Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 10

Оглавление

6

Kościół anglikański

Pastor Hugh Stratton zauważył modlącego się Oskara, nie wiedział jednak, że chłopiec się modli. Stał na skraju skarpy, trzymając wiadro w każdej z długich rąk o białych dłoniach. Modlił się w duchu, wargi mu się nie poruszały. Błagał Boga, aby ojciec nie umarł. W piersi czuł chłód i bolesny skurcz, a ból ramion zdawał się nie mieć żadnego związku z wiadrami. „O Boże, oszczędź go, proszę, nawet jeśli popełnił ciężki błąd. Niech jego krew dołączy do Twego męczeństwa. Nie dopuść, by odszedł z tego świata w niewiedzy. Słodki Jezu, który za nas umarłeś, zedrzyj mu zasłonę z oczu, aby ujrzał światło prawdy. Nie pozwól, by się pogrążył w wiekuistych ciemnościach. Spraw, by zasiadł obok Twych świętych w niebiesiech”. Nie modlił się o siebie, choć pod słowami modlitwy czaiły się inne myśli. Starał się je zagłuszyć, wciskały się jednak w każdą szczelinę między słowami modlitwy. Widział ojca z drewnianą skrzynką o małych uchwytach, widział, jak pani Williams pakuje walizkę. Wybierała się „do agencji”, groziła już tym uprzednio. Oskar nie miał pieniędzy, aby płacić pani Williams. Uznał te myśli za samolubne i odsuwał je od siebie ze wszystkich sił, lecz w jego umyśle zapanował tłok jak w sali zebrań. Podjął na powrót modlitwę.

Hugh Stratton nie był przyzwyczajony do takich modłów. Dostrzegł tylko chłopca trzymającego wiadra w ręku. Bolało go w krzyżu. Znowu ta rwa kulszowa! Ból promieniował na udo, sięgając aż do łydki, pulsował w lewym pośladku i lewym jądrze. Pastor nie dostrzegł w Oskarze nic nadzwyczajnego (nic z anioła ani z porcelanowej figurki). Na drodze stanął mu chłopiec z wiadrami – pomyślał tylko, że pewnie jest synem człowieka, który zagarnął to, co pozostało z jego kongregacji. Na podobieństwo epidemii ospy, na podobieństwo zarazy, Theophilus Hopkins ogołocił kościelną ławkę zajmowaną kiedyś przez całą rodzinę.

Pastor Stratton wyobrażał sobie, że kocha wszystkich ludzi. Na przekór przykrościom, których doznawał, próbował odnosić się do innych sprawiedliwie i brać pod uwagę wszystkie punkty widzenia. Nie mógł jednak znieść Theophilusa Hopkinsa, który wykorzystywał męskie brzmienie swego głosu, by wodzić na manowce niepiśmiennych wyrobników rolnych i pozostawił mu tylko skromne resztki parafii – dwie rodziny anglikańskich fundamentalistów i starzejącego się buntownika, pozostającego od lat w opozycji wobec ziemiaństwa. Składkę wielkanocną na utrzymanie pastora ustalono na poziomie dwóch szylingów sześciu i pół pensa. Tona węgla kosztowała siedem szylingów i sześć pensów.

Hennacombe było zapadłą dziurą w strukturze Kościoła anglikańskiego. Z trudem dawało się tu wyżyć, w okolicy, do której koło dotarło najpóźniej na świecie, gdzie kilofy wyrąbywały ścieżki coraz głębsze, coraz bardziej ukryte przed słońcem. Pastor nie znosił czerwonej gliny. Oblepiała buty, a ilekroć unosił w górę lewą stopę, odczuwał ostry ból. Dwa podbarwione czerwienią sępy przelatywały nad klifem. Nie były oddalone od pastora bardziej niż o rzut kamieniem, ale w ogóle ich nie zauważył. Obszedł chłopca, który nie usunął się ze ścieżki, mimo że była wąska. Hugh Stratton przywykł do braku szacunku, a nawet do obraźliwych zachowań. Pomyślał, że Oskar żywi doń niechęć.

Na plecach miał worek rzepy, konia prowadził za uzdę, bo ten nie udźwignąłby tego ciężaru. Ominął chłopca, trącając go workiem w ramię, koń zaś zepchnął go w krzak jałowca. Hugh Stratton nie zwrócił na to uwagi, myślał jedynie o bolącym go kręgosłupie. Ucieszył się nawet, że syn Hopkinsa nie złożył mu świątecznych życzeń, że nie „obchodzi” z nim Bożego Narodzenia. Miłosierny Boże, odpuść mu to. Niech Pan na niebiosach mu wybaczy i zachowa w zdrowiu sąsiadów, zajadających świąteczne ptactwo.

Hugh Stratton miał czterdzieści lat, był wysoki i nieco pochylony, a jego twarz – zwłaszcza z odległości – wydawała się młodsza. Miał okrągłe policzki, mały podbródek i rzadką czuprynę jasnopiaskowej barwy. Przy bliższym oglądzie ujawniały się jednak wszystkie znamiona cierpień i rozczarowania, niedającego się zagłuszyć rumem. Był duchownym anglikańskim w okolicy zdominowanej przez ziemiaństwo należące do Kościoła baptystów. Takie usytuowanie zmniejszało jego wpływy i rzutowało na sytuację materialną, choć jeszcze nie upoważniało do desperacji. Nawet wtedy gdy Theophilus Hopkins przeniósł się tu z Londynu i uszczuplił kongregację, Stratton mógłby wyżyć ze swej parafii, gdyż do probostwa należało dziesięć akrów żyznego pastwiska. Nie miał jednak farmerskiej żyłki. Żona dawała sobie lepiej radę z gospodarstwem, ale nie dość dobrze. Wprawdzie czytywała czasopisma wydawane przez Londyńskie Towarzystwo Rolnicze i prowadziła ożywioną korespondencję na temat kwalifikowanego ziarna i sposobu prowadzenia zasiewów, mogliby jednak spokojnie oszczędzić na znaczkach pocztowych, ponieważ zawsze bolały go plecy od dźwigania ciężarów, posiane ziarno wydziobywały dzikie ptaki, a ptactwo domowe zapadało na różne epidemiczne choroby właśnie wtedy, kiedy było już przygotowane do sprzedania i za każdą sztukę mogliby dostać dziewięć pensów. Stratton nie mógł się pogodzić z utratą owych ptaków – niech mu Bóg wybaczy – uciął im głowy i oporządził w taki sposób, by wydawało się, że zabito je zdrowe. Naruszył dzień święty, aby dokonać owego zabiegu. Zaraz po mszy porannej zaniósł ptaki do dworu, udając, że ma to być podarunek dla właściciela. Chodziło mu o wymienienie drobiu na inny produkt – nadeszło Boże Narodzenie i musiał coś przedsięwziąć. Podszedł do drzwi kuchennych. Właściciele dworu byli baptystami i gardzili nim, nie dlatego, że próbował handlu wymiennego, ale że czynił to w Boże Narodzenie. Wiedzieli dobrze, że nie przyszedł z podarunkiem. Kucharka dała mu worek rzepy, co wyrażało żywione przez całą rodzinę lekceważenie do pastora. Miał nadzieję na coś lepszego, ale ponieważ udawał, że chodzi o wymianę podarunków, musiał rzepę przyjąć. Niepokoiło go tylko, że ptaki zdechły na skutek choroby. Oby nie udzieliła się mieszkańcom dworu! Dziedzic nosił szeroki kapelusz, sztywny kołnierzyk i szal owinięty wokół szyi. Długie, szarego koloru włosy zakrywały mu uszy. Wyraz oczu mężczyzny świadczył o pewności siebie: patrzył wprost w oczy rozmówcy, a jego wzrok wskazywał, iż nie uląkłby się nawet diabła. Zapewne pan domu nie uległby też zatruciu. Miał wydatny nos, z rozszerzonymi nozdrzami. Był szorstki, rubaszny, ale uprzejmy, jednak z łatwością przekląłby anglikańskiego krętacza, gdyby ucierpieli przezeń jego bliscy.

Hugh Stratton poprowadził szpotawego konia błotnistą ścieżką pod ogołoconymi z liści wiązami. Nie dopatrywał się niczego pięknego w tych drzewach. Przez czarne, nagie gałęzie widział normańską wieżę swego kościoła, a trochę na lewo od niej dach plebanii. Zbudowano ją z kamiennych, szarych bloków, pokrytych teraz liszajami porośniętych rozchodnikiem i mchem, ale on nie był już owym mądralą, który ongiś przybył wprost z oksfordzkiego kolegium Oriel, oczarowanym rustykalnym spokojem i małym ogrodowym zegarem słonecznym opatrzonym dewizą: „Służyć i rządzić”. Wiedział, że dach jest przerdzewiały, a ściany przepuszczają wilgoć. Myślał o pieniądzach i o tym, jak je zdobyć.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх