Читать книгу Moich 12 żon - Olgierd Świerzewski - Страница 7
ZOFIA GORDON
ОглавлениеNa drugi dzień po pogrzebie babka Zofia zabrała Malcolma na piknik przy klifach, niedaleko jej domu w St. Cyrus. Niespokojna tafla wody miała stalowy kolor, a słońce od czasu do czasu przebijało się przez chmury wąskimi, świetlistymi smugami, które Malcolmowi kojarzyły się z artystycznym wyobrażeniem mocy Boga. Do plaży poniżej klifu wiodła wąska, stroma ścieżka, porośnięta z obu stron krzewami fioletowych wrzosów, których kwiaty, rozgniecione na dłoni, pachniały nostalgią i słonym morskim wiatrem. Stąpając między nimi, babka Zofia śpiewała:
O, kwiecie Szkocji,
Kiedy zobaczymy
Cię ponownie,
Któryś walczył i umarł za
Twe małe wzgórza i doliny.
– Przychodziliśmy tu z twoim dziadkiem – odezwała się do wnuka, siadając na kamieniu i zawiązując na włosach chustę w granatowo-żółtą kratę, a były to barwy tartanu klanu Gordonów. – Niezależnie od pogody. Codziennie. Lubił to miejsce, ten mały klif tutaj. – Wskazała ręką skały, o które rozbijała się pienista fala. – Potrafiliśmy milczeć godzinami, zawinięci w koc, siedzieliśmy obok siebie i spoglądaliśmy na horyzont. Za to kiedy wracaliśmy do domu, gadaliśmy ze sobą na okrągło. Jadalnię i salon wypełniały jego niedorzeczne opowieści. Podejrzewam, że połowę z nich zmyślił, choć przysięgał, że osobiście je przeżył. Jeśli chciał mnie zdenerwować, to opowiadał o poznanej w Paryżu Murzynce, która się w nim zakochała i namawiała go na wspólne życie w Afryce, gdzie mógłby zabierać myśliwych samolotem na safari. Mówił o totemie, który sprawił, że córka Beduina co dzień szeptała mu na ucho, aby do niej wrócił. Irytował mnie historią o Chince, która przepłynęła jakoby w bambusowej dżonce Pacyfik, żeby go odnaleźć w Ameryce. Twierdził, że przebył Andy w poszukiwaniu wskazówek dotyczących skarbu Tupaca Amaru ukrytego gdzieś w Polsce. Fantazjował jak nic. A zresztą kto go tam wie. Opowiadał też, że gdy w środku nocy otwiera okno, słyszy śpiew wieloryba. Twierdził, że rozumie słowa tej pieśni przepełnionej tęsknotą. Czekał, aż go poproszę, aby mi o tym opowiedział. Ale z przekory nie zrobiłam tego i dziś bardzo żałuję. Chciałabym poznać jej treść. Bardzo…
– Poznam ją i ci opowiem – przyrzekł wnuk uroczystym tonem.
– Wiem, Malcolmie, wiem – odparła z uśmiechem babka. – Stanley mi to przepowiedział. Mawiał, że nosisz w sobie ciekawość świata. Twój dziadek był fascynującym mężczyzną. Czasem, wracając znad morza, w ostatniej chwili unikaliśmy deszczu. A bywało, że nas zmoczył do suchej nitki. Pamiętam, jak któregoś letniego popołudnia całkiem przemoczeni wpadliśmy do domu i od razu zaczęliśmy się całować jak podczas miesiąca miodowego. Cholera, będzie mi go brakować, Malcolmie, i to bardzo. Aż strach pomyśleć, jak tęsknota trawi cię od środka, jak człowiek boi się ciszy wokół siebie. W te ostatnie dni gadam do siebie i gadam, aby odgonić tę ciszę i złe myśli.
Jej szczupła, surowa twarz wyrażała więcej determinacji niż smutku, jakby brytyjskie wychowanie, jakie otrzymała, zabraniało jej okazywania emocji.
– Będę do ciebie przyjeżdżać tak często, jak się da – obiecał wnuk. Wypowiadając te słowa, poczuł się dojrzalszy o kilka lat.
Przez dłuższą chwilę milczeli, obserwując, jak fale uderzają miarowo o brzeg klifu.
Wreszcie ciszę przerwała babka:
– Stan powiedział do mnie pewnego razu: „Zofio, nasz mały Malcolm ma duszę marzyciela i nutkę szaleństwa po mnie, a klasę, mądrość i otwarte serce po tobie. Nauczmy go żyć z honorem, kochać i marzyć. Niech kroczy przez życie z wysoko uniesioną głową i ze śmiałym spojrzeniem. Może nie zawsze będzie dzięki temu zwyciężał, może okradną go wiele razy ze złudzeń i z wiary, ale ostatecznie czysta dusza będzie smakowała jak popołudniowa drzemka w hamaku rozwieszonym między kwitnącymi jabłoniami”. Miał ten swój własny barwny język. Kiedy uczył się angielskiego, często używał porównań, i tak mu zostało. Gdy się na niego gniewałam, mawiał: „Zośka – tak mnie nazywał, po polsku – jesteś jak lodowa pani”. A kiedy się martwił, powtarzał: „Moja dusza jest ciemna jak polarna noc”.
Zofia Gordon westchnęła głęboko, jakby chciała, aby w tym właśnie momencie jej dusza uleciała wraz z oddechem ku niebiosom i by znów, jak tamtego popołudnia, mogła się kochać z mężem jako panna młoda.
– Idziemy czytać Giaura – zakomenderowała, podnosząc się gwałtownie. Nie chciała, by wzruszenie odebrało jej siły.
Tamtego popołudnia, myjąc naczynia po kolacji, Malcolm przyjął słowa dziadka jako swoją życiową dewizę i poczuł się w obowiązku wypełnić ten testamentowy legat wobec swojego życia. Intrygowało go to, co dziadek powiedział o ludziach, których Malcolm miał w przyszłości spotkać, a którzy mieli się stać powodem jego rozczarowań, lecz wizja czystej duszy była czymś, co przemawiało do jego wyobraźni mocniej niż obawa. Wyobrażał sobie siebie jako Lancelota z Jeziora – w białej szacie, walczącego honorowo z bandą nikczemnych opryszków. Niemal fizycznie odczuwał ból od uderzeń kijami, gdy spętany podstępnie siecią, musiał ustąpić brutalnej sile. Widział siebie umierającego ze wzrokiem utkwionym w niebo. Wtedy po raz pierwszy w życiu zrozumiał, że śmierć nie jest najsmutniejszym z możliwych zakończeń dla poematów czy powieści. „Jeśli umiera się godnie, w zgodzie ze swoim sumieniem, a jeszcze lepiej za słuszną sprawę, śmierć może być słodka” – rozmyślał. Kiedy zakręcił kurek, był już przekonany, że wie, na czym polega życie z podniesioną głową i umieranie pełniejsze niż życie tych, którzy je odbierają.
– Babciu – poprosił spokojnym, mocnym głosem – chcę dziś zamiast Giaura poczytać o umieraniu. Chcę, żebyś pokazała mi te fragmenty książek, które opisują śmierć szlachetnego bohatera.
Zofia Gordon spojrzała na wnuka z tajemniczym uśmiechem i rzekła:
– Mądra prośba. Tak zrobimy. Choć nie mogę ci obiecać, że każdy z bohaterów będzie zawsze krystalicznie czysty. Niektórzy bywają dalecy od ideału. Tych lubię najbardziej, tych poszukamy. Ale zaczniemy od ulubionego tekstu twojego dziadka, bez którego, jak twierdził, Szekspir nie napisałby sławnego monologu Hamleta.
I zaczęli od Platona, od rozważań na temat śmierci w Obronie Sokratesa.
Tej nocy Malcolm nie spał. Gdy tylko przymykał powieki, widział oczami wyobraźni scenę, w której Sokrates przemawia do obłudnych Ateńczyków, nazywając śmierć czymś dobrym, wybawieniem od trosk, błogim snem lub początkiem nowego, lepszego stanu. Malcolm czuł, że odtąd słowa greckiego filozofa i jego odwaga będą dlań stanowiły wzór na resztę życia. W końcu, aby dopełnić ceremoniału inicjacji, postanowił raz jeszcze przeżyć moment wschodu słońca. W tym celu tuż po czwartej nad ranem, gdy zwiewna, błękitna wstęga w rękach tancerki jutrzenki zwiastowała rychłe pojawienie się słonecznych prześwitów, uznał, że czas iść nad morze. Zjawił się niczym duch przed pogrążoną we śnie Zofią Gordon i, delikatnie łapiąc ją za dłoń, wyszeptał:
– Zbudź się, bo przegapimy wschód słońca.
Zofia Gordon otworzyła oczy i przez moment starała się rozpoznać, czy obraz stojącego przed nią wnuka jest tylko snem, czy też chłopiec, nie mogąc spać, chce podzielić się z nią jakąś myślą.
– Malcolm? – spytała szeptem, aby się upewnić, że jej świadomość opuściła już obszar sennych wizji.
– Chodź – powtórzył wnuk. – Nie możemy przegapić wschodu słońca. Nie dziś.
– No tak – zgodziła się bez wahania. – Masz rację. Przynieś mi płaszcz.
Poranek był chłodny, ale towarzyszyły im poczucie misji i wywołująca dreszcz ekscytacja. Czekali. Nad ich głowami od czasu do czasu przelatywały mewy, które penetrowały plażę w poszukiwaniu pożywienia pośród tego, co morze pozostawiło po nocy na brzegu. Mieli wprawdzie ubrania wierzchnie, ale i tak drżeli z zimna i niewyspania.
Tymczasem Wielki Artysta dyskretnie dodawał delikatne błękitno-szare smugi, którymi znaczył granat nieba. A potem, jakby wzywając ludzkość na wielki wiec, rozpalił za horyzontem ogień. Jego łuna w postaci jasnych odcieni oranżu, czerwieni, amarantu i fioletu zawisła nad powierzchnią morza, przykryta od góry plafonem granatu, na którym powoli blakły srebrne cyrkonie gwiazd.
Słońce, niczym pomarańczowa kropka z obrazu Claude’a Moneta, pojawiło się nagle, jak nieoczekiwany gość na tle porannego nieba. Poczuli otuchę, radość niemal pierwotną, spełnienie.
– Co powiesz na mocną, gorącą kawę? – spytała wnuka Zofia Gordon.
– Nigdy takiej nie piłem – przyznał Malcolm.
– No to spróbujesz dzisiaj – odparła babka z uśmiechem. – Zawsze, ilekroć o świcie będziesz czuł smak kawy, przeniesiesz się na moment w to miejsce, w ten czas. Często będzie ci źle, będziesz czuł lęk przed tym, co przyniesie dzień, ale wtedy przymknij powieki, zatrzymaj na języku ten smak i wróć tu myślami. Z dziadkiem będziemy zawsze czekać na ciebie, by dodać ci otuchy.
Poczuł dreszcz, gdy to powiedziała. Dopiero teraz zrozumiał, jak niezwykłą była kobietą, i uwierzył, że mimo zasłoniętych oczu Stanleya Starskiego jego serce mogło poczuć do niej miłość.
Kawa miała cierpki smak. Malcolm spojrzał na jej czarny okrąg, delikatnie pieniący się beżowym puchem na obrzeżach filiżanki, i dyskretnie, tak aby babka nie zauważyła, dosypał cztery małe łyżeczki cukru. Ponownie wciągnął w nozdrza aromat przypominający mu zapach palonych w ognisku orzechów laskowych, które wraz z Percym i Garethem wrzucali w płomienie ogniska, czekając, aż zaczną z hukiem pękać. Próbował zapamiętać smak napoju, by w przyszłości, ilekroć go rozpozna, mógł również odnaleźć drogę do tego miejsca i do tej chwili.
Po powrocie do Glasgow Malcolm rozpoczął pracę nad sobą. W ćwiczeniach fizycznych i duchowych, w ascetycznym trybie życia pozbawionym drobnych przyjemności szukał łączności ze światem mistyki. Pod wpływem autobiografii Gandhiego obiecał sobie rozwijać wrażliwość na ludzką krzywdę, poniżenie i niesprawiedliwość. Ponadto, w tajemnicy przed ojcem i matką, czytał poetów romantycznych i czekał, gdy nadejdzie ten moment, w którym zatraci się w miłości.
Kilka lat później Zofia Gordon znalazła dla siebie zajęcie: wsparła pomysł stworzenia w St. Cyrus szkoły pielęgniarek przy funkcjonującej już szkole podstawowej. Malcolm spędzał w jej domu każde wakacje, cierpliwie znosząc postępującą demencję babki i oskarżenia, że chce ją otruć strychniną ukrytą w dżemie porzeczkowym.
Tydzień przed śmiercią nagle odzyskała jasność umysłu.
– Malcolmie – zagadnęła go znienacka w sobotni poranek – zabierz mnie na przejażdżkę samolotem.
– Dobrze, babciu – odrzekł wnuk, zastanawiając się, czym jest bardziej zdziwiony: nagłą prośbą babki czy widokiem dużego ptaka na gałęzi gruszy w ich ogrodzie. – Babciu, co siedzi na drzewie? – spytał, mrużąc powieki, aby lepiej się przyjrzeć kształtowi zwierzęcia siedzącego dumnie na tle tarczy wschodzącego słońca.
– To paw – wyjaśniła spokojnym głosem Zofia Gordon.
– Jak to paw? – Malcolm nie krył zdumienia. – Skąd się tu wziął?
– Przylatuje tutaj codziennie – rzuciła niedbale, nalewając kawę. – Czas na nas, szykujmy się do lotu.
– Dokąd chcesz polecieć, babciu?
– Chciałabym się przelecieć nad zielonymi wzgórzami Cairngorms.
I polecieli. Zofia Gordon była trochę rozczarowana, że nie był to otwarty dwupłatowiec, w którym jej szal powiewałby jak dawniej niczym ogon chińskiego smoka podczas uroczystego przywitania nowego roku.
Wschodzące słońce rozpalało ciemne sylwetki gór, wypełniało czerwonym ogniem doliny, wciąż pozostawiając niebo w odcieniu bladego fioletu. Malcolm chwycił dłoń babki. Zrozumiał, że to ich ostatnie wspólne chwile. W nocy, w poświacie księżyca, wydało mu się, że widzi przez uchylone okno dwa wielkie ptaki unoszące się nad powierzchnią morza.
W dniu pogrzebu Zofii Gordon zerwała się burza. Kobiety musiały przytrzymywać dłońmi kapelusze, aby wiatr ich nie zerwał i nie cisnął w morze. Przemówienie nad trumną wygłosił ojciec Malcolma Robert Falcon Starski, który w prostych, dosadnych słowach scharakteryzował swą matkę jako damę, dumną przedstawicielkę tego wszystkiego, co najlepsze w brytyjskiej tradycji.