Читать книгу Moich 12 żon - Olgierd Świerzewski - Страница 6

STANLEY STARSKI

Оглавление

Dziadek Malcolma Stanley, a właściwie Stanisław Starski, przybył do Szkocji prosto z pól bitewnych Francji niedługo po klęsce aliantów latem 1940 roku. Wcześniej uczestniczył w kampanii wrześniowej, a po kapitulacji polskiej armii przedostał się do Rumunii; z Konstancy przez Bejrut i Włochy. Tam trafił na portowe nabrzeże Marsylii, pełen nadziei na dalszą „potyczkę ze szkopem”. W odwiedzanych miastach wyszukiwał przedmioty, które wzbogaciłyby jego nieokiełznaną ciekawość świata. Spłowiały plecak pełen był najdziwniejszych przedmiotów, które, jak twierdził, były jego druhami we wszystkich opresjach, jakie go spotykały w następnych latach. Wśród tych skarbów znalazły się między innymi samotasujące się karty, które kupił od Cygana w Konstancy, a z których można było odczytać odpowiedzi na niemal wszystkie pytania zakochanego serca. Stanley utrzymywał, że nigdy się nie myliły, bo tak naprawdę miłość przemawia tym samym językiem pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. W jego bagażu znajdowała się również buteleczka opleciona czerwoną nitką z kabalistycznymi napisami, wypełniona bliżej nieokreślonym wywarem; kupił ją od pewnego Żyda z Lubartowa, który przysięgał na świątynie Salomona, że dzięki wywarowi i zaklęciom jego duch bez przeszkód przemierzył świat od bieguna do bieguna. W plecaku obok buteleczki spoczywała księga kupiona na targu w Bejrucie. Na próżno było w niej szukać choćby jednego słowa, ale gdy położyło się na niej dłoń, jak przekonywał sprzedawca, popijając miętową herbatę, księga pozwalała odczytać historię miłości zarówno tej byłej, jak i tej przyszłej. Kolekcję uzupełniał totem z drzewa sandałowego; Starski nabył go od pewnego Murzyna z Legii Cudzoziemskiej, którego spotkał w porcie w Marsylii, a który gwarantował podziw kobiety podczas miłosnych uniesień. Wśród skarbów znajdowała się też malutka urna z czerwonego porfiru, posklejana po licznych stłuczeniach – Starski zdobył ją w okolicach Neapolu, a według zapewnień jednookiego weterana, który był tak stary, że mógł być uczestnikiem wyprawy „tysiąca czerwonych koszul” Garibaldiego, miała ona zawierać prochy sławnego gladiatora Spartakusa, co więcej, z każdego mężczyzny miała czynić śmiałka obojętnego na śmierć i inne niebezpieczeństwa. Odtąd urna zawsze towarzyszyła Stanleyowi Starskiemu w kokpicie jego myśliwca.

Po przybyciu na Wyspy ze swoim cennym ładunkiem Stanley Starski został włączony do jednostki RAF-u i, jak to powtarzał wnukowi, miał cholerne szczęście, że w jednej z potyczek nad Morzem Północnym oślepiło go słońce i nie zauważył nadlatującego szkopa. Ranny, ścigany przez dwa zajadłe meserszmity, doleciał swoim Hawker Hurricane do wschodniego wybrzeża, a tam, z rozbitego samolotu, trafił wprost do szpitala w Hillside, w Angus. W szpitalu nie był pewien, czy bliżej mu do tamtego, czy do tego świata, postanowił więc ułatwić Bogu wybór i zakochał się w babce Malcolma Zofii Gordon. A skoro, jak twierdził, była to „miłość jego życia”, umieranie należało odłożyć na później. Przysięgał przy tym, że w Zofii zadurzył się od pierwszego wejrzenia, co zawsze wywoływało jej śmiech, gdyż wyznał dziewczynie miłość, zanim mógł ją dostrzec zza bandaży, którymi obwiązane były jego oczy i czoło.

– Oczy nie były mi do niczego potrzebne – bronił się Stanley, gdy Zofia Gordon kpiła z jego egzaltacji, i przykładając dłoń do serca, dodawał: – Widziałem cię wzrokiem mej duszy. Czułem drżenie naszych ciał, kiedy byłaś blisko, nie było więc sensu walczyć z tym uczuciem. Trzeba było cię kochać i zdobywać, żebyśmy pozostali ze sobą na wieki.

I zdobywał ją. Trzeba przyznać, robił to z cierpliwością, której nigdy by się u siebie nie spodziewał, doznając przy tym wielu rozczarowań. Przez następne tygodnie Zofia Gordon otrzymywała zaproszenia na kolacje i tańce, listy i kwiaty, prezenty i cudem zdobywane słodycze.

Każdego wieczoru Stanley Starski kładł dłoń na karty kupionej w Bejrucie księgi i starał się poznać opowieść o miłości, która wypełniła go, odbierając sen i zwykłą wesołość. W końcu bliski rozpaczy oznajmił ukochanej, że nie może bez niej żyć i palnie sobie w łeb z rewolweru Enfield, kaliber 9 mm, wyprodukowanego przez Albion Motor Ltd. z Glasgow. Uśmiechnęła się szeroko niczym gwiazda filmowa z hollywoodzkiego afisza i, poczochrawszy mu dłonią włosy, odeszła, nie mówiąc ni słowa. Lecz młody porucznik nie byłby sobą, gdyby jej gestu nie odebrał jako oznaki czułości; odłożywszy na jakiś czas decyzję o strzelaniu do siebie z enfielda, czynił więc awanse z jeszcze większym zapałem.

Wiele lat później Zofia Gordon wyznała, że zakochała się w szalonym pilocie niemal od razu po jego nieoczekiwanym wyznaniu.

– Kiedy przywieźli go do naszego szpitala, miał ranną głowę i poparzone dłonie. Cudem ocalał z płonącego samolotu – opowiadała. – Gdy nachyliłam się nad nim, by poprawić bandaże, on, nie zważając na swój stan, z ujmującym akcentem wyszeptał mi do ucha, że warto było oberwać, żeby spotkać anioła. A potem dodał ledwie słyszalnie: „Aniele, moje serce powiedziało mi, że to ty. Los wyznaczył mi kochanie ciebie tak, jak mężczyzna może kochać kobietę. Będę cię kochał do ostatniego tchnienia”.

I Zofia Gordon, ujęta tym całkowicie niedorzecznym wyznaniem, zauważyła ze zdziwieniem, że przystaje na częstsze dyżury, by tylko spędzać więcej czasu przy polskim oficerze. Po tygodniu mycia go i podawania mu kaczki znała już jego ciało w takich szczegółach, jakby byli małżeństwem z długoletnim stażem. Ilekroć dotykała jego skóry, miała nieodparte wrażenie, że czułość i jakaś przedziwna, zniewalająca aura unoszą się nad nim na kształt aureoli. Jednak mimo tego mistycznego doznania przez następne kilka miesięcy Zofia Gordon odsyłała z kwitkiem nieustępliwego Polaka. Nie chciała mu dawać satysfakcji z łatwego podboju.

Doszedłszy do wniosku, że najlepszym lekarstwem na cierpienia miłości będzie walka z wrogiem, dziadek Malcolma zgłosił się do Polskiego Zespołu Myśliwskiego, wspierającego działania aliantów w Afryce Północnej. Podczas nocy spędzonych na Saharze nauczył się od starego Beduina sztuki przesyłania słów za pomocą wiatru. Wiele lat później babka Malcolma wyznała, że co noc budziło ją miłosne wyznanie, które wiatr szeptał do jej ucha, gdy znużona całodzienną pracą kładła się do snu.

– Wtedy poczułam, że za nim tęsknię – przyznała, łamiąc swą zasadę niemówienia o miłości.

Starski pisał listy, przysyłał kwiaty, snuł wizje i marzenia. Wszystko na próżno. Zdawkowe odpowiedzi ukochanej sprawiły, że przestał wierzyć w opowieści, które wypełniały jego wyobraźnię, gdy kładł dłoń na swej księdze. Wobec braku zainteresowania ze strony wybranki swego serca, pod wpływem impulsu, a może wiedziony wizją poznania kolejnych tajemnic świata, wyruszył na Daleki Wschód, gdzie udało mu się zaciągnąć do walczącej z Japończykami 23. Grupy Myśliwskiej amerykańskich sił powietrznych. Ranny w wyniku ataku, którego dokonał japoński kamikadze marzący o nieśmiertelnej sławie, Starski doleciał swoim Curtiss P-40 z obciętym ogonem do lotniska, wzbudzając przy tym podziw i zdumienie kolegów.

– To wtedy po raz pierwszy miłość do Zofii utrzymała mnie w powietrzu – wyznał po latach wnukowi podczas pewnego deszczowego listopadowego wieczoru w St. Cyrus, gdy siedział w fotelu, popijając whisky Macallan i paląc cygaro Arturo Fuente, którego zapach przywodził Malcolmowi na myśl starą bibliotekę pełną książek podróżniczych.

Po powrocie do Szkocji bliskość Zofii sprawiła, że Stanley Starski ponownie poczuł ból namiętności. Mimo że aromat i smak fajki – zgodnie z zapewnieniem sprzedawcy z Singapuru ubranego w jedwabny changshan – pozwalały zapomnieć o tęsknocie i dawały ukojenie, znów rozpoczął swe daremne starania. Na nic się zdało wypisane na niebie wyznanie miłości, które Zofia Gordon zauważyła, gdy wyjrzała przez okno szpitala w Hillside, a za które młody porucznik otrzymał naganę od przełożonych.

– Brakowało mi kropki nad i, czegoś, co by mnie ostatecznie przekonało – przyznała babka Malcolma, wzruszając ramionami, gdy wnuk starał się dociec przyczyny jej oziębłości.

W końcu Stanley Starski napisał do swej ukochanej, że utraciwszy nadzieję na jej miłość, pogrążył się w otchłani, i uznał, że lepsza od życia pozbawionego światła będzie śmierć. Na dowód prawdziwości tych słów zgłosił się do eskadry nocnych myśliwców i poleciał do Berlina swoim de Havilland Mosquito. Wrócił cudem na jednym silniku, rzężącym ciężko w konwulsjach. Później się przyznał, że robił to wszystko po to, aby nie dać jej o sobie zapomnieć. Malcolmowi mówił: „Z nami było tak, jak z Darcym i Liz Bennett: niby mieli się ku sobie, a żadne z nich nie mogło się przełamać”. I być może ostatecznie nic by z tego nie wyszło, gdyby nie to, że Stanley nagle zniknął, przestał pisać i zapadł się pod ziemię.

Zofia Gordon dotkliwie odczuła tę stratę. Wpadła w rozpacz, myśląc, że zginął. W garnizonie powiedziano jej, że żyje, lecz przeżywa załamanie nerwowe. Myślała, że ma to związek z nieodwzajemnioną miłością, lecz ich wspólny przyjaciel Marc Kavendish wyprowadził ją z błędu, mówiąc, że w sierpniu Stanley zgłosił się do jednostki odbywającej loty nad walczącą Warszawą. Że wrócił odmieniony, jakby zgaszony. Odtąd unika wszystkich i pije. Musiała to być prawda, bo wiele lat po wojnie Malcolm zastawał dziadka w stanach bolesnej melancholii przy pustej butelce macallana. Zdarzało mu się widzieć, jak dziadek płacze. Pijany, powtarzał wówczas, że nic nie mógł zrobić, że może trzeba było runąć w sam środek tych zgliszcz, zginąć tam; a tymczasem on uciekł, zostawiając swój kraj i krwawiącą Warszawę.

Zofia wiedziała, że nadszedł czas uczynić krok w stronę porucznika Starskiego, inaczej mogła go stracić. Napisała do niego list, informując go w nim, że będzie na sobotnim balu dobroczynnym, jeśli więc udałoby mu się zdobyć na ten wieczór przepustkę, to będzie jej miło cieszyć się jego towarzystwem.

– „Cieszyć się moim towarzystwem”! Cóż to za nadęty brytyjski styl – kpił po latach Stanley Starski, czym narażał się na surowe spojrzenie małżonki, okraszone uniesioną prawą brwią. – Jasna cholera – klnął, widząc jej wzrok. – Nadal kocham tę dziewczynę na zabój.

Aby jednak Stanley nie miał poczucia, że zdobycie jej przychylności jest sprawą łatwą, w swym liście Zofia Gordon postawiła mu oryginalny warunek: przed balem ma ją przewieźć samolotem nad zielonymi wzgórzami Cairngorms. Każdy racjonalnie myślący mężczyzna uznałby, że czas sobie dać spokój. Ale nie porucznik Starski. Jako łapówkę wręczył komendantowi lotniska swój złoty pamiątkowy zegarek Patek Philippe, który dostał od ojca, i z lotniskowego hangaru ze starociami wydobył dwupłatowiec Bristol Fighter, pamiętający jeszcze I wojnę światową. Z trudem kryjąc ekscytację za woalem etykiety, Zofia Gordon zajęła tylne miejsce przeznaczone dla strzelca i, lecąc ponad taflą jeziora Loch Muick, tuż pod nisko zawieszonymi chmurami, poczuła, że może temu Polakowi powierzyć swe życie.

Po kilku szklaneczkach szkockiej Stanley powtarzał, że nawet Hemingway w Pożegnaniu z bronią nie ujął tak pięknie miłości, jaka połączyła pielęgniarkę i rannego żołnierza, i że on musi tę historię napisać na nowo.

– Malcolm – rzekł do piętnastoletniego wówczas wnuka – mężczyzna potrafi czasem kochać tak mocno, że wypełniają go całego, od palców stóp do zmierzwionych przez wiatr włosów na czubku głowy, namiętność i tęsknota za kobietą. Nie wiem, dlaczego się tak dzieje. Nie wiem, skąd u nas taka słabość do tych niedoskonałych istot. Ale zapamiętaj sobie dobrze: facet, który tego nie odczuł i nie przeżył choć raz w życiu, zawsze będzie jak niedotarty silnik. Całe życie będzie takim zdystansowanym prześmiewcą jak mój syn, a twój ojciec, który nie odróżniłby kobiety od manekina w sklepie. Dlatego wyprzedzam go w kraulu przynajmniej o jedną długość. On ciągle nie rozumie dlaczego, skoro morze to jego żywioł, nie mój. A to przecież takie proste: dzięki miłości mam pojemniejsze płuca niż on. I dlatego też o mojej miłości do twojej babki napiszę tak bardzo patetycznie, że cynicy nie przebrną nawet przez jedną stronę tej opowieści.

Nie napisał. Kilka miesięcy później dostał zawału, gdy o poranku ścigał się z synem do utraty tchu w morzu chłodnym jak oddech śmierci.

Moich 12 żon

Подняться наверх