz. Oczy nadal wlepione w blat stołu. Jak zastraszone zwierzątko. Joanna poczuła to, co zawsze w takich sytuacjach: chęć zmiany, wzmocnienia tej kobiety. Pokazania, w czym tkwi jej siła. Kobieca siła. – Pani Wiera mówiła, że to była pojedyncza kartka papieru. Napisana na maszynie. Nie na komputerze. To był list z żądaniem okupu. Miliona złotych. Ten ktoś napisał, że nie chce pieniędzy dla siebie. Chciał, żeby trafiły do Fundacji Rusałka prowadzonej przez państwa Kaczmarków i pomogły dzieciom, które tego potrzebują. Mają być cztery raty, po dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych każda. Rata w każdą pełnię księżyca. Nie pamiętam dokładnie dat… Już mówiłam… A jak pan Kojarski nie wpłaci pieniędzy, to w dniu ostatniej raty wieczorem wybuchną bomby. Tu u nas w Lipowie. Będą ulokowane w takich miejscach, by zginęło jak najwięcej mieszkańców.
– Kłamiesz!
Krzyk gdzieś z tłumu.
Joanna spojrzała na Kojarskiego. Uśmiechał się delikatnie pod nosem. Być może opłacił jakiegoś klakiera. Wiedział, co robi. Sala natychmiast podchwyciła oskarżenie.
– Kłamiesz!
– Po co zmyślać takie głupoty!
– Bomby u nas w Lipowie? Też coś! Terroryści są gdzieś indziej. U nas jest spokojnie. To dobra wieś.
Joanna pokręciła głową. Nie śledziła wprawdzie losów Lipowa przez ubiegłe lata, ale docierało do niej, że naprawdę sporo się tu działo. Określenie dobra wieś nie pasowało chyba do okoliczności.
– Tracimy tu tylko czas – rzucił ktoś zniecierpliwiony. – Chodźmy do domu.
O nie. Na to Joanna nie zamierzała pozwolić. Odetchnęła głębiej i poprawiła golf. Chciała mieć pewność, że żaden element tatuażu nie będzie widoczny. To, co przedstawiał, dotyczyło przeszłości. Dziennikarka nie pragnęła do niej wracać.
Tym bardziej że z tyłu sali zobaczyła Klementynę Kopp. Była policjantka stała dotychczas zupełnie cicho. Tak jak towarzyszący jej funkcjonariusze. Czekali chyba na rozwój sytuacji.
– Pani Agnieszka Mróz nie kłamie – oznajmiła Joanna, wstając. Za mocno odsunęła krzesło, tak że drewniane oparcie uderzyło z hukiem o ścianę. Może i dobrze. Niechcący kupiła tym sobie więcej uwagi.
– A pani to kto? – krzyknął ktoś.
Bardziej chyba po to, żeby zdyskredytować jej słowa. Joanna była pewna, że wszyscy doskonale wiedzieli, kim jest. Odkąd dowiedziała się o liście, była w Lipowie niemal codziennie. Rozmawiała z mieszkańcami. Ci, do których nie zdążyła jeszcze zajrzeć ze swoim dyktafonem i notesem, na pewno słyszeli o niej od swoich sąsiadów. Była tu obca. Takich mała społeczność od razu zauważała.
– Nazywam się Joanna Kubiak – wyjaśniła mimo to. – Reprezentuję redakcję magazynu „Selene”. Od początku to ja piszę o tej sprawie.
– „Selene”? Szmatławiec.
Joanna nie odwróciła się nawet w stronę Żegoty Wilka. Zbuntowani młodzieńcy, tacy jak on, tylko czekali, aby całą uwagę otoczenia zwrócić na siebie. Nie zamierzała tracić na niego czasu. Miała poważniejsze sprawy na głowie.
Kłótnia była bez sensu, bo miał rację. „Selene” nie cieszyło się dobrą opinią, co nie przeszkadzało Joannie z uczciwością podchodzić do dziennikarskich powinności. To, że później ubierała swoje artykuły w krzykliwe słowa i slogany, nie znaczyło, że nie pisała prawdy. Tekst trzeba było sprzedać. A ludzie nie grzeszyli rozumem. Jak się im nie podało wszystkiego na tacy, nic nie rozumieli. To samo działo się tutaj.
– List istnieje – oznajmiła z niewzruszonym spokojem. – To pan Kojarski kłamie, zaprzeczając.
W sali remizy znów harmider. Ludzie żądali konkretnych odpowiedzi, a tych na razie nie usłyszeli. Tylko to, o czym i tak wiedzieli od miesiąca. Agnieszka Mróz zgłosiła sprawę na policję i o anonimie zaczęła opowiadać we wsi już na początku sierpnia. Niedługo po śmierci sklepikarki Wiery.
– Spoko. Ale! Na jakiej podstawie tak twierdzisz, co? Widziałaś go, co?
Głos Klementyny Kopp nic a nic się nie zmienił. Nadal wypluwała słowa z prędkością karabinu maszynowego i trudno było ją zrozumieć. Joanna odwróciła się powoli, mając nadzieję, że ją samą minione lata zmieniły na tyle, że Kopp jej nie rozpozna. Spojrzała policjantce w oczy i nie znalazła w nich nic, co by na to wskazywało.
– Nie widziałam. To prawda – przyznała Joanna ze spokojem. Klementyna najwyraźniej jej nie rozpoznała. – Ale stało się co innego.
Joanna opowiedziała, jak przyjechała do Lipowa, żeby zebrać materiał o Norze.
*
To była sobota. Trzydziestego lipca. Joanna zagadała do jakiejś kobiety, która pielęgnowała pelargonie przed domem. To była pani Kuszewska, jak się później okazało. Pulchna. Rozbiegane oczka plotkary szukającej sensacji.
– Jak pani chce wiedzieć, co policja robi, to pani idzie do sklepu – poinformowała z zadowoleniem. – Ta nasza sklepowa to wiedźma jest, nie? Pani to trochę do niej podobna, jak się z tyłu patrzy. Włosy te same. To znaczy. O jeny. Ale żem walnęła! Nie to, że pani też wiedźma. No ale w każdym razie ta nasz sklepowa to się przyjaźni z przyjezdną tutaj. Taką warszawianką.
Warszawianka. W jednym słowie kobiecie udało się zawrzeć zarówno niechęć do stolicy i ludzi stamtąd, jak i fakt, że Nowakowska jednak jest już trochę miejscowa. Joanna nie rozumiała, jak Kuszewskiej to się udało.
– Ruda, taka tyczka. Wysoka, jak modelka jaka z pism – opowiadała kobieta. – Zjechała do nas chyba w trzynastym roku. Czy co. No i ona kręci z policjantem, co to sprawę Nory prowadzi. Nawet ślub mieli brać, ale nic z tego. Bo on się z jedną taką policjantką wziął i przespał. Mówię pani, afera była! Bo ona zaciążyła. Ta policjantka. Strzałkowska ma na nazwisko. A potem to dziecko stracili. Taki grobek maluteńki jest u nas na cmentarzu za kościołem. Ale afera była. O jeny. Mówię pani. Taka tragedia. Wszyscy o tym gadali.
Joanna nie wątpiła w to ani przez moment. Oczy Kuszewskiej błyszczały na samo wspomnienie.
– Jeszcze starszego syna ma z tą policjantką. Łukasz się nazywa. Nieważne. W każdym razie to on w kryminale pracuje, ale przedtem to był szef komisariatu tu u nas. Jego ojciec to bohater był. Daniel to pije trochę, ale to jak każdy chłop. No ta sklepowa i ta Weronika to się przyjaźnią. To pani sobie jak baba z babą pogada. Tak normalnie, nie? Pani więcej się dowie, niżby pani u nas na posterunek poszła.
To też było oczywiste. Joanna już dawno nauczyła się, że prowadzenie rozmów z policją nigdy nie było łatwe. Szeregowi funkcjonariusze unikali dziennikarzy. Wysyłali ich natychmiast do rzeczników. Ci z kolei nabierali wody w usta albo kryli się za dobrze wyuczonymi formułkami. A to Joanny nie interesowało. Chciała napisać tekst, który porwie czytelników. Tylko takie mogły cokolwiek w tym świecie zmienić.
– Chociaż tam jest Maria Podgórska. Na recepcji siedzi – tłumaczyła dalej Kuszewska. – Ona to by może i co powiedziała, ale jej na pewno Paweł Kamiński zakaże. Bo on jest teraz szefem policji u nas w Lipowie. Jak Daniel poszedł do komendy w mieście. O Kamińskim to…
– Gdzie ten sklep? – weszła jej w słowo Joanna.
Trzeba było przerwać ten potok wymowy. Wyglądało na to, że była na dobrym tropie. W takich miejscowościach jak ta życie z reguły toczy się wokół sklepu. Ludzie przychodzą na plotki. Kobiety stoją z koszykami dłużej, niżby tego wymagała konieczność. Mężczyźni siadają na ławeczce z butelkami piwa w rękach i wymieniają informacje. A tego Joanna właśnie potrzebowała. Informacji. Czuła, że wizyta w sklepie może być owocna.
Jak się później okazało, miała rację. Wizyta w sklepie naprawdę wiele dała. Tylko nie w tej sprawie, o którą początkowo chodziło.
Budynek stał naprzeciwko remizy. Kiedy dziennikarka tam dotarła, zastała drzwi zamknięte. Lakoniczna notka informowała, że przybytek jest otwarty, kiedy właścicielka ma na to ochotę. Nad sklepem znajdowało się chyba mieszkanie. Może klienci po prostu dzwonili, kiedy chcieli coś kupić?
Joanna zaglądała właśnie do środka przez witrynę, kiedy usłyszała za plecami:
– Gdzie masz ten list?
Odwróciła się natychmiast. Garnitur. Lakierki. Włosy idealnie ułożone. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że ma przed sobą Juniora Kojarskiego. Najwyraźniej Kuszewska miała rację, Joanna rzeczywiście była z tyłu podobna do miejscowej sklepikarki.
– Słucham? – zapytała.
– Przepraszam. Pomyliłem się. Przyszedłem do mojej matki. To jej sklep.
Uśmiech. Spokojny głos. Joanna wyczuwała jednak w mężczyźnie jakiś niepokój. Znała się na tym. Przepracowała w swoim zawodzie tyle lat, że odgadywała, kiedy ktoś coś ukrywa. A jemu nie podobało się wcale a wcale, że się pomylił.
– Ale widzę, że jej nie ma – dodał. – Do widzenia.
Wiery faktycznie nie było. Jak się później okazało, pojechała z Weroniką Nowakowską i Markiem Zarębą do ośrodka wczasowego nad jeziorem. Zaręba był jednym z miejscowych policjantów. Najmłodszym. Mieli tam coś do załatwienia w sprawie Nory. Niewiele później Wiera zasłabła. Nikomu o liście nie zdążyła powiedzieć.
*
– Obecny tu pan Kojarski pomylił mnie z panią Wierą – zakończyła opowieść Joanna. – Wyraźnie jednak zapytał mnie o list. Czyli sami państwo widzą, że pani Agnieszka Mróz nie kłamie. Chciał z Wierą rozmawiać o liście. Nie mówiłby o nim, gdyby takowy nie istniał, prawda? Jestem osobą zupełnie postronną. Musicie mi uwierzyć i potraktować rzecz poważnie. Nie mam interesu, żeby mieszać się w wasze sprawy.
– Czekaj. Stop! A jednak to robisz – wtrąciła się znów Klementyna i posłała jej krzywy uśmiech.
Joanna skinęła głową. Miała ochotę zapalić. Porzuciła tę myśl. Gdy pracowała nad tekstem, odpalała papierosa od papierosa, a jej dom zmieniał się w zadymioną klitkę. Kiedy zbierała materiał w terenie, potrafiła nie palić godzinami. Materiał był wtedy najważniejszy. Jak teraz.
– Bo zależy mi na prawdzie.
– Żadnemu pismakowi na tym nie zależy – zaśmiała się Kopp. – Jeszcze takiego nie znam. Ale! To nie znaczy, że ktoś tu nie odleciał i nie zamierza wysadzić wsi. Z tym się akurat zgadzam. Trzeba się tym zająć.
Tym razem w sali zapanowała cisza. Wszyscy odwrócili się w stronę Klementyny. Joanna widziała w ich oczach mieszaninę podziwu, niepewności, szacunku, a nawet lekkiego obrzydzenia. Kopp zdecydowanie wyróżniała się z tłumu swoimi starymi tatuażami i ogoloną na łyso głową.
– No właśnie – powiedziała Joanna. Nogi ją bolały. Miała ochotę usiąść, ale wtedy wyzbyłaby się części swojej mocy. Nie byłaby widoczna, a przez to straciłaby na znaczeniu. Póki stała, to jej słuchali. – Co pan zamierza zrobić?
Rzuciła pytaniem prosto w Juniora Kojarskiego. Kiedy chciało się coś osiągnąć, należało wybrać konkretną osobę.
– Bo że pan kłamie, tego akurat jestem pewna – dodała dla podtrzymania efektu.
W sali znów zrobiło się głośno. Joanna czuła, że zyskała zainteresowanie zebranych. I bardzo dobrze. Może dzięki temu nie dadzą się głupio zabić.
– A niby co ja mam zrobić?
Po raz pierwszy zauważyła, że jest zdenerwowany. Kojarski stracił na chwilę panowanie nad sobą. Joanna zerknęła na jego wychudzoną żonę, chyba Różę, o ile dziennikarka dobrze pamiętała. Kobieta zdawała się zaskoczona nagłą słabością męża. Czyżby była zadowolona?
Joanna poczuła znajomy dreszcz. Może dowie się więcej, rozmawiając z Kojarską. Nie może, ale na pewno. Materiał będzie doskonały.
– Na przykład wpłacić te pieniądze! – zawołał nieco histerycznie Józef Kaczmarek.
Znów rechot z drugiego końca sali.
– No jasne, że byś chciał, żeby Kojarski wpłacił, prawda? – zapytał Żegota wyraźnie rozbawiony. – Przecież to na waszą fundację poszłyby pieniążki. Dla was.
– Nie dla nas, tylko dla potrzebujących dzieci – oznajmiła Bożena Kaczmarek z mocą. – Fundacja Rusałka jest imienia mojej zaginionej córki Michaliny. Nie pozwolę go kalać. Od czasu, kiedy zaginęła moja córka, pomagamy innym dzieciom w trudnej sytuacji. Robimy wiele dobrego. Od wsparcia finansowego rodziców po rehabilitację chorych dzieci, załatwianie wyjazdów wakacyjnych, szkół językowych. Długo mogłabym wymieniać. Ktokolwiek napisał ten list, być może chciał dobrze, ale może nam zaszkodzić. Ani ja, ani mój mąż nie mamy z tym listem nic wspólnego. Absolutnie nic. Sugerowanie, że jest inaczej, jest śmieszne.
Sprawa zaginięcia Michaliny Kaczmarek wydała się Joannie obiecująca od razu, kiedy o niej usłyszała. Aż dziwne, że dowiedziała się dopiero teraz. Skoro dziewczynka została porwana w rodzinnej wsi Rodomiła, pomyśleć by można, że wieść o tym jakoś do niej dojdzie.
Chociaż niby w jaki sposób? Z nikim stamtąd nie utrzymywała kontaktu. Po śmierci przyjaciela próbowała rozmawiać z Żywią, ale córka Rodomiła nie wyglądała na zainteresowaną podtrzymywaniem znajomości. Była już wtedy w ciąży z Żegotą i chyba na tym się skupiała.
Joanna obiecała sobie, że jak zagadka anonimu się wyjaśni, wróci do tematu zaginionej dziewczyny. Tymczasem zamierzała skupić się na liście i bombach, które być może wybuchną w Lipowie. Jeżeli Kojarski nie zechce wpłacić okupu.
– Nie mamy z listem nic wspólnego! – zawtórował żonie Józef Kaczmarek. – To nie nasza wina, że jakiś wariat chce pieniądze przekazać akurat nam. To znaczy naszym podopiecznym oczywiście. Ale to chyba jedyne rozwiązanie w tej sytuacji. Zapewniam, że pieniądze zostaną dobrze wykorzystane. Dla dobra społeczności.
– Kojarski, masz tyle kasy, co ci szkodzi dać milion! – krzyknął ktoś. Teraz tłum zdawał się kierować przeciwko bogaczowi. – Zapłać!
– Nie ma żadnego listu – powiedział Junior Kojarski, znów z fałszywym spokojem. – Żegota Wilk ma być może rację. Sądzę, że chodzi o państwa Kaczmarków i ich chęć zarobku. Być może obiecali Agnieszce Mróz jakiś procent z tego miliona za rzucanie oskarżeń. Kaczmarkowie są łasi na pieniądze. Sami państwo wiedzą, że chodzili ostatnio po wsi od domu do domu i żebrali.
– Nie żebraliśmy – oburzyła się Bożena Kaczmarek, purpurowa na twarzy. – Zbieraliśmy pieniądze dla dzieci. To szczytny cel. Nie żebrzemy i nie wyłudzamy. Próbujemy pomóc potrzebującym. Proszę niczego nie insynuować z łaski swojej, panie Kojarski.
– Skoro jesteście tacy wspaniali w zbieraniu – warknął bogacz – to może zróbcie zbiórkę i zbierzcie sobie ten milion i sami wpłaćcie na konto fundacji. Łatwo od kogoś wyłudzać, gorzej, kiedy samemu trzeba by zarobić. Poza tym z całym szacunkiem, ale Robin Hood to tylko bajka. Jeszcze nie widziałem, żeby jakiś kryminalista, a ktoś, kto straszy bombami, jest kryminalistą, chciał pieniędzy dla kogoś innego niż dla siebie samego. Nie wierzę, że ktoś napisał anonim i grozi, że wysadzi całą wieś, bo żąda pieniędzy dla biednych dzieciaczków. To śmieszne. Jeżeli już, to chciałby sam coś na tym zyskać.
– Nie wszyscy są tak samolubni jak ty – powiedziała Agnieszka Mróz. Teraz zdawała się dużo odważniejsza. Nie zaszczyciła byłego pracodawcy ani jednym spojrzeniem. – Autor listu nie zażądał żadnych zbiórek pieniędzy. To mają być twoje pieniądze. Z twojego konta bankowego. Z niczyjego innego.
– Bzdury – żachnął się Kojarski. – Wcześniej o takim zapisie w tym rzekomym liście nie wspomniałaś. Rozumiem, że wszyscy mi zazdrościcie, że ojciec przepisał firmę na mnie, ale to są moje pieniądze.
Wspomnienie Seniora Kojarskiego wywołało wyraźne oburzenie wśród zgromadzonych. Joanna nie znała sprawy dokładnie, ale nestor rodu był, zdaje się, zamieszany w jakąś brudną sprawę i w końcu trafił do więzienia. Chodziło o dom w jakimś lesie. O Diabelec i czarne narcyzy czy coś w tym guście. Joanna uśmiechnęła się pod nosem. Junior popełniał teraz błąd za błędem. Drań się denerwował.
– Ja mówię tylko to, co słyszałam – oświadczyła Agnieszka Mróz.
Patrzyła teraz prosto na ludzi. Nareszcie.
– Proszę państwa! – zawołał Kojarski. – Agnieszka, jak wiecie, pracowała u mnie. Nie wywiązywała się ze swoich obowiązków, więc musiałem ją zwolnić. To jest zwyczajna zemsta z jej strony i stąd pomówienia. Oraz próba wyłudzenia grubych pieniędzy.
– Zwolniłeś mnie, bo zaczęłam być niewygodna! Zakazałeś mi mówić komukolwiek o liście! Miałam trzymać gębę na kłódkę! Chyba tak to ująłeś!
Joanna pchnęła krzesło na ścianę. Znów głośne uderzenie. Chciała zwrócić uwagę na siebie, bo sytuacja nie przebiegała po jej myśli. Gdzie histerie i kłótnie, tam ludzie zapominają o meritum.
– Wpłacenie pieniędzy niekoniecznie rozwiąże problem – oznajmiła dziennikarka. – Może, ale nie musi. Bywało, że rodziny wpłacały okup porywaczom, a oni nie zwracali porwanego. Wiem, że tu nie chodzi o porwanie, ale mechanizm jest taki sam. Sprawca domaga się pieniędzy w czterech ratach. W każdą pełnię. A więc jeżeli liczymy od trzydziestego lipca, to wypada osiemnastego sierpnia, szesnastego września, szesnastego października i czternastego listopada.
Czternasty listopada, termin ostatniej raty, to nie będzie zwykła pełnia, lecz cudowne zjawisko zwane superksiężycem. Oznaczało, że naturalny satelita Ziemi znajduje się wtedy w tak zwanym perygeum, czyli w pozycji najbliżej Ziemi, jednocześnie będąc w pełni. Naprawdę niesamowite.
Joanna kochała księżyc. Interesowało ją wszystko, co z nim związane. Wierzenia znane od wieków, ale też fakty naukowe. Była wściekła, kiedy naczelny powierzył wypindrzonej w świecidełka Anastazji Piotrowskiej napisanie tekstu o pełni, który ukazał się w jednym z ostatnich numerów „Selene”. To Joanna powinna go napisać.
Przecież sama nazwa magazynu odnosiła się do greckiej bogini, uosobienia księżyca. Selene pędziła przez noc na rydwanie zaprzężonym w białe konie. Takie logo przygotowali nawet, otwierając pismo. Później uległo ono uproszczeniu i teraz tworzyło je kilka kresek.
Rzymskim odpowiednikiem Selene była Luna. Ale kiedy wiele lat temu zakładali magazyn, taka nazwa wydawała im się nazbyt oczywista. W grę wchodził jeszcze Chors, czyli słowiański władca nocnego nieba. Ale według naczelnego to nie brzmiało dobrze. Jemu wiecznie coś nie brzmiało. Zostali więc ostatecznie przy grece i białym rydwanie na nocnym niebie.
– Tak więc pierwsza rata nie została wpłacona, bo wypadała osiemnastego sierpnia – podjęła Joanna. – Mnie interesuje więc, co zrobi policja. Jak zamierzają państwo zabezpieczyć wieś przed ewentualnym atakiem?
Junior Kojarski wyglądał na zadowolonego, że dziennikarka skierowała uwagę na kogoś innego. Niedoczekanie. W swoim artykule napisze o nim niejedno, oj niejedno. Ale była realistką. Jeżeli chciała, żeby mieszkańcy wsi byli bezpieczni, musiała pobudzić do działania policję. A oddech zaangażowanego dziennikarza za plecami działał na nich najlepiej.
– Zajmujemy się tą sprawą – wyjaśnił Daniel Podgórski. Krótka broda. Włosy w lekkim nieładzie. Wzrostem zdecydowanie górował nad zebranymi. Chyba tylko dobrotliwy Bohdan Piotrowski był od niego wyższy. – Musicie zrozumieć, że nie mamy listu, możemy więc polegać tylko na poszlakach. To utrudnia prowadzenie śledztwa i zajmuje znacznie więcej czasu. Zapewniam jednak, że zrobimy wszystko, aby do ewentualnych wybuchów nie doszło. Proszę się nie martwić.
Marek Zaręba, Emilia Strzałkowska i Paweł Kamiński pokiwali głowami z aprobatą. Towarzysząca Danielowi Weronika Nowakowska uśmiechnęła się pokrzepiająco. Jej piegowata twarz otoczona była falą rudych pukli. Trzymała Podgórskiego za rękę, jak zakochana nastolatka. Joanna czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Kiedy kobiety kochają zbyt mocno, z góry skazane są na niepowodzenie. Może nawet kiedyś to Weronice uświadomi.
Joanna zaryzykowała spojrzenie w stronę Kopp. Klementyna stała bez ruchu. Trudno było stwierdzić, czy nie zgadza się z Podgórskim, czy też ma wszystko w swojej pomarszczonej dupie. Joanna nie potrafiła odgadnąć.
– A co to znaczy, że zrobicie wszystko? – zapytała. Ogólnikowe odpowiedzi jej nie satysfakcjonowały. Naprawdę bolały ją nogi i kręciło jej się w głowie, ale nie zamierzała usiąść. Ani tym bardziej odpuścić sprawy. – Poproszę o konkrety.
– Pani redaktor, jeszcze jest mnóstwo czasu – odezwał się Paweł Kamiński.
Wysportowana sylwetka. Czarujący uśmiech. Przez ten miesiąc Joanna miała okazję rozmawiać z kierownikiem posterunku w Lipowie kilkakrotnie. Wiedziała już, że pozory mylą. Był ostatnią osobą, której można by ufać.
*
Joanna poszła raz do jego domu. Był niewielki, nieotynkowany, ale otoczony całkiem zadbanym ogródkiem. Najwyraźniej nie wypadało tu mieć innego. Podeszła do drzwi. Była pewna, że usłyszała krzyki. Kobiece.
– Wszystko w porządku? – zawołała, pukając do drzwi z całych sił.
Drzwi otworzyły się dopiero po chwili. W końcu korytarza stała grupka dzieci. Cztery małe dziewczynki i chudy nastolatek.
– Co tu się dzieje? – zapytała. – Słyszałam krzyk.
– Nie było żadnego krzyku. – Kamiński wyszedł z pokoju obok z tym swoim uśmiechem na twarzy. – Mówiłem pani, że o sprawach zawodowych rozmawiać będziemy tylko u mnie w biurze. Proszę przyjść na posterunek w godzinach urzędowania. Rozumiemy się?
*
Joanna obrzuciła Kamińskiego przeciągłym spojrzeniem. Dalej w tłumie zauważyła jego żonę. Włosy zaczesane na twarz. Mina zastygła w niepewności. Grażyna wyglądała jak typowa ofiara przemocy domowej. Pod grzywką zapewne chowała kolejne siniaki.
– Moim zdaniem do tej pory policja działa zbyt opieszale – powiedziała dziennikarka głośno i wyraźnie, żeby cały tłum na pewno usłyszał. Jeśli nie przypnie im łaty, policja nie kiwnie nawet palcem.
Joanna podjęła decyzję. Znów należało zastosować zasadę wskazania palcem konkretnej osoby, żeby coś się zaczęło dziać. Zamierzała upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Zmusi policję do konkretnych działań i jednocześnie sprawi, że pieprzony damski bokser zostanie skompromitowany. Paweł Kamiński na razie się uśmiechał. Niedługo Joanna zetrze mu ten uśmiech samozadowolenia z twarzy.