Читать книгу Moich 12 żon - Olgierd Świerzewski - Страница 5

PROLOG

Оглавление

– Zanim cię zastrzelę, muszę cię o coś spytać – zaczął O’Shea. – Chciałbym zrozumieć, o co chodziło z tymi kobietami, dlaczego było ich aż dwanaście. Jesteś jakimś pieprzonym uwodzicielem czy chciałeś sobie coś udowodnić?

Zimna lufa rewolweru dotykała karku Malcolma. „Dlaczego mnie nie zastrzelił, zanim włączyłem silniki samolotu? – przemknęło mu przez myśl. – Przecież tak byłoby prościej…”

– Okrążałeś świat i trwoniłeś pieniądze, żeby się z nimi spotykać? – szepnął O’Shea, nachylając się do ucha Malcolma. – Przecież to niedorzeczne. Naprawdę były twoimi żonami? Miałeś dwanaście żon?

– Zanim odpowiem – rzekł spokojnym głosem Malcolm – pozwól, że teraz ja zadam ci proste pytanie.

– Mów.

– Intryguje mnie, dlaczego nie strzeliłeś do mnie, zanim uruchomiłem silniki. – Malcolm odwrócił się, spoglądając w oczy napastnika. – Nie byłoby prościej?

– Dobre pytanie. – O’Shea zaśmiał się, odchylając z powrotem na oparcie fotela. – Nie uwierzysz, ale po przemyceniu broni na lotnisko zapomniałem ją naładować. Beznadziejna historia. Przypomniałem sobie o tym dopiero, kiedy wsiadłeś. Czekałem więc, aż szum silników zagłuszy odgłos ładowania.

– Nie lepiej było skręcić mi kark? – dopytywał się Malcolm, dyskretnie zwalniając hamulec blokujący koła samolotu. – Pewnie świetnie to potrafisz.

– Chyba na moment straciłem wiarę we własne umiejętności – wyznał O’Shea. – Wiesz, ta sprawa z nabojami. Przygnębiło mnie to, skłoniło do przemyśleń. Poza tym – dodał – tak naprawdę nie wiem, kim jesteś. Nie wiem też, jak udało ci się przeżyć aż do teraz. Wolałem więc nie ryzykować. Stara dobra szkoła: nie pakuj się w sytuację, której nie umiesz ocenić.

– Rozumiem. – Malcolm wziął głęboki oddech, po czym pchnął drążki przepustnicy, wprawiając maszynę w ruch. – Jeśli teraz strzelisz, zginiemy obaj! – zawołał. – Nie zatrzymasz samolotu na pasie. Ale w powietrzu będziemy mieli dostatecznie dużo czasu, abyś poznał moją historię. Co ty na to?

– Imponujące – wyznał O’Shea z domieszką podziwu w głosie. – Starzeję się – westchnął, odkładając broń. – Beznadziejnie się starzeję – powtórzył, obserwując, jak samolot podrywa się z płyty lotniska, przelatuje nad plażą i leci w kierunku oceanu. – Teraz odpowiesz mi na pytanie?

– Tak – rzekł Malcolm. – Ale pozwól, że zacznę od początku, żebyś wszystko dobrze zrozumiał.

– Skoro tego chcesz... – odparł z westchnieniem O’Shea. Płonące nad widnokręgiem amarantowe niebo wywołało zapomniane uczucia. – Jest pięknie, mamy czas. Mamy dużo czasu. Bardzo dużo.

Lecąc beechcraftem z Seamusem O’Shea na pokładzie, wzdłuż iskrzącej się złotymi refleksami smugi, jaką zachodzące słońce rozpostarło na powierzchni oceanu, Malcolm wspomniał to sobotnie popołudnie, gdy frunęli jednosilnikowym Beechcraftem Musketeer nad górami Cairngorms i dziadek Stanley pozwolił mu po raz pierwszy ująć ster w drobne chłopięce dłonie. „Teraz nasze życie jest w twoich rękach – powiedział wtedy Stanley Starski i się zaśmiał. – Ufam ci”.

– Kiedy miałem czternaście lat – zaczął swoją opowieść Malcolm – dziadek pozwolił mi po raz pierwszy pilotować samolot. To był Beechcraft Muskeeter. Pamiętam tę chwilę, jakby to było wczoraj. Miałem stracha, ale byłem też cholernie zafascynowany tym, co się wydarzy. Podobnie zresztą jak teraz. Jak widać, życie jest pełne niespodzianek. Do dziś czuję tę kropelkę zimnego potu, która powolutku ześlizgiwała się po moim karku, wijąc się między krągłościami kręgosłupa przebijającego się spod skóry napiętej niczym u hinduskiego ascety.

– Hinduskiego ascety? – zaśmiał się O’Shea.

– Widziałem ich w Waranasi – odrzekł Malcolm. – Stąd to skojarzenie. W dzieciństwie byłem przeraźliwie chudy. W Waranasi było mnóstwo chłopaków równie szczupłych jak ja. To bardzo ciekawe ­miasto.

– Wiem – przytaknął O’Shea. – Spóźniłem się zaledwie kilka minut, aby cię tam dopaść.

– Poważnie?

– Jasne.

– Cholera, nie miałem pojęcia. – Malcolm pokręcił głową z niedowierzaniem.

– I co z tym pierwszym lotem? – O’Shea wrócił do tematu. – Poradziłeś sobie?

– To była piękna maszyna. Dziadek dodawał mi odwagi, zabawiając mnie anegdotami. „Kiedy prowadzę naszego »muszkietera« – mówił do mnie – wyobrażam sobie taniec z piękną kobietą. Kiedyś spotkałem taką w Buenos Aires, w wojskowej kantynie. Podczas naszego szalonego tańca pozwoliła mi przeczytać księgę tajemnic kobiecej duszy i ciała. Prowadziłem ją, trzymając tak blisko, że na samo wspomnienie brakuje mi tchu. Muzyka rozpalała zmysły, aż w cząstce mego ja poczułem magiczną energię. Nawet teraz dostaję gęsiej skórki, kiedy delektuję się smakiem tego wspomnienia. To był ogień, prawdziwy ogień. Ale jak to zwykle bywa, zapalił się gwałtownie i równie gwałtownie zgasł”.

– Tak mówił? – zapytał ze śmiechem O’Shea. – Podoba mi się ten facet.

– Tak właśnie – przytaknął Malcolm. – A potem wyznał: „Umieram ze śmiechu, gdy twoja babka zżyma się, kiedy wspominam podróże. Zrób lekki zwrot w prawo. Nie spinaj dłoni. Wierz w swoją wewnętrzną siłę, nie musisz jej udowadniać. Przecież jesteś silnym mężczyzną. Znajdź harmonię między maszyną a sobą. Harmonią jest życie, a tym, co czyni je szczególnym, jest miłość. Mówię o tym, bo tu, nad tymi górami, twoja babka powiedziała mi «tak», i wówczas wiedziałem, że w tym słowie kryje się zdobycie obu biegunów i najwyższych szczytów wszystkich pasm górskich. Miałem w życiu wiele kobiet, ale ona jedna była mi pisana. Wiedziałem o tym od zawsze. To moja nagroda za wiarę w życie. Skręć w prawo, wracamy. Stęskniłem się za nią”.

– Bardzo ją kochał? – zainteresował się O’Shea.

– Bardzo – przyznał Malcolm.

– To piękne. – O’Shea pokiwał głową.

– Jak na takiego faceta wydajesz się sentymentalny – zauważył Malcolm.

– Na takiego faceta?

– No, płatnego mordercę.

– Nie przyzwyczajaj się do prostych schematów. – Napastnik wzruszył ramionami. – Nie lubisz, jak biorą cię za macho, który poderwał dwanaście babek, co? Mówisz wtedy: „To nie tak, to bardziej skomplikowane, głębokie…”.

– Może masz rację – zgodził się Malcolm. – Ale w takim razie po jaką cholerę dybiesz na moje życie?

– I jak skończył się ten pierwszy lot? – O’Shea zignorował pytanie.

– Kiedy dotarliśmy na wschodnie wybrzeże – podjął na nowo Malcolm – dziadek przejął ode mnie stery. Lecieliśmy nisko, niemal tuż nad sinostalowym morzem, bryzgającym białą pianą. „A teraz przekażę ci pewną prawdę – rzekł do mnie ściszonym tonem, który krył w sobie zalążek tajemnicy. – Kiedy zrozumiesz, jak wielką siłą jest miłość, pojmiesz też, jak wszystko dookoła może nagiąć się do twojej woli”. – Po czym mnie spytał: „Ufasz mi?”. „Ufam – odrzekłem bez wahania. Na co wyłączył silnik samolotu i oznajmił: „Czasem, by unosić się w powietrzu, nie potrzeba niczego więcej poza miłością i niezłomną wolą.

– I? – spytał zaintrygowany O’Shea.

Malcolm milczał owładnięty wspomnieniami.

– I? – naciskał O’Shea.

– I po przebyciu kolejnych osiemdziesięciu mil nasz samolot dotknął bezpiecznie płyty małego lotniska w Montrose. Uwierzysz?

– Wierzę. – O’Shea westchnął. Wzruszyła go historia opowiedziana przez Malcolma. – Miałeś niezwykłego dziadka. Wierzę…

Moich 12 żon

Подняться наверх