Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 9

Оглавление

5

Modlitwa

Oskar bał się morza, gdyż miało dlań zapach śmierci. Kiedy zaś o tej śmierci rozmyślał, nie odbierał jej jako czegoś, co można by nazwać jednym słowem. Nie stanowiła zamkniętej całości, lecz rozpadała się na poszczególne elementy, roiła jak ławica ryb, kruszyła jak szkło. Śmierć nawiedzała go we śnie niczym duch, zmieniając postać i rozmywając się, drażniąc jego uczuciową wrażliwość. Chwilami była chłodna i wilgotna jak ojcowski kombinezon z ceraty, toteż zrzucał ją z siebie i z krzykiem budził się ze snu, w podsuniętej wysoko, aż po sam brzuch flanelowej koszuli, czasem zaś stawała się ciepła i miękka, przypominając niepewny matczyny uśmiech.

Wewnątrz morskich muszelek na plaży oglądał cuda, których klasyfikacja, wyłuskiwanie ze skorupek i zabijanie wypełniało jego ojcu życie. Oglądał także drobne ciałka, kostki, martwe stworzonka. Stworzonka nie mające duszy. W chwilach gdy morze wyrzucało na brzeg splątane, ciemne kłęby podwodnej roślinności, przychodziły mu na myśl swetry, które nie okrywały już niczyjego ciała. Poszedł po wiadra, od jesieni zawieszone na ścianie za studnią. Nie lubił, by morska woda dotykała jego nadgarstków. Odczuwał wtedy jakby zimny dotyk stali. Przyłożył swe delikatne dłonie do brzucha i stał w bezruchu, z twarzą kredowobladą, zastygłą jak rzeźba, jakby się pragnął stać niewidoczny dla jakiegoś grabieżcy.

Pani Williams zeszła doń, niosąc swetry. Nałożyła mu aż cztery, dysząc z niecierpliwego wysiłku, szarpiąc go za włosy przy przeciąganiu pulowerów przez głowę i plącząc chwilami kolejne ich warstwy, aż w końcu zyskał kształty zwierzątka, krzepkiego i obłego, otulonego wełnianym kokonem.

Unikała jego wzroku i ani słowem nie wspomniała o puddingu.

– Co z nią będzie? – spytał Oskar.

Pani Williams nie przejmowała się losem Fanny Drabble, martwiła się o siebie. Wyjęła z kieszeni szczotkę i zaczęła czesać Oskara. Wstrząsał się pod kolejnymi szarpnięciami przygładzającymi jego czuprynę.

– Nie pozwalam pani – powiedział i zdziwił się, gdy gospodyni schowała szczotkę.

– No to idź. – Pani Williams podała mu wiadra i zwój liny. – Popływaj sobie!

Wiedziała, że boi się morza. Nosił w sobie ów lęk zwinięty w kłębek i splątany, tak jak inni chłopcy noszą żyłki i sznurki w wypełnionych różnymi przedmiotami kieszeniach. Nie było po nim widać tej obawy. Wydawał się pogodny, szczęśliwy, grzeczny, uprzejmy. I był taki. Był też głęboko religijny, ale nie odznaczał się ową mroczną wiarą swego ojca. Mówiąc o Bogu, miał na myśli prostotę i radość. Jego twarz bardziej odpowiadała wierzeniom mistrza niż oblicze samego mistrza.

Pani Williams przyjrzała się jego twarzy, wypatrując owego lęku, ale go nie dostrzegła. Dostrzegła jednak coś innego, czego nie umiała określić.

Tym czymś był gniew.

Prawe ucho wciąż piekło od uderzenia. Oskar poszedł z ojcem do głównej bramy (kopnął ją – zawsze tak robił) i dalej, rozmokłą, gliniastą ścieżką (licząc kroki – zawsze je liczył) w stronę morskiego brzegu, niosąc w sercu krzepnący gniew, ostry jak sztylet. Skrócił kroki, by odmierzyć ich prawidłową liczbę. Niósł sześć blaszanych wiader, trzy worki z heskiego płótna i zwój liny. Wiadra obijały mu się o posiniałe łydki. Skarpety nie były dość długie, by je osłonić i w dodatku zwijały się w pobrudzone czerwonym błotem obwarzanki powyżej sznurowanych butów. Rozerwał sobie z tyłu pumpy, przedzierając się przez krzewy jeżyn, i na wełnianej bieliźnie widniały liczne grudki czerwonego błota. Wszystkim mógł się wydawać owym typem chłopca, który ma zabrudzone i poplamione książki szkolne. Ślizgając się i potykając, maszerował ścieżką i odliczał kroki, jakie dzieliły go od morza.

To nie morska przyroda popychała dziś Theophilusa do wystawiania się na uderzenia lodowatych fal, choć oczywiście był przyrodnikiem i zbierał okazy morskiej flory i fauny. W tej chwili jednak ogarnęła go pasja dania świadectwa. Paznokciami rozdzierał sobie wnętrze dłoni, przetrawiając w myślach wyimaginowane zagrożenie, które zagnieździło się w samym rdzeniu jego mózgu. Musi ukazać wszystkim w Hennacombe – a zwłaszcza synowi – co prawdziwy chrześcijanin myśli o Bożym Narodzeniu. Oddychał szybko, a jego twarz przybrała wyraz, który ktoś, kto go nie znał, mógłby wziąć za uśmiech.

Ciągle jeszcze maszerowali przez bagnisty zagajnik między stromą skarpą a plażą, ale Oskar wyczuwał już zapach śmierci. To niewidoczne jeszcze czarne chaszcze przypominającego bawełnę zielska, po łacinie Melanosperm, zmywane uderzeniami fal u podnóża czerwonawego klifu dały nazwę dworkowi w Hennacombe. Oskar wyczuwał też w powietrzu trującą woń soli. Był krótkowidzem i morze sprowadzało się dlań jedynie do miękkiej, szarej powłoki, pokrywającej jak jedwabna kapa wgłębienie w ziemi. Ale słyszał już morze i wiedział, jakie będzie – płasko rozciągnięte i łagodne jak śpiący tygrys. Miało kolor perłowoszary i wydawało się takie spokojne, gdy pozwalało piaskom wsysać swe leniwe macki. Ale unosił się tam też Melanosperm, który zadawał temu kłam, wskazując, że morze potrafi wyrwać z korzeniami roślinę, której nie zdołałby wyszarpnąć najsilniejszy mężczyzna – ono zaś może nawet uśmiercić tego mężczyznę, wycisnąć mu z zaciśniętego gardła grudki białego śluzu, zedrzeć zeń odzież i rozrzucić ją po plaży, zdeformowaną i wyblakłą jak zaschnięta meduza.

Oskar odliczał kroki, jak to miał w zwyczaju, prawie o tym nie myśląc. Byłoby dobrze, choć nie miał co do tego pewności, gdyby mógł dojść do krańca klifu trzystoma sześćdziesięcioma pięcioma krokami.

Ciągle jeszcze wyczuwał smak bożonarodzeniowego puddingu, który zeń tak brutalnie wypłukano. Ucho piekło go i bolało, a gniew bynajmniej się nie zmniejszał. Był to gniew nie do pomyślenia, ale ze swej natury nie należał do sfery myśli. Zawładnął i wstrząsnął Oskarem, który poczuł się jak dziki królik schwytany we wnyki. Chłopiec ześlizgnął się po mulistej stromiźnie (policzył ów poślizg jako pięć kroków), pociągając za sobą wiadra i oblepiając się nowymi grudami gliny.

Ojciec oddychał w pewien specyficzny sposób. Miał na sobie grube wełniane swetry i ceratowy, cętkowany kombinezon barwy przypalonych tostów. Opasał się linkami i troczkami, do których przyczepione były różne młotki i dłutka, wiaderka i woreczki. Ciemny i żylasty, wyglądał jakby go uformowano z nasmołowanej liny. W jego czarnych włosach widniały lśniące srebrne nitki.

Syn miał włosy płomiennorude, kręcone, zawsze potargane. Stanął na plaży (czterysta kroków!) jak anioł, który dopiero co opadł na ziemię, z włosami rozwianymi na wietrze.

– Napełnij je – polecił Theophilus. Nie powinien był uderzyć chłopca, ale w jakiż inny sposób mógł zapobiec temu, co się stało?

Oskar zaczął więc napełniać wiadra. Musiał stanąć na krawędzi czerwonego, kamiennego występu, zanurzyć w morzu kubeł, by wlała się doń woda, a następnie przelać ją do innych wiader, które Theophilus miał przywiązane opasującymi go linkami. Kiedy wszystkie wiadra wypełniły się wodą, ojciec zaczynał stękać pod ich ciężarem. Te dźwięki zwykle brzmiały komicznie.

Dziś jednak Oskar w ogóle na niego nie patrzył. Obawiał się tego, co może wyrażać wzrok papy. Zamiast patrzeć mu w oczy, przyglądał się jego ustom. Przypatrywał się im tak, jakby były morskim żyjątkiem, anemonem o czerwonym kielichu i ciemnych, wąsatych liściach. Stał czujnie nad brzegiem morskim jak nad gniazdem syczących żmij.

A potem ojciec wszedł do wody. Morze było amebą, protoplazmą. Rozwarło przed nim słone i lepkie ramiona, a następnie owinęło go nimi. Wdarło się na piasek wybrzeża i dotknęło czubka butów Oskara. Cofnął się przed wodą powyżej pogrzebowej czerni krzewów Melanosperm, aż do miejsca, w którym mógł się oprzeć kościstymi plecami o twardy klif. Chmury miały miękką szaroperłową barwę i wyglądały jak spleśniałe, podobnie piasek, z którego zsunął się już język morskiej wody. Przypominały pokrywkę nałożoną na obwód horyzontu – tylko w jego południowej części przedzierała się przez obłoki smużka miękkiego złota, jakby ktoś nierozważnie położył na parapecie okiennym złotą szpilkę.

Ojciec wyglądał jak nieforemna ciemna bryła nieokreślonych kształtów, ledwie odcinająca się od tła, i przypominał zjawę ze snów.

Oskar przysiadł – ze swymi wydłużonymi kończynami wyglądał jak luźno poskładana wiązka kijków. Te kijki uderzały o siebie, kiedy się sadowił, przywierając plecami do czerwonego klifu. Moszna skurczyła mu się od chłodu do rozmiarów mieszczącej w sobie ledwie dwa pensy portmonetki, zrobionej ze skóry cienkiej i mocnej jak wole kurczęcia i jak powierzchnia pochłaniającej ciepło bryły skalnej, na której stał ojciec. Zimna woda sięgała mu po szyję; odłupywał kawałki skały i wrzucał je do plecionego kosza.

Oskar mocniej przywarł plecami do klifu Hennacombe, a kiedy wiatr uniósł małe wiry piasku u jego stóp, zwrócił się wprost do Boga. Nie uczynił tego w sposób określony rytuałem zalecanym przez anglikańskiego duchownego Strattona, który postulował żegnanie się krzyżem i klękanie. Siedział sztywno ze złożonymi rękami (jedna była ubrudzona piaskiem, druga czysta i miękka) i modląc się, zwarł je ściśle, nieświadomie naśladując ojca, który podczas modlitwy odbywał z samym sobą istne zapasy, by wychwycić czyste i nieskalane Słowo Boże poprzez zgiełkliwe łomotanie swego grzesznego serca.

– Dobry Boże – powiedział podniesionym, drżącym głosem – jeśli jest Twym życzeniem, by Twoje stadko spożywało pudding dla uczczenia Twych narodzin jako człowieka, daj – proszę – znak Twemu pokornemu słudze.

Przymknął oczy i natychmiast szeroko je otworzył. Czego oczekiwał? Pojawienia się aniołów? Jego kolega Timmy Croucher twierdził, że widział anioła. Opowiadał, że ów anioł miał dobre trzy metry, a matka dostrzegła jego głowę widoczną ponad oborą. Timmy zaprowadził Oskara w owo miejsce i pokazał mu, co anioł po sobie zostawił. Były to trzy małe kamyki ułożone w trójkąt – miały oznaczać Ojca, Syna i Ducha Świętego. Oskar nie dowierzał Timmy’emu Croucherowi, kiedy jednak stwierdził, że ów znak jest matematycznym symbolem C.B.D.O., zmienił zdanie.

Ale w dniu Bożego Narodzenia na plaży nie pojawił się żaden znak, jedynie na południowym nieboskłonie jaśniała złota smużka.

Rozwarł i ponownie złożył dłonie. Ucho nadal go bolało, w ustach czuł smak wymiocin, ale w pamięci zachował wiśnie, rodzynki, tłuszcz i krem ukręcony z żółtek i słodkiej śmietanki. To nie była diabelska trucizna. To nie pokarm, którym sycą się demony.

– Dobry Boże – powtórzył, szczękając zębami – jeśli jest Twoją wolą, by Twój lud jadł pudding, oświeć go!

Złożył ręce do modlitwy. I wtedy zobaczył ojca wychodzącego na brzeg. Zerwał się na nogi. Najpierw wyprostował lewą, potem prawą i podbiegł, posłuszne dziecko, by pomóc w sortowaniu wyłowionych roślin i żyjątek, anemonów, ośmiornic o delikatnych mackach, opasanych czerwoną obwódką krabów, a także gładkich, zielonych krewetek i żywego kwiecia – dowodów na istnienie Boga i sprawianych przez Niego cudów, o barwie kości słoniowej, różowej i pomarańczowej czerwieni oraz ametystu.

Biegł z opuszczonymi rękami, potykając się lękliwie. Nie był wszak siłaczem, a znajdował się na skraju kipiących wodnych odmętów, z których wyłaniał się ojciec przypominający Neptuna o czerwonych wargach i sinym nosie, w ociekających wodą swetrach i kombinezonie koloru przypalonych tostów. I właśnie wtedy, kiedy odbierał z jego rąk ciężkie wiadra, kiedy przykląkł, by rozplątać opasujące go liny, spostrzegł, że ojciec jest obolały i ranny.

Theophilus szczękał zębami, nogi mu drżały. Ze zranionego uda wyciekała krew, w ręce trzymał dłuto, którym się skaleczył. Woda morska przepłukiwała ranę, ale kiedy wyszedł na brzeg, na ciemnym materiale spodni rozkwitł czerwony, nienaturalnie intensywnej barwy kwiat.

Gniew Oskara przygasł. Chłopiec upuścił wiadro, przerażony tym, w co się wdał.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх