Читать книгу Filozofia religii - Группа авторов - Страница 32

DOWODY NA ISTNIENIE BOGA
Jacek Wojtysiak
O TYM, JAK DOWIEŚĆ ISTNIENIA BOGA
Komentarz
Jan Woleński

Оглавление

W moim tekście Niepoprawność dowodów na istnienie Boga znajduje się implicite lub explicite szereg komentarzy do artykułu Wojtysiaka. Niektóre uwagi powtarzam, inne rozwijam. Dotyczą one kwestii logicznych i krytycznych uwag o moich poglądach, wyrażonych przez Wojtysiaka.

Mój oponent (który twierdzi, że istnienie Boga można udowodnić) od razu deklaruje, że przedmiotem jego rozważań są teoretyczne argumenty na rzecz bożej egzystencji:

Argumenty za istnieniem Boga nierzadko nazywano dowodami. Jest to słuszne, jeśli przez dowód rozumie się ciąg zdań – składający się z przyjętych założeń oraz ich (wyprowadzonych według pewnych reguł) konsekwencji – którego ostatnim członem jest zdanie dowodzone. (Z odpowiednimi zmianami stosuje się to też do tzw. dowodu nie wprost). Jeśli jednak przez dowód rozumie się takiż ciąg, w którym założenia są w sposób niepodważalny prawdziwe, wszystkie zdania są jednoznacznie przekładalne na język określonego rachunku formalnego (co umożliwia ścisłą kontrolę związków logicznych między nimi), a reguły mają wyłącznie charakter dedukcyjny, niemal żaden argument filozoficzny (w tym teistyczny) nie jest dowodem. […] w niniejszym tekście będę preferował termin „argument”, a tytułowy zwrot „można dowieść istnienia Boga” będę rozumiał następująco: można – korzystając z powszechnie stosowanych reguł inferencyjnych (dedukcyjnych lub niededukcyjnych) – wyprowadzić tezę o istnieniu Boga z innych zdań; wiarygodność tych zdań (opartych na intuicji intelektualnej, ewentualnie wzbogaconej o wybrane tezy, filozoficznie zinterpretowanej, wiedzy potocznej lub naukowej) można okazać w sposób intersubiektywny (s. 76).

Uważam to wyjaśnienie za wysoce niezadowalające. Po pierwsze, każdy argument przebiegający zgodnie z dedukcyjnymi regułami inferencyjnymi daje się sformalizować. Po drugie, argument korzystający z reguł niededukcyjnych jest dowodem w innym znaczeniu niż dowód oparty na tym, że wniosek wynika logicznie z przesłanek. W szczególności brak powszechnie akceptowanego systemu logiki niededukcyjnej, np. indukcyjnej, sprawia, że trzeba wyraźnie odróżniać dwa rodzaje dowodów lub dwa rodzaje argumentów, lub przyjąć, że pojęcie argumentu jest szersze od pojęcia dowodu. Sytuacji tej nie zmienia fakt, że przesłanki dowodów dedukcyjnych są uzasadniane w sposób niededukcyjny. Wojtysiak posługuje się więc pojęciem dowodu w sposób niejednoznaczny. Dalej, pojęcie okazywania czegoś w sposób intersubiektywny nie jest dostatecznie ugruntowane. Wolno Wojtysiakowi wierzyć, że jego intuicja intelektualna wzbogacona o akceptowane przez niego tezy, naukowe lub potoczne, zinterpretowane w sposób filozoficzny, prowadzi do okazywania ich wiarygodności w sposób intersubiektywny, ale, jak historia filozofii uczy, jest to przeświadczenie oparte na lokalnym systemie filozoficznym. Wojtysiak wprawdzie z jednej strony dostrzega ten problem (przyznaje, że formułuje racje wiarygodne dla niego samego), ale, z drugiej, przeocza, że uzależnienie danego argumentu od przesłanek filozoficznych znacznie osłabia jego siłę.

Zasada racji dostatecznej jest bodaj najważniejszym elementem argumentacji Wojtysiaka i (jako metafizyczna zasada racjonalności) ma taką postać:

(MIR) Cokolwiek, co istnieje, posiada – w sobie lub poza sobą – rację swego istnienia.

Sformułowanie (MIR) jest, by tak rzec, chytre z punktu widzenia teizmu z uwagi na alternatywę „w sobie lub poza sobą”, albowiem jej pierwszy człon od razu sugeruje możność bytu z racją „w sobie”. Aby rzecz zneutralizować, bardziej zasadne jest uproszczenie tego wyrażenia do (od razu podaję w wersji równoważnościowej i pomijam analizę zwrotu „x istnieje”):

(MIR’) Dla każdego x, x istnieje wtedy i tylko wtedy, gdy x posiada rację swego istnienia.

Wojtysiak uważa, że zasada metafizycznej racjonalności (MIR) (przyjmuję, że w obu wersjach) (a) ma liczne potwierdzenia empiryczne oraz (b) trudno wyobrazić sobie poznanie (także naukowe) i ludzką praktykę bez tej zasady (pomijam dwa inne argumenty, gdyż mają bardziej filozoficzny charakter). Wszelako potwierdzenia empiryczne (MIR) i (MIR’) dotyczą faktów jednostkowych lub ich kompleksów, a nie całego uniwersum metafizycznego. Z tego, że każdy taki fakt ma rację swego istnienia, nie wynika, że istnieje racja wszystkiego. Jest to modyfikacja zarzutu B. Russella wobec F. Coplestona, problem, który został omówiony w moim artykule. Trzeba więc dodatkowego uzasadnienia dla (MIR’) jako orzeczenia o racji wszystkiego. Uwaga ta od razu modyfikuje argumenty (a) i (b), a jeśli tak jest, to oba nie stosują się bez dalszych analiz do bytów mających rację per se.

Wojtysiak lokuje (MIR) w kontekście słynnej kwestii Leibniza (LK) „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?”. Biorąc pod uwagę (MIR’) (to samo zresztą dotyczy (MIR)), zasada ta nie dostarcza odpowiedzi na (LK). Mówi tylko, że dla każdego x, x nie istnieje wtedy i tylko wtedy, gdy nie posiada racji swego istnienia. Sam Leibniz posługiwał się maksymą (ML) „Nic jest przecież prostsze i łatwiejsze niż coś”. Wojtysiak uważa, że przybliżeniem nic (to kategoria ontologiczna) w sensie Leibniza jest zbiór pusty i w tym punkcie odnosi się do moich uwag na temat (ML) (s. 88–89):

Być może ma rację Woleński (2017, s. 376), że coś (zbiór niepusty) jest konceptualnie lub konstrukcyjnie prostsze niż nic (zbiór pusty). Zawartość tego drugiego zbioru jest jednak ilościowo prostsza od zawartości pierwszego. Co więcej, ten pierwszy jest też bardziej złożony w tym sensie, że generuje problem, dlaczego zawiera taką a nie inną ilość (takich, a nie innych) elementów. Tam, gdzie nie ma światła, nie można pytać, dlaczego jego prędkość jest taka, a nie inna – tam zaś, „gdzie” nie ma nic, nie można pytać, dlaczego rzeczy jest tyle a tyle lub dlaczego zachodzą takie, a nie inne wielkości. Jeśli więc nic jest pod dwoma istotnymi (niezależnymi od naszych ujęć konceptualnych) względami prostsze niż coś, nieistnienie niczego (świata) jest możliwe, a nawet ontycznie preferowalne wobec stanu przeciwnego.

Problem pierwszy polega na sensie zdań z „nic” jako podmiotem, w szczególności wypowiedzi (*) „nic nie istnieje”. Jest chyba tak, że „nic” odnosi się do nic, a więc jest nazwą. Tego typu struktury były analizowane wielokrotnie, np. przez K. Twardowskiego i R. Carnapa, i kończyły się wnioskiem, że słowo „nic” jest raczej synkategorematem, a nie wyrażeniem kategorematycznym (w tym wypadku nazwą). Nie będę tego wątku kontynuował i przyjmę, że (*) jest logicznie w porządku. Zauważę tylko, że osobliwości gramatyki polskiej powodują, iż używa się (*), a nie zdania „nic istnieje”. Przyjmijmy, że zbiór pusty aproksymuje nic. To bardzo niejasne wyjaśnienie, ponieważ jeśli x stanowi aproksymację y, to wcale nie implikuje, że x = y (trzeba coś dodać, np. przejście do granicy). Zakładam (dla celów argumentacji), że zachodzi równość pomiędzy zbiorem pustym a nic. Wojtysiak uważa, że zbiór pusty jest ilościowo prostszy od zbioru niepustego. To jednak arbitralna propozycja, ponadto Leibnizowi chodziło o problem pojęciowy, a nie numeryczny. Zbiór pusty może być np. pojęciem pierwotnym w teorii mnogości. Ma wtedy bogatą treść, skoro jest podstawą rekonstrukcji, np. arytmetyki liczb naturalnych. Jeśli jest definiowany, to np. jako przekrój zbiorów niemających wspólnych elementów. W ogólności, rozmaite ilustracje nic w postaci zera czy pustej przestrzeni fizycznej wcale nie imponowały prostotą. Świadczą o tym chociażby dzieje liczby 0 (idea ta powstała w Indiach zapewne w związku z filozofią nicości buddyzmu, ale była obca Grekom i Rzymianom) lub kłopoty z działaniem na odległość. Wszystkie problemy z ilustracjami nicości były (i są) w zasadzie takie same, ponieważ, z jednej strony, mają eksplikować nic przy pomocy czegoś, co jest czymś. Jest przeciwnie niż utrzymuje Wojtysiak, nic generuje więcej problemów (pojęciowych) niż coś. Konceptualnie coś jest prostsze od nic m.in. dlatego, że negacja (całkiem skomplikowana operacja) jest uwikłana w drugie, ale nie w pierwsze. Nadto przykłady podane przez Wojtysiaka nasuwają obiekcję pomieszania zbiorów mereologicznych z dystrybutywnymi. Jest tak, że zbiór w pierwszym sensie jest prostszy, gdy ma mniej składników, ale mereologia wyklucza zbiory puste. Z tych powodów, moim zdaniem, bardziej naturalne jest pytanie „dlaczego miałoby (nie) istnieć nic, skoro istnieje coś?”.

Na koniec odniosę się do kwestii ekwiwokacji słowa „przyczyna” w kosmologicznych dowodach na istnienie Boga. Uważam mianowicie, że termin ten ma inne znaczenie w zdaniu (1) „Każdy byt ma swoją przyczynę” niż w zdaniu (2) „Wszechświat ma swoją przyczynę, czyli Boga”. Zdanie (1) wyraża myśl, że jeśli x jest bytem, to istnieje inny byt y, taki, że y jest przyczyną (racją) x. Bóg, o którym mowa w (2), nie jest skutkiem żadnej przyczyny różnej od niego. Wojtysiak utrzymuje, że ekwiwokacja nie ma miejsca, ponieważ w (1) i (2) (stosuję moje oznaczenia) przyczyna jest rozumiana tak samo, mianowicie jako coś, co wywołuje lub produkuje swe skutki. W szczególności to, czy bycie przyczyną korzysta z istniejących już bytów, czy też polega na creatio ex nihilo, jest rzeczą drugorzędną na ogólnym poziomie dowodu kosmologicznego. Dopiero potem wydobywa się specyficzne właściwości Boga będącego przyczyną świata, co nie zmienia statusu przyczyn, o których mowa w (1) i (2). Moje argumenty nie dotyczą jednak creatio ex nihilo, aczkolwiek warto zauważyć, że jeśli pojęcie przyczyny ma swój rodowód w praktyce codziennej i w nauce, to prosty, bezcielesny i niezmienny byt produkujący (stwarzający) coś z niczego jawi się wielce tajemniczo, ale być może nie mam wystarczającej wyobraźni teologicznej. Nie rozważam statusu przyczyn, ale znaczenie terminu „przyczyna”.

Posłużę się analogiami matematycznymi. Ciągowi liczb całkowitych …–n, –(n – 1), …, –3, –2, –1, 0, 1, 2, 3, … można przypisać to, że każda liczba całkowita ma poprzednik i następnik. Jeśli ktoś zdefiniuje obiekt k jako taką liczbę całkowitą, która nie ma poprzednika, zdefiniuje pojecie liczby całkowitej w nowym znaczeniu. To jednak prowadzi do tego, że mamy standardowe liczby całkowite i niestandardowe liczby całkowite – dla prostoty pomijam tutaj kwestię, czy taka definicja jest możliwa z punktu widzenia aksjomatyki liczb całkowitych. Z drugiej strony liczby naturalne są zarówno standardowe, jak i niestandardowe. Pierwsze są elementami ciągu N = 0, 1, 2, 3, …, a drugie są większe od każdej standardowej liczby naturalnej. Jeśli powiadamy, że żaden element ciągu N nie jest większy od wszystkich standardowych liczb naturalnych, to nie możemy powiedzieć, że nie istnieje niestandardowa liczba naturalna większa od wszystkich standardowych. Ekwiwokacja polega na tym, że termin „liczba naturalna” co innego znaczy w przesłance (odnosi się do standardowych liczb naturalnych) a co innego w konkluzji (odnosi się do niestandardowych liczb naturalnych). Jest jednak tak, że aksjomaty Peano dotyczą zarówno standardowych, jak i niestandardowych liczb naturalnych, np. zasada, że każda liczba naturalna ma następnik.

Wracając do liczb całkowitych: to, że każda liczba całkowita ma poprzednik i następnik, stanowi cechę formalną determinującą pewien aspekt pojęcia liczby całkowitej, nieposiadany przez niestandardowe liczby całkowite (pomijając kwestię ich istnienia). Łatwo dostrzec analogię z pojęciem przyczyny. W świetle (1) nie ma bytów niemających przyczyn (analogony poprzedników liczb całkowitych), a w świetle (3) są takowe, tj. byty niestandardowe (analogony niestandardowych liczb całkowitych). Nie wyklucza to tego, że niektóre własności tego, co standardowe i tego, co niestandardowe, np. produkcja skutków, mogą być wspólne dla obu rodzajów przyczyn (w sferze ontologiczno-formalnej w sensie Ingardena). Natomiast prawomocność stwierdzeń o ewentualnych przyczynach niestandardowych na podstawie przesłanek o przyczynach standardowych zależy od dobrze ugruntowanej teorii formalnej lub empirycznej. A teologia, łącznie z pomysłami Wojtysiaka, takiej na razie nie dostarczyła. Moim zdaniem, nigdy nie dostarczy, bo taka jest natura materii filozoficznych i dyskusja zawsze będzie zależała od tego, co kogo przekonuje, z takich lub innych powodów, np. wyznawanych przekonań dotyczących religii. Niemniej jednak, trzeba postulować jakieś minimum teoretyczne, np. to, że należy badać argumentacje teologiczne z punktu widzenia prostych rygorów metodologicznych. Kwestia ekwiwokacji do nich należy. Wcale nie twierdzę, że Wojtysiak sądzi inaczej, ale wydaje mi się, że nie dostrzega należycie faktu, iż res ad principiam venit.

Filozofia religii

Подняться наверх