Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 16

Оглавление

12

„Służyć i rządzić”

Pani Stratton nie miała wyższego wykształcenia. Nie mogła go mieć, bo chociaż regulaminy uniwersyteckie pozwalały przyjąć na studia czternastoletniego chłopca (który miał kieszenie wypchane sznurkami i skorupkami ślimaków), nie wpuszczały jednak na uczelnie żadnej kobiety. Ale pani Stratton odczuwała głębokie powołanie do studiów, co wyrażała cała jej sylwetka. Pastorowa chodziła nawet takim krokiem, jaki dziś możecie widzieć na Magpie Lane i Merton Street. Dynamikę owego sposobu poruszania się docenicie w pełni, jeśli na wyciągniętych przed sobą rękach złożycie metrowej wysokości stertę książek naukowych. Od tej chwili każdy wasz ruch zdeterminowany jest prawami fizyki. Możecie wykreślić sobie w wyobraźni odpowiednie wektory – pionowy wyznacza ciężar tomów, poziomy siłę napędową przemieszczającego się ciała. I z całkowitą pewnością ustalicie, że sylwetka dźwigającej taki balast książkowy osoby będzie pochylona o sześćdziesiąt stopni w stosunku do wektora horyzontalnego. Przyczyną owego pochylenia są książki, a raczej skłonność tej osoby do nauki. A kiedy weźmiecie pod uwagę wysokość kolumny książek dźwiganych przed sobą, zrozumiecie, dlaczego ludzie tego rodzaju zawsze trzymają głowy zadarte wysoko do góry. Moglibyście pomyśleć, że to kwestia krótkowzroczności, ale tak nie jest – przyczyną jest wysokość wyimaginowanego stosu książek, spoza którego patrzą przed siebie entuzjaści nauki.

Ojciec pani Stratton studiował (tylko przez krótki czas – istniała na ten temat różnica zdań), ale nie nauczył się takiego sposobu chodzenia. Jej matka nie była oczywiście nigdy studentką i również nie nabyła owej postawy. Ich córka musiała więc wypracować sobie to pochylenie sylwetki wedle własnych potrzeb. Przypatrywanie się takiej postaci wędrującej po stromych, czerwonych ścieżkach Devon pozwalało zrozumieć, jak dramatycznie wyrwana została ze swego naturalnego środowiska owa nieszczęśliwa kobieta. Poruszała się niezgrabnie, tak bardzo niezgrabnie, że choćbyście ją najserdeczniej lubili, nigdy nie zaprosilibyście jej na partię tenisa. Przynależała do Oksfordu, nie do Hennacombe, choć sobie tego nie uświadamiała. Brodząc po kostki w błocie polnych ścieżek, miała w sobie tak silną mieszaninę zawziętości i pewności siebie, że kiedy zwróciła ku wam głowę i wysunęła w waszą stronę długi podbródek, nie tylko nie byliście w stanie wzbudzić w sobie gniewu, ale nawet nie dostrzegaliście w niej niczego tak niesympatycznego jak upór; raczej podziwialibyście wytrwałość pastorowej w pokonywaniu wszelkich trudności.

Ojciec jej był proboszczem dużej parafii w hrabstwie Buckingham, gdzie również gospodarował na zasobnej farmie. Pani Stratton lubiła wiejskie życie, osiągające apogeum w porze żniw – kiedy to wikary, pastor (tylko dziekan był z owych prac wyłączony), dzierżawcy i wszyscy wyrobnicy, wszystkie młode kobiety niezależnie od swej pozycji w hierarchii gospodarstwa, osłonięte wielkimi, białymi czepkami dla ochrony wypielęgnowanej cery przed słońcem, wylegali na pole. Lubiła te żniwa równie gorąco jak zasiadanie w saloniku, gdzie jej udział w rozmowie naznaczony był intelektualizmem w stopniu, jaki sugerował jej chód. Ojciec z dumą podkreślał, że Betty stanie się „sprawną panią domu”. I chociaż owe zapewnienia okazały się uzasadnione – mąż zmarłby bez niej z głodu – była już dwudziestoośmioletnią starą panną, kiedy poprosił o jej rękę przyszły proboszcz z Hennacombe.

Poprzednich konkurentów zrażał do Betty nie tyle jej zapał do uczestniczenia w żniwach, ile zamiłowanie do dyskusji na tematy wzniosłe, związane z dryfowaniem Kościoła anglikańskiego w ciągle powiększającym się obszarze pomiędzy oksfordzkimi traktarianami a wesleyańskimi schizmatykami. Ewentualni kandydaci na mężów nie znosili tych zainteresowań pastorówny, ponieważ uważali, że teologia nie jest sprawą, którą powinny zajmować się kobiety. Niektórzy młodzi mężczyźni twierdzili także, że jej głos jest zbyt donośny jak na skromne rozmiary saloniku. Kilku z nich należało zarazem do pierwszej grupy, a znaleźli się również i tacy, którzy – po odrzuceniu ich starań o rękę panny – sugerowali jej ojcu, by otoczył córkę szczególną opieką, jakby była niewidomą, ustawicznie obijającą się o meble i ściany. Byli jednak i młodzieńcy, których rozmowa z nią wręcz zachwycała. Niekoniecznie stanowili mniejszość, lecz po prostu nie wystarczało im wytrwałości; doznawali gwałtownego olśnienia jej umysłowymi zaletami, ale równie rychło zaczynali odczuwać zmęczenie. Tacy konkurenci pojawiali się zazwyczaj w domu Betty dwa albo trzy razy, po czym znikali na zawsze. Ci młodzi ludzie dochodzili do wniosku, że choć jest mądrą dziewczyną, opanowały ją bez reszty ciągoty do spekulatywnych wywodów i przekora intelektualna, co sprawiało, że choćby sami osiągnęli najwyższą nawet pozycję, panna Cross widziałaby w nich zawsze ciotunię Sally, którą musi zdominować. Gdyby aspirant do jej ręki skłaniał się ku ewangelikom, ona poczułaby się zmuszona przystać do latitudinarian; równie łatwo przyłączyłaby się do entuzjastów i ewangelików, gdyby on ciążył ku puseitom. Byłaby w stanie wygłosić wspaniałą mowę w obronie wątpliwych aspektów credo świętego Atanazego, a następnie – nie narażając rozmówcy na wysiłek przedstawienia kontrargumentów – obalić własne wywody. Dziekan – starszy, wychudzony dżentelmen, niegustujący w tym, by wprowadzano nieporządek do ogródka powierzonego jego pieczy – porównywał jej postępowanie do wyskoków wyrośniętego nad wiek i rozkapryszonego dziecka, które najpierw radośnie wznosi zamki z piasku, a następnie równie radośnie je burzy. Nie był wobec niej w porządku, nie tylko dlatego, że wypowiadając te oskarżenia, zaciskał usta i marszczył się (równie gniewnie, jak gdy wspominał – zwykle po trzecim kieliszku brandy – włosy łonowe, które po swej kąpieli pozostawiła w wannie goszcząca kiedyś u niego sławna powieściopisarka). Nie był w porządku wobec Betty, ponieważ nie zajmowała żadnego stanowiska, nie należała do żadnego stronnictwa, nie popierała żadnej schizmy, a jedynie starała się dociec „prawdy”. Szukała prawdy absolutnej i nie mogła jej odnaleźć. Nie umiała się utożsamić z żadnym poglądem i stąd wiecznie kwestionowała wszystkie stanowiska i przekonania. Na szczęście, nie była tego świadoma, podobnie jak nie była świadoma swego sposobu chodzenia.

Stało się tak na szczęście dla Hugh Strattona, który w 1838 roku uzyskał dyplom w kolegium Oriel w Oksfordzie. Przyjechał do hrabstwa Buckingham na ferie z okazji dnia świętego Michała, w odwiedziny do swego przyjaciela Downeya, który pełnił obowiązki wikarego, w parafii kierowanej przez ojca Betty Cross, a w tajemnicy tłumaczył gnostyckie ewangelie. Hugh uległ urokom Betty i nie poczuł się nimi znużony.

Był zdania – i nie krył się z nim – że najstarsza córka dziekana otworzyła przed nim perspektywy i możliwości, których wielcy i sławni wykładowcy kolegium Oriel nie potrafili mu uświadomić. Pod wpływem oddziaływania jej rozmiłowanego w paradoksach umysłu ożywiał się i jakby wpadał w trans. Nie przeszkadzał mu jej pochylony chód, donośny głos ani duże dłonie, już poznaczone piegami. Była mocno zbudowana, ale nie zwracał na to uwagi – ani go to nie pociągało, ani nie odpychało. Nie dostrzegał w ogóle fizyczności, mógł oglądać kogoś po raz czwarty, a zupełnie go nie rozpoznawał. Stanowiło to poważne utrudnienie dla pastora, gdyż Hugh często obdarzał nieznajomych nieśmiałym uśmiechem, gotów go z radością poszerzyć, gdyby spotkała go z ich strony życzliwa zachęta. Nie zauważał też piegów. Wiedział, że Betty jest jasną blondynką, ale gdyby go zapytano o kolor jej oczu, musiałby zgadywać. W pamięci przechowywał jej twarz o wdzięcznym, bezpośrednim wyrazie, a wszystkie rysy okraszało mu owo ciepłe uczucie, jakim roczne niemowlę darzy matkę. Jej koncepcje jawiły mu się niczym bujny ogród. Przebywając w ogrodzie, nikt się nie zastanawia nad tym, który kwiat jest prawdziwy – podobnie też Hugh odnosił się do wygłaszanych przez pastorównę tez i wywodów. Nie dostrzegał więc (i nie dostrzegł tego nigdy), że Betty może stać się dlań pewnym obciążeniem w karierze zawodowej, wprawiając kolejnych dziekanów i biskupów w takie zakłopotanie, iż oboje zostaną zesłani na dalekie odludzie. Byli jak dwa odstawione w ustronne miejsce ohydne, nieforemne dzbany, podarowane przez jakiegoś znajomego, który może pewnego dnia złożyć niespodziewaną wizytę. Nie można więc owych niefortunnych prezentów wyrzucić, trzeba je trzymać na podorędziu – tak by dały się w razie potrzeby wydobyć na światło dzienne, ale żeby nie pozostawały stale na widoku. A więc: Hennacombe w diecezji Exeter.

Strattonowie nie mieli dzieci i, biorąc pod uwagę cnotliwy charakter ich wzajemnych stosunków, można było założyć, że pozostaną bezdzietni. Sami uznawali to za przejaw ucywilizowania. Porozumieli się co do tego w noc poślubną, ku wzajemnej uldze, i nigdy nie mieli pokusy, by zmienić taki stan rzeczy. Pani Stratton nie odczuwała z tego powodu żadnego braku. Uszczęśliwiały ją wszelkie przejawy życia w stopniu tak wysokim, iż myślała czasem, że na to nie zasługuje. Cieszył ją krajobraz, morze, pory roku. Poddawała się owej radości i zarazem dystansowała od niej. Czytywała swe czasopisma i miała w mężu inteligentnego rozmówcę, ale lubiła także przebywać z wieśniakami, wysłuchiwać opinii pasterzy i grabarzy, dekarzy i parobków. Była oczywiście biedna, biedniejsza niż kiedykolwiek wcześniej to sobie wyobrażała, ale w jakiś sposób ta straszna i najbardziej przygnębiająca sprawa nie przytłaczała jej aż tak, jak mogła się tego kiedyś obawiać. Wielu ludzi, wśród których mieszkali, również cierpiało biedę. Chłopcy z rodzin sąsiadów donaszali ubranie po starszych siostrach i nikt się z tego powodu nie śmiał. Jeśli tylko mąż Betty mógłby poczuć się szczęśliwy, ona uznałaby ich egzystencję za doskonałą.

Ale Hugh źle znosił biedę i gryzł się z jej powodu. Obwiniał o nią dziedzica albo Theophilusa Hopkinsa, brodzącego ustawicznie w morzu. Potrafił rozpłakać się jak dziecko na widok zacieku na ścianie jadalni. Zamartwiał się dziurami w dachu i do małej skarbonki wrzucał od czasu do czasu jakąś monetę w nadziei, że uzbiera w ten sposób środki na jego remont. Układał na piśmie specjalne modlitwy do Wszechmocnego, ufając iż Wielkanocna Ofiara spowoduje zmiany w ich życiu, że mszyce trzymać się będą z dala od pomidorów, a zboże nie porośnie pleśnią. Betty miała odmienny punkt widzenia – tak działo się zawsze, dziedzic to prostak, ściany były nieszczelne, i tak dalej, i dalej, a przecież jakoś przeżyli. Ale ten argument nie miał mocy przekonującej i jeszcze bardziej zasmucał męża. Oprowadzał ją wokół domu, pokazując wciąż nowe szpary w ścianach i świeże plamy zagrzybienia. Kładł się obok zegara słonecznego („Służyć i rządzić”) w trawie i płakał. Błagał żonę, by poniechała prenumeraty oksfordzkich i londyńskich czasopism. Odpowiedziała, iż wolałaby raczej jeść przez miesiąc samą rzepę, wyrzec się skórzanego obuwia i sprzedać konia. Hugh uznał, że jest to propozycja do rozważenia. Betty nawet nie napomykała o cenie sherry, którym się po takich napadach przygnębienia pocieszał.

I tego właśnie człowieka, oznaczonego literą α, Bóg wskazał Oskarowi jako swego wybranego sługę. Uczucia, których doznał ów Boży wybraniec, kiedy wreszcie dotarły do jego świadomości zamiary chłopca, okazały się nierównie bardziej skomplikowane od nagłych emocji, spowodowanych utratą dwóch główek sałaty.

Hugh Stratton odgarnął spadający mu na oczy kosmyk wątłych włosów i wcisnął ręce głęboko w kieszenie. Ugiął lekko kolana i skłonił głowę, jakby chciał przyklęknąć. Ale potem odwrócił się i wskazał chłopcu drogę przez sieć ogrodowych ścieżek, przestrzegając go przed nadepnięciem na porzucone grabie i zardzewiałe widły, jak również przed wpadnięciem w napełniony do połowy nawozem dół kloaczny o śliskich brzegach. I podczas gdy jedna część jego umysłu przewidująco martwiła się dodatkową osobą do wykarmienia i przyodziania, druga jego połowa odczuwała głęboką satysfakcję – oto pozyskał duszyczkę, teologicznego uchodźcę. Szedł szybko, wielkimi krokami, a resztka grymasu na jego twarzy odzwierciedlała jedynie ból w krzyżu. Prowadził chłopca nie ku wejściu kuchennemu do domu ani nie ku drzwiom frontowym, lecz ku oknu od kuchni, przez które zwykł podawać kucharce jaja i warzywa. Zapukał gwałtownie w szybę i oderwał panią Millar od skomplikowanych zajęć przy sporządzaniu kremu.

– Proszę przygotować nakrycie dla jednej jeszcze osoby – zadysponował.

– On ma przecież obiad u siebie – odparła – w domu.

– Zje obiad u nas, pani Millar! – wykrzyknął Hugh Stratton z radosną beztroską. – Zje z nami. Graniaste kółko na serwetkę będzie teraz jego.

Normalnie biorąc, kobieta zareagowałaby na określenie kółka jako graniastego, ale zachowanie pastora wprawiło ją w zaskoczenie. Pochyliła się do przodu, jakby chciała zapytać o coś chłopca, ale w istocie po to, by nosem zbadać oddech pana domu. Poczuła jedynie zapach kremu. Nie przepraszając za swój postępek, cofnęła głowę i zatrzasnęła okno.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх