Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 5

Оглавление

1

Kościółek

Jeśli tylko w okolicy pojawił się jakiś biskup, matka za wszelką cenę starała się ściągnąć go do nas na herbatkę. Sadzała gościa wcale nie tam, gdzie myślicie, nie u szczytu wielkiego, owalnego stołu, lecz przy dłuższym boku, tyłem do okna wychodzącego na rzekę Bellinger, na wprost wykonanego na szlachetnym szkle dagerotypu przedstawiającego mojego pradziadka, pastora Oskara Hopkinsa (1841–1866).

Zapraszani do nas biskupi byli przeważnie ordynariuszami lub sufraganami diecezji Grafton. Kiedyś pojawił się w naszym domu bawiący przejazdem w okolicy biskup z Wollongong, odwiedził nas też pewien kanonik i różni inni dostojnicy kościelni. Niektórzy obrzucali dagerotyp jedynie krótkim i przelotnym spojrzeniem. Matka trzymała filiżankę w dłoni, odginając mały palec. Nie wyjaśniała biskupom, iż psia obróżka na szyi mego pradziadka była przejawem buntu, jako że należało widzieć w nim typowego duchownego z epoki wiktoriańskiej. Powinni zauważyć sztywną postawę, zaciśnięte usta, zaróżowiony nos, naprężoną, wyciągniętą ku górze szyję i idę o zakład, że żaden się nie domyślił, iż wszystko to spowodowane było wstrzymaniem oddechu; Oskar Hopkins musiał dołożyć maksymalnych starań, by usiedzieć w bezruchu przez dwie minuty, gdyż zazwyczaj – jako człowiek bardzo nerwowy – nie mógł wytrzymać dziesięciu sekund, żeby nie skrzyżować nóg w kostkach albo wręcz nie założyć nogi na nogę.

Wiedziałem o tym dobrze, lecz się nie odzywałem. Zazwyczaj siedziałem sobie spokojnie, podłożywszy dłonie pod uda, aż do chwili, gdy biskup przestawał zwracać uwagę na nasze wielkie nosy oraz inne, całkiem odmienne cechy wyglądu, i dostrzegał rodzinne podobieństwo do naszego przodka, duchownego-pioniera. Wszyscy wywodziliśmy się w prostej linii od niego – matka, brat, ja, siostra. Mieliśmy płomiennorude włosy i szyje wydłużone jak kauczukowe rury.

Matkę cieszyło to zbiorowe podobieństwo do postaci z fotografii, ja natomiast wolałbym przypominać wyglądem ojca. Różnił się od nas wszystkich. Był raczej krępy, twarz miał szeroką, a klatkę piersiową sklepioną jak u gołębia. Oczy trzymał stale przymrużone i choć brakowało mu kilku zębów, śmiał się często i podżartowywał sobie ze wszystkiego. Bardzo zręcznie potrafił jedną ręką zrobić sobie skręta z tytoniu i bibułki. W ogóle nie był do nas podobny, a kiedy matka opowiadała gościom o tym, jak pradziadkowi Oskarowi udało się przetransportować kościółek St John’s do Bellingen, ojciec wydłubywał coś spod szerokich paznokci i popatrywał przez okno w stronę materialnego uzasadnienia swego związku małżeńskiego – stojącej nad rzeką Bellinger huty szkła Książę Rupert, której dach pomalowano w latach trzydziestych na czerwono.

Matka przedstawiała dzieje owego kościółka w sposób, który zawsze wprawiał mnie w zażenowanie, jako że wkładała w swą opowieść zbyt wiele emocji. Cała historia brzmiała jednak fałszywie i wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, lecz nie reagowaliśmy. Nawet nie wspominaliśmy o tym w rozmowach między sobą. Podobnie matka zachowywała się w kościele: jej eksklamacje w czasie modlitwy Sanctus („Święty, Święty, Święty Pan Bóg Zastępów”) rozbrzmiewały donośnie i wykrzykiwała je z ostentacją. Podkpiwała sobie wprawdzie z różnych spraw, ale nigdy nie drwiła z kwestii związanych z religią i kościółkiem.

Ojciec był o ów kościółek zazdrosny, choć dziś trudno wyobrazić sobie dlaczego. Kościółek stał na skrawku narażonego na podtopienie w razie powodzi gruntu u ujścia potoku Sweet Water do rzeki Gleniffer – mały, wystawiony na niszczące działanie wiatrów budynek pokryty nadżartym przez rdzę blaszanym dachem. Przez pierwsze pół wieku malowano go na różne odcienie brązu, a potem, w roku 1970, pokryto farbą o zjadliwie zielonej barwie. Wyblakł od tamtej pory i na tle bujnie zazielenionej doliny raził liszajami, które rozłaziły się po ścianach. Jakby się zapadał poniżej długiego szpaleru krzewów, wytyczających koryto rzeki. Za rzeką góry wznosiły się stromo na wysokość tysiąca metrów, tworząc wyniosłą ścianę pozbawioną wszelkich ścieżek czy perci, choć mówiono, że kiedyś w wyższych partiach znajdowały się jakieś górnicze szyby, w których podczas drugiej wojny światowej zamierzano ukryć kobiety i dzieci przed Japończykami. Nie było mnie wtedy tutaj, ale rzecz wydawała mi się nieprawdopodobna; dość wcześnie już się przekonałem, iż nie można bezkrytycznie przyjmować lokalnych opowieści. Na przykład w miejscowym Towarzystwie Historycznym będą wam tłumaczyli, że Darkwood wzięło swą nazwę od gęstego listowia, ale jeszcze całkiem niedawno słyszało się, jak ludzie nazywali to miejsce Darkies’ Point i nie tak wiele czasu upłynęło od dnia, gdy dziadek Horace’a Clarke’a wprowadził się tam z rodziną – wszyscy starzy mieszkańcy potwierdzają ów fakt, kiedy przychodzi do sporów o to, kto właściwie sprawuje władzę nad tą częścią wybrzeża – i wyparł stamtąd całe plemię zasiedziałych tubylców.

Ci sami ludzie chcieliby teraz władować kościółek St John’s na wielką platformę, aby przetransportować go do Bellingen i przeznaczyć na szkółkę niedzielną.

Tylko mój ojciec popierał takie zamiary. Jak już mówiłem, był o ów kościółek zazdrosny: nie odpowiadała mu cześć, z jaką odnosiła się do tej pamiątki matka. Być może sprawa przedstawiałaby się inaczej, gdyby w Bellingen był jakiś kościół. Ale matka nie chciała nawet słyszeć o nabożeństwach w Bellingen i chociaż do Gleniffer mieli ponad szesnaście kilometrów, tam właśnie jeździli. W czasie wojny zużywali na owe pielgrzymki cały przydział benzyny. Wszystkich nas ochrzczono w Gleniffer, tam też mieliśmy konfirmację. I tam odbył się mój ślub. Kiedy zmarł ojciec, zwłoki przewieziono najpierw do kościółka na nabożeństwo żałobne, a następnie z powrotem na cmentarz w Bellingen, gdzie go pochowaliśmy.

Mój ojciec nigdy się nie upijał, ale pewnego razu, po dwóch piwach, wyraził się do mnie, że matka kręci się wokół kościółka St John’s jak piesek, który ma zamiar obsikać ławkę.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх