Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 15

Оглавление

11

Apostazja

Chłopcy od baptystów kazali mu spożywać nieczyste jedzenie, przymuszali go do śpiewania pieśni, których nie powinien był śpiewać, pokazywali mu fotografie pogańskich figur z Kryształowego Pałacu i mazali go szorstkim błotem, ponieważ nie mogli znieść jego delikatnej i białej skóry.

Nie był „stąd”. Pochodził „stamtąd”. Nie lubił brzmienia własnego głosu. Próbował go zmienić, nadać mu miękką i szeleszczącą tonację – taką, jaką miał głos Timmy’ego Crouchera. Kiedy przebywał poza domem, mówił „ojtiec”, zamiast „ojciec”.

Jakże mały jest świat – jednak Oskar nie przejmował się tym. Dla niego świat mógłby być jeszcze mniejszy, a on sam mógłby być borsukiem albo kretem. Najlepiej czuł się w splątanym gąszczu dębów i wiązów, który odgradzał nadbrzeżne wzniesienie od morza. Potrafił stać tam nieruchomo całymi godzinami, jakby zatopiony – z otwartymi oczami – we śnie, którego wiatr nie mógł przerwać, wpatrzony w opadły liść, szorstką grudę błota, zarodniki jakiejś rośliny albo w jakiś grzyb, w nieokreśloną formę życia – w coś pozbawionego duszy, co wyglądało niczym rozsypana garść mąki. W dziuplę pewnego drzewa wkładał listy do matki. Grubokościsty Timmy Croucher o oliwkowej cerze i nikłym wąsiku nad górną wargą odmawiał dziwne modlitwy; obaj odprawiali własne nabożeństwa i dyskutowali o piekle. Na pofałdowanej, najeżonej kolcami mapie, na której Oskar zaznaczył swoje terytorium, ów las zajmował większą jego część. Mapa nie obejmowała wioski. Chodził tam tylko wtedy, kiedy go wysłano z jakimś poleceniem, i to z panią Williams, jeśli tylko udało się to załatwić. Miał w stosunku do swego terytorium poczucie własności tak silne jak u psa, a kiedy wychodził poza ów obszar, na przykład do Morley, przez Downs, poruszał się niepewnie, niemal biegł na trzęsących się nogach, z trudem łapiąc oddech i czując ból w piersi.

Wcale nie chciał porzucać schronienia, jakim był ojcowski dom. Nie zależało mu na poznawaniu świata i uczestniczeniu w wielkiej przygodzie, jaką było Imperium. Imperium leżało poza mgiełką ograniczającą jego pole widzenia krótkowidza. Gdzieś tam przebywali Disraeli, lord Russell i lord Elgin. Oskar nie umiał ich sobie wyobrazić. Znał panią Williams, Timmy’ego Crouchera oraz Jacka Spryciarza.

Obejrzał już anglikańskiego duchownego i jego żonę, ale nie zajęli żadnego miejsca w jego życiu. Była to oczywiście prawda, że Hennacombe rozbudowało się wokół anglikańskiego kościoła i plebanii, ale miejsce to przypominało drzewo, którego rdzeń zbutwiał. Nie było już owego trzonu, lecz pusta przestrzeń pełna kurzu i pająków. A Bóg pragnął, żeby Oskar tam właśnie się przeniósł. Na wypadek gdyby nie usłuchał wskazań kamyka, Bóg powtarzał to zalecenie raz za razem. Alfa równa się anglikanie.

Tak więc Bóg rozkazywał: „Idź!”, ale w tej perspektywie nie było nic atrakcyjnego.

Przyrzekł Bogu, że odejdzie przed Środą Popielcową, ale obudził się w Popielec w swym własnym łóżku.

Przyrzekł więc, że uczyni to przed Wielkim Piątkiem. Jednak Wielkanoc obchodził w złej wierze, w gronie ubranych w jasne ubiory członków Bractwa z Plymouth. Odczytał im na głos Lekcję. Bóg go skarcił słowami: „Ty hipokryto!”.

Nadeszła Wielkanoc, ale nie zmieniła przyrody. W świąteczną niedzielę pąki dzikiej wiśni pozostawały stulone od chłodu. Był już dwudziesty czwarty dzień kwietnia, najpóźniejsza z możliwych dat na Wielkanoc i nie zdarzyło się jeszcze nigdy, by dzikie wiśnie nie rozkwitły na to święto. Nie rozwinęły się także wierzbowe bazie. W Hennacombe nazywano je „palmami” i zrywano dla uczczenia Palmowej Niedzieli. Nie pojawiły się też pierwiosnki ani motyle, nie powróciły jerzyki. To był wyraźny znak.

Ta pogoda go przerażała. To ona popchnęła go do apostazji.

Nie starał się zrozumieć tego, co czyni. Podczas gdy członkowie Bractwa śpiewali swój długi, pełen żałości hymn – było to w drugą niedzielę po Wielkanocy – wyślizgnął się cicho z domu modlitwy. W kieszeni miał tylko monetę trzypensową i brudną chusteczkę do nosa. Mijając ojcowskie domostwo, usłyszał trzaśnięcie drzwiami – to pani Williams wchodziła do środka od strony ogrodu. Dostrzegał prostokątną wieżę kościoła poniżej wzniesienia, nieco w lewo. Kryła się w głębokim cieniu, otoczona bezlistnymi drzewami i nie stanowiła atrakcyjnego celu wędrówki.

Miał lat piętnaście, niemal szesnaście. Stopy z trudem mieściły mu się w butach. Białe nadgarstki wysuwały się z rękawów – wydawało się, że ręce Oskara mają ponad ćwierć metra długości. Wszedł na ścieżkę, ale nie na tę, która wiodła wprost do kościoła. Starał się nie myśleć o tym, co czyni. Odmawiał pacierz, wypowiadając słowa tak, jak się układa cegły – uważnie, powoli, jedną obok drugiej – aby odpędzić wspomnienie nocnych koszmarów, które wdzierały się w jego pustkę myślową: ojciec smażył się w ogniu piekielnym.

Dobiegał doń jeszcze śpiew członków Bractwa z Plymouth. Wyszarpywali słowa z gardeł, jak gdyby rwali walijskie płótno na kawałki. Boże – modlił się w duchu Oskar – mam tylko piętnaście lat.

Ścieżka się rozwidlała. Lewa odnoga opadała ku morskiemu brzegowi, a potem wiodła ku kościołowi. Oskar skręcił w prawą, wspinającą się przez Man’s Nose w górę do Downs.

Spuścił wzrok i przyjrzał się swym brązowym, wyglansowanym butom i czerwonej glinie na obu obrzeżach ścieżki. Myślał o lecie, o kwitnących głogach, tarninie, klonach, buldoneżu ze śnieżnobiałymi kulkami i lśniących liściach laurowych w kształcie serduszek. Tęsknił za jaśniejącymi zachodnią zorzą wieczorami. Ujrzał w wyobraźni uprzejme, badawcze poruszenia ojcowskiej laski, rozchylającej listki leśnych fiołków, stelarii z tysiącem białych gwiazdeczek, nawłoci, starca, firletek.

Pomyślał: Już nigdy nie będę szczęśliwy. Wytarł nos, z zaciekawieniem obejrzał to, co z niego się wydobyło i włożył chusteczkę na powrót do kieszeni. Dróżka niemal podchodziła pod brzeg morza. Nie lubił tego jej odcinka. Zawrócił w kierunku, z którego przyszedł, w stronę kościoła. Ścieżka prowadziła przez mroczny zagajnik. Kosy wygrywały jakby na fletach swe świszczące melodie, ale Oskar ich nie słyszał. W głowie coś mu grzechotało jak zasuszone ziarnka grochu. Dróżka była kręta i zarośnięta. Oskar przedzierał się przez chaszcze, przyginając do ziemi cienkie pędy wrzośca. Oddychanie zaczęło mu sprawiać trudność, potykał się i chwiał na nogach. A kiedy wreszcie znalazł się na skraju wzniesienia, skąd było widać ogród warzywny pastora Strattona, zszedł ze ścieżki, przysiadł i zsunął się aż do płytkiego kanału, w który zarył piętami.

Sięgnął do kieszeni po swą monetę, ale jej nie znalazł. Musiał zgubić ją po drodze, w kieszeni dostrzegł małą dziurkę. Zatrzymał się na chwilę i oddychając ciężko, przypatrywał się wysokiemu kamiennemu ogrodzeniu.

Znalazł się w potrzasku między murem a kanałem. Mógłby go obejść dookoła, aby znaleźć mostek, ale obawiał się, że kładka jest zniszczona ze starości, a deski już spróchniały, gdyż tego przejścia nie używano od czasu, kiedy plebanię opuścił poprzedni pastor. Oskar bardzo się spieszył, w porywie desperacji przebrnął więc rów, jak dzielny żołnierz, szczękając zębami i ociekając zanieczyszczoną chemikaliami wodą, z ustami otwartymi jak do krzyku.

Wczepił się palcami w mur, ścierając zarazem i własną skórę, i porost z kamiennej ściany. Wsunął but w jakąś szczelinę, ześlizgnął się ocierając nogę, znalazł lepszy punkt oparcia dla stopy i wspiął się na szczyt ogrodzenia, skąd widać było sadzonki pomidorów, brunatną glebę i motyle. Prawie że opuścił się już na ziemię, gdy nadbiegł pastor Stratton z ogrodową łopatką w ręce. Duchowny przeskakiwał grządki jedną po drugiej. Miał szczęście, że ścieżki pomiędzy nimi były szerokie i mógł je pokonać jednym wydłużonym susem. Nie biegał tak od czasu sportowych zajęć w Eton.

Oddzielały ich teraz paliki wspierające sadzonki pomidorów. Takiej bariery pastor nie mógł tak łatwo pokonać.

– Hej, chłopcze! – zawołał wielebny Stratton.

Oskar nadal miał usta otwarte. Spodnie rozdarły mu się na siedzeniu, gdy zsuwał się ze zbocza. Pomyślał, że duchowny przypomina wyglądem jakąś warzywną sadzonkę, którą poflancowano zbyt dawno temu. Zalatywało od niego czymś dziwnym, o czym chłopiec wiedział, że musi to być alkohol. Pomyślał, że zapewne ów odór wziął się z jakichś egzotycznych rytuałów związanych z eucharystią.

Pastor obszedł dokoła grządkę z sadzonkami pomidorów. Nie powinien tak biegać. Rozbolał go krzyż, a rwa kulszowa promieniowała bólem na obie nogi, pulsowała mu w jądrach, wżerała się w pośladki.

– Hej, chłopcze, wracaj do domu, do ojca!

– Nie mogę – odpowiedział Oskar i cofnął się o krok, nadeptując na sadzonki sałaty.

– Zejdź z mojej sałaty! – wrzasnął Hugh Stratton, postępując o krok do przodu. Był to błąd. Zmusił w ten sposób Oskara do cofnięcia się o kolejny krok, w głąb grządki z sadzonkami.

– Mam powołanie – oznajmił chłopiec.

Stało się to, zanim zdołał uporządkować myśli.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх