Читать книгу Rodzanice - Katarzyna Puzyńska - Страница 17

KSIĘGA DRUGA
Rozdział 10

Оглавление

Remiza Ochotniczej Straży Pożarnej w Lipowie.

Sobota, 31 grudnia 2016. Godzina 23.50.

Joanna Kubiak

Joanna zerknęła na zegarek. Za dziesięć dwunasta. Za dziesięć minut zacznie się Nowy Rok. Zawsze w takich momentach zastanawiała się, co przyniesie. Lubiła tę niepewność, choć czasem przywoływała wspomnienia. I palące wyrzuty sumienia.

Muzyka grała nadal, ale ludzie przestali tańczyć. Pogrążeni byli w rozmowach i dolewaniu sobie drinków. Część wyszła na papierosa. To był moment przerwy w zabawie. Półmetek przed północą. Niedługo odliczanie.

– Wszystko w porządku? Dobrze się bawisz?

Joanna odwróciła się na pięcie. Weronika Nowakowska, a właściwie już Podgórska. Wysoko upięte rude włosy. Biała sukienka z delikatną koronką. Wyglądała naprawdę pięknie. Ewelina Zaręba i Grażyna Kamińska bardzo się postarały, żeby zrobić z warszawianki najpiękniejszą pannę młodą w okolicy.

– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – odparła Joanna zamiast odpowiedzi.

Obie trochę sztywne. O Danielu nie rozmawiały na osobności ani razu. Zawsze spotykały się w towarzystwie Grażyny i Agnieszki.

– Powinnaś uważać – dodała dziennikarka. – Z nim będziesz miała same kłopoty. To czuć na kilometr.

Obie spojrzały w stronę wyjścia. Podgórski stanął właśnie w drzwiach. Galowy mundur. Równo przystrzyżona broda i dobrze ostrzyżone włosy. Uniósł paczkę papierosów. Dawał nowo poślubionej żonie znać, że idzie zapalić.

Dotychczas zachowywał się wzorowo.

*

Ślub mieli piękny. Kościół w Lipowie. Kolorowe światełka świątecznych dekoracji przełamywały biel stroików, którymi kobiety z Lipowa przyozdobiły ławki. Pracowały wszystkie razem, jak każe tradycja. Nawet te, które przyglądały się warszawiance z pewną nieufnością. Mimo kilku lat, które Weronika spędziła w tej miejscowości, nadal wiele z nich czuło, że nie jest do końca swoja.

Kościół pachniał kadzidłem i sosnowymi szpilkami. Joanna usiadła w ławce z tyłu. Nie pchała się przed ołtarz. Nie było tam miejsca dla takich jak ona. Doskonale to wiedziała. Z tyłu panował chłód. Miała wrażenie, że wielkie kościelne drzwi przepuszczają zimowy wiatr. A może tylko dopadły ją dawne wspomnienia.

– Danielu i Weroniko… – mówił stary ksiądz. Plamy wątrobowe na drżących rękach. Mlecznobiałe włosy. – Wysłuchaliście słowa Bożego. Przypomnieliście sobie olbrzymie znaczenie sakramentu małżeństwa i miłości w naszym życiu. W imieniu Kościoła pytam was, jakie są wasze postanowienia. Danielu i Weroniko, czy chcecie dobrowolnie i bez przymusu zawrzeć związek małżeński?

W kościele panowała cisza. Wszyscy byli skupieni na dwójce młodych ludzi stojących przed ołtarzem. Biała suknia i galowy policyjny mundur. Wzdłuż ławek umundurowani policjanci z komendy. Za Danielem i Weroniką świadkowie: Marek Zaręba i jego żona. Zaczerwienione twarze. Emocje.

– Chcemy.

– Czy chcecie wytrwać w tym związku, w dobrej i złej doli, w zdrowiu i w chorobie, aż do końca życia?

– Chcemy.

– Czy chcecie z miłością i po katolicku wychować potomstwo, którym was Bóg obdarzy?

– Chcemy.

Głos księdza załamywał się, kiedy recytował dalsze formułki. Joanna prawie go nie słyszała. Teraz rozległy się organy. Joanna odwróciła się. Znajdowały się na chórze nad wejściem do świątyni. Organista śpiewał z pasją. Nie rozróżniała słów.

– A więc – wydusił stareńki ksiądz, kiedy muzyka ucichła – podajcie sobie prawe dłonie i powtarzajcie za mną słowa przysięgi małżeńskiej.

Joanna poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Było w takich uroczystościach coś poruszającego, mimo że prawie każda prowadziła do zguby.

– Ja, Daniel, biorę sobie ciebie, Weroniko, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy jedyny i wszyscy święci.

Głos Podgórskiego drżał delikatnie. Patrzył Weronice prosto w oczy, trzymając ją za rękę. Jakby byli tam tylko we dwoje.

– Ja, Weronika, biorę sobie ciebie, Danielu, za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy jedyny i wszyscy święci.

– Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela – zagrzmiał stary ksiądz.

Joanna usłyszała, że trzasnęły drzwi. Ktoś chyba wyszedł z kościoła. Obróciła się za późno, żeby zobaczyć kto. Wstała ostrożnie i po cichu wydostała się z ławki. Młodzi zaraz wymienią się obrączkami. Standard. Bardziej interesowało ją, kto opuścił właśnie świątynię.

Wyszła na dwór. Zaczynały padać pierwsze w tym roku płatki śniegu. Dotychczas zima ich rozpieszczała, ale jak widać, to się miało skończyć. Ostatni dzień starego roku. Rozejrzała się. Za ogrodzeniem znikała właśnie niewysoka kobieta z farbowanymi na jaskrawy blond włosami. Strzałkowska.

– Jeszcze zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni.

Joanna odwróciła się natychmiast. Paweł Kamiński. Postępowanie wobec niego przystopowało. Wszyscy skupieni byli teraz na dopiero co uwolnionej Michalinie Kaczmarek. Kamiński zszedł na drugi plan. Nie znalazły się zdecydowane dowody oprócz słów podejrzanych, więc nie stracił ostatecznie pracy. Stracił stanowisko kierownika posterunku, a jego stołek zajęła dobrze Joannie znana Joanna Fijałkowska.

Dla takiego szowinisty jak Kamiński szefowa kobieta to musiało być nie lada upokorzenie. Jednak takie upokorzenie to za mało za wszystkie jego przewinienia. Joanna się złościła, że Kamiński może się z tego wywinąć. Mimo że napisała o nim ostrzejszy artykuł niż kiedykolwiek.

Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Kamiński odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę kościoła. Asysta umundurowanych policjantów salutowała właśnie wychodzącym na dwór świeżo poślubionym małżonkom. Wielkie płatki śniegu sprawiały, że scena przypominała bajkę. Joanna odwróciła się raz jeszcze w stronę, gdzie odeszła Strzałkowska.

A przecież za każdą, nawet najpiękniejszą bajką być może kryje się czyjeś cierpienie.

*

– Powinnaś uważać – powtórzyła Joanna, przyglądając się Weronice.

Cicho. Nie chciała robić sensacji. Wokół kręcili się przecież goście wesela połączonego z sylwestrem. Nadal nie umiała rozszyfrować rudowłosej warszawianki, ale mimo to uważała, że powinna ją przestrzec. Weronika zrobiła dużo dobrego dla Grażyny i Agnieszki. Chociażby dlatego zasługiwała na pomoc Joanny.

– Być może – odparła Podgórska. Z uśmiechem. Jeżeli ktoś patrzyłby z daleka, mógłby pomyśleć, że rozmawiają o czymś miłym. – Ale to moja sprawa. I Daniela. Nie twoja.

Twardo. Nie pozostawiając miejsca na dalsze dyskusje. Joanna skinęła głową. Nie czas było na rozwijanie tematu. Nie tu. Nie przy ludziach. Ruszyła do wyjścia.

– Za każdą piękną fasadą kryje się jakaś brudna tajemnica, co?

Klementyna Kopp stała w korytarzu prowadzącym na dwór. Popijała coca-colę z krzywym uśmiechem na przedwcześnie pomarszczonej twarzy. Dziennikarka przez chwilę doznała wrażenia, że była policjantka ją rozpoznała.

Szybkie bicie serca. Być może Joanna zrobiła błąd, że tak często bywała w Lipowie. Upewniła się, że Agnieszka Mróz i Grażyna Kamińska sobie poradzą. Będzie je oczywiście odwiedzać i pomagać im, ale wróci tu dopiero w styczniu dwa tysiące osiemnastego roku. Tak jak obiecała Rodomiłowi, zanim zginął.

– Nie wiem, o czym mówisz.

Joanna wyszła, zanim Kopp zdążyła odpowiedzieć. Wtedy zobaczyła Podgórskiego. Szedł za budynek remizy z papierosem w ustach. Najwyraźniej ktoś tam na niego czekał.

No właśnie. Joanna nienawidziła mieć racji.

Rodzanice

Подняться наверх