Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 8

Оглавление

4

Po skosztowaniu puddingu

Syn Theophilusa był delikatnej budowy, szczupły i wiotki – i przypominał ptaka. Cerę miał bladą, niemal przezroczystą, długą szyję, twarz owalną, długi nos, łukowate brwi i wyraźnie zarysowaną dolną szczękę. Jego oczy – czyste, o bezbronnym wyrazie, przypominały świeżo obrane owoce. Ta twarz budziła od pierwszej chwili zaufanie, rodziła potrzebę otoczenia chłopca opieką i przyjęcia zań pełnej odpowiedzialności. Było to oblicze tak bezbrzeżnie szczere, że na jego widok chciało się dziękować Bogu, iż ustrzegł je przed wszelką podstępnością i powierzył bliźnim opiekę nad jego bezpieczeństwem. Nawet płomiennoruda czupryna, rozścielająca się na głowie chłopca jak przyduszone wiatrem gałęzie drzew na włoskim obrazie, nawet owa czupryna nie nasuwała podejrzeń, iż Oskar obdarzony jest czymś w rodzaju samoobronnej energii zwanej temperamentem.

Theophilus nie powinien był go uderzyć.

Zrozumiał to zaraz, jak tylko to zrobił, kiedy miotał się po wypełnionej zapachem kapusty kuchni; między milczącymi, zakrzepłymi w bezruchu manekinami. Dostrzegł, jak pani Williams wyjmuje z kieszeni fartucha szczotkę do włosów. Widział, jak Fanny Drabble podnosi do góry dłoń i zasłania nią sobie usta. Pojął, słysząc trzaskanie spalających się w kuchni resztek słodkiego przysmaku, iż nie powinien był uderzyć syna.

Dostrzegł dwa sińce, jakie pojawiły się na karku chłopca. Odcisnął je twardymi palcami. Pożałował swego czynu, ale cóż innego mógł zrobić? Syn miał skórę równie delikatną jak jego matka. W klinice chirurgicznej w Pimlico doktor Hansen skrapiał jej skórę roztworem tlenku azotu z piętnastomililitrowej pipetki. Czy chłopiec, siedząc w poczekalni, słyszał krzyki bólu wydawane przez matkę? Miała raka, a doktor Hansen starał się go wypalić kwasem z jej delikatnej skóry. Usuwał z porażonego bólem ciała czarne, twarde grudki.

Theophilus nigdy nie bił syna. Pomagali sobie nawzajem, w milczeniu, nie chcąc urazić drugiego zbędnym słowem. Byli zupełnie osamotnieni w krainie, do której nie przynależeli. Utkwili w czerwonej glebie Hennacombe jak dwa kamienie wyrwane z londyńskiego bruku. Kiedy ojciec zagłębiał się w naukowych dociekaniach, syn przykucał obok niego w milczeniu, jak pęd odrastający od drzewa, przywierając do ojcowskiego kolana i twardej dłoni. Łączyły ich więzy krwi, fundamentalistyczna niewzruszoność wspólnie wyznawanej wiary, a także nieżyjąca już kobieta, o której nigdy nie rozmawiali.

Jej stroje Theophilus wyrzucił do morza, na pół przytomny ze złości i bólu. Chłopca ułożył w łóżku, a sam pobiegł wzdłuż opadającej ku morzu skarpy, niosąc w obu rękach pachnące lawendą suknie, nawet nie zdjąwszy ich z drewnianych wieszaków. Morze potraktowało je jak wodne chwasty i rozwlokło po plaży. Zebrał je i zaczął wypatrywać prądu odpływowego. Morze je odrzuciło.

Dopiero mały Oskar, przypatrujący się temu z brzegu skarpy, we flanelowej nocnej koszuli, jak widmo, dopomógł Theophilusowi odzyskać zmysły.

Nigdy o tym nie rozmawiali, ale w niemej wymianie spojrzeń wyrażali wzajemne zrozumienie i komunikowali sobie to, co żadną miarą nie dałoby się ująć w słowa.

Pani Williams zaczęła rozczesywać włosy. Była stara, tęga i wysoka; brzuch wypychał jej biały fartuch. Energicznymi pociągnięciami szczotki usiłowała ułożyć szarą i skręconą fryzurę, która nigdy nie dawała się ujarzmić. Przestała na chwilę i wyjrzała przez okno od strony morza. Trzask, trzask, trzask – wznowiła szczotkowanie z taką swobodą, jakby się znajdowała we własnym pokoju. I czyniła to z takim przekonaniem, że istotnie wytworzyła sobie własną przestrzeń – przezroczystą, szklaną klatkę wewnątrz kuchni. Klatka miała drzwi, które można było zamknąć i nikogo nie wpuścić do środka.

– No tak – powiedział Theophilus.

Pochylony, grzebał w palenisku. Nikt się nie odważył powiedzieć mu, że tłumi ogień i przeciska pogrzebaczem bryłki węgla przez kratę rusztu. Długie pasmo włosów pani Williams opadło mu na głowę, ale nie poczuł tego. Fanny Drabble dostrzegła szary kosmyk, nie odważyła się jednak zdjąć go z głowy pana domu.

– No tak – powtórzył, nadal poruszając żarem w palenisku. – Paniczu Hopkins, miałeś pomóc wynieść wiadra z pomyjami.

– Ja je wyniosę, proszę pana – zaproponowała Fanny Drabble, która czuła się tak źle, iż bała się, że zwymiotuje. Zdawała sobie sprawę, że to z powodu puddingu, ale nie chciała analizować głębiej własnych odczuć. – Proszę, niech mi pan pozwoli.

I nie mogąc się opanować, zdjęła szare pasemko włosów pani Williams z jego głowy.

– Nie – odrzekł Theophilus Hopkins. Nie zauważył tego, uporczywie rozgrzebując ogień w palenisku. – To nie będzie konieczne. Panicz Hopkins i ja wyruszamy zaraz na poszukiwanie pewnych okazów.

I spojrzał na nią; nie zrozumiała wymowy owego spojrzenia, wydawało się zdawkowe i pozbawione wyrazu. Nie wychwyciła też szczególnego tembru głosu pana domu.

– Ależ proszę pana! – Fanny Drabble podjęła kolejną próbę przekonania swego pracodawcy, pojmując jednocześnie, że wreszcie będzie mogła podnieść z podłogi łyżeczkę. – Dziś jest Boże Narodzenie.

W tej samej chwili Theophilus odwrócił głowę i napotkał wzrok syna. W tej samej też chwili zobaczył, jakiego dokonał spustoszenia swym postępowaniem.

– Jest Boże Narodzenie – ciągnęła Fanny Drabble – i mówią, że w Exeter mróz rozsadził wszystkie kotły.

Kiedy Theophilus ponownie skierował na nią wzrok, na jego twarzy malowały się uczucia wywołane jedynie tym, co przed chwilą zobaczył. Nie dotyczyły one w ogóle pani Drabble.

– Boże Narodzenie – powtórzyła łagodnie, nie wiedząc, co czyni.

– Niektórzy tak nazywają ten dzień – odparł jej chlebodawca, podnosząc się znad paleniska. Wyciągnął rękę w stronę Fanny i musiała mu podać wziętą z posadzki łyżeczkę. – Niektórzy tak ten dzień nazywają. Ale tego określenia nie używa nikt spośród moich pracowników.

Tak, Fanny Drabble przytaknęła mu w myślach. Ależ z ciebie zimny, wyzbyty z uczuć skurwysyn.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх