Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 14

Оглавление

10

Mylne ustalenia

Oskar miał teraz w kieszeni nowy „amulet”. Nie był to już ów żółty kamyk, jakim posługiwał się uprzednio, ale błyszczący i czerwony, o którego barwie ojciec powiedziałby (gdyby miał taką możliwość), iż jest caput mortem, czyli głową śmierci. Ojciec oswajał wszystko poprzez nadawanie nazw, czy go o to proszono, czy nie. To on znalazł ów nowy kamień. Wyszedł przez drzwi od piwnicy na kamienny dziedziniec, gdy Oskar się mył. (Mieli w zwyczaju myć się na zewnątrz domu, niezależnie od pogody. Miało to wzmacniać ich konstytucję fizyczną). Oskar nabierał zimnej wody z cynkowanej kadzi, prychając gniewnie, nacierał swą szczupłą pierś i przytupywał z zimna nogami. Powinien był powiesić ubranie na haku obok ściany, ale wolał je położyć na krawędzi studni. Ojciec także chciał się umyć, zobaczył koszulę i pumpy na cembrowinie, zabrał je stamtąd, koszulę powiesił na haku i zaczął sprawdzać kieszenie spodni. Nie było to żadne szperanie, nie istniało dlań nic takiego. Dokonywał przeglądu różnych przedmiotów, które syn znalazł w ciągu dnia. Brał je w dwa palce – kciuk i wskazujący – i oglądał uważnie, jakby stanowiły zawartość jelit jakiejś ryby, której sposób odżywiania się pragnął zbadać.

Notes pozostał nieodkryty w schowku, ale Theophilus znalazł „amulet”. Z jakiejś przyczyny, której nie ujawnił przed synem, schował kamyk do własnej kieszeni. Nie oznajmił bynajmniej, że go konfiskuje, w ogóle nie wyraził żadnej opinii. Schował kamyk do kieszeni szlafroka i trudno byłoby orzec, czy zrobił to odruchowo czy z rozmysłem. Oskar, czując, że się rumieni, odwrócił się do ojca chudymi plecami.

W modlitwach nie wspomina się w ogóle o „amulecie”.

Następnego ranka kamyk znalazł się na stole, obok nakrycia do śniadania. Umieszczono go z tej strony, gdzie siedział Oskar, niczym akt oskarżenia. Chłopcu serce zaczęło bić szybciej. Pomyślał, że go zdemaskowano. Miał na sobie poplamione ubranie tego samego typu, co ubiory noszone przez okolicznych rybaków. Nagle zrobiło mu się bardzo gorąco.

– Ładny kamyk – powiedział ojciec, a Oskar podziękował za tę pochwałę kiwnięciem głowy:

– Tak, ojcze.

– Gdzie go znalazłeś?

Theophilus dosypał cukru do swej owsianki. Mieszał go równomiernie, nie dając poznać, iż dręczy go ostry niepokój. Coś złego wisiało w powietrzu. Coś bardzo złego. Wziął do ręki kamyk płynnym gestem, pragnąc nawiązać kontakt z synem, ale nie wiedział, co powiedzieć. Zadał niemądre pytanie, gdyż żadne inne nie przyszło mu do głowy.

Oskar nie chciał odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę z tego, że pytanie bynajmniej nie jest niewinne. A nawet gdyby było, nie powinno się go zadawać. Poprzez ten kamyk Bóg go powiadomił, że papa tkwi w błędzie, grzesznym błędzie.

Ojciec nie dopuściłby do najlżejszego nawet kwestionowania swej wiary. Był przeświadczony, że Bóg przemawia wprost do niego. Oskar głęboko bolał nad tym nieporozumieniem, jednak nawet wysilając wyobraźnię, nie mógł znaleźć sposobu, by wyłożyć ojcu, iż spotka go cios.

Chłopiec codziennie rzucał kości. „Amulet” za każdym razem padał na pole oznaczone literą alfa, a nie na pole z trójkątem. Oskar zapragnął zamienić się w świnię, pozbawione nieśmiertelnej duszy stworzenie, zapragnął zostać przerobiony na kiełbasę i zjedzony, co by go uwolniło spod potwornego ciśnienia wieczności. Nie potrafił nawet spojrzeć ojcu w oczy.

Theophilus zapytał go, gdzie znalazł ów kamyk. Oskar nie wiedział, co ojciec ma na myśli. Mieszał cukier w filiżance z herbatą. Okno przy małym, okrągłym stole było pokryte parą. Na zewnątrz brunatne kontury szopy rozpływały się w mgle.

Ojciec zdawał się nie zauważać braku odpowiedzi, ale jego oczy miały dziwny wyraz. Dobry Boże, zedrzyj z nich zasłonę. Zedrzyj zasłony z jego oczu w tej chwili.

– Czy wiesz, jak się nazywa ten kolor? – spytał ojciec.

Oskar wcale nie chciał poznać tej nazwy. Był na ojca zły za to, co robi.

– To indyjska żółć.

– Dziękuję, papo.

Pani Williams ułożyła grzanki ściśle według polecenia pana domu. Przebywanie z nimi oboma sprawiało jej ból. Poczyniła jakąś uwagę na temat mgły, lecz żaden z siedzących przy stole nie podjął rozmowy. Czyjś pies w nocy uprowadził jedną z owieczek Crouchera, ale i ta wiadomość nie wzbudziła w nich zainteresowania. Zaczęła pracować u Hopkinsów, kiedy byli rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu, a teraz zdana jest na niezgrabiasza z przygryzioną wargą, który przypatrywał się czemuś, wytrącony z równowagi i wpadał na różne meble w pełnym świetle dnia. Przebywanie z nim stało się bardzo przykre. Wyszła do kuchni, żeby nie słuchać, o czym mówią.

– Nazywa się tę barwę indyjską żółcią z bardzo istotnego powodu – podjął Theophilus i wyciągnął rękę po grzankę, by ją następnie dokładnie obmacać dwoma palcami i przekonać się, że – zgodnie z poleceniem – nie jest rozmiękła. – Z bardzo interesującego powodu – dokończył zdanie.

Oskar spojrzał ojcu w oczy, a ich wyraz wprawił go w zakłopotanie. Theophilus patrzył nań łagodnie, jego wzrok jakby nie pasował do tej mocnej, okolonej czarną brodą twarzy ani do tonu głosu. Oskar znał ów wyraz oczu, widział go już wcześniej. Wyrażał wolę pozyskania rozmówcy. Jeśli się próbowało wyjść temu wyzwaniu naprzeciw, Theophilus je wycofywał; jeśli chciało się je przyjąć, ramiona papy wytyczały nieprzekraczalną odległość wzajemnego zbliżenia. Nie sposób było dotrzeć do miękkiego i czułego rdzenia ojcowskich uczuć.

– Nazywam ten kolor żółcią indyjską, ponieważ jest dokładnie taki sam jak pigment z mojego pudełka z farbami, który nosi taką nazwę i wytwarzany jest w nader dziwny sposób. Z siuśków – oznajmił ojciec.

Oskar podniósł wzrok. Twarz ojca przybrała wyraz rozbawienia. Siusianie było określeniem ze strefy intymności. Było dość zaskakujące, że użył wyrazu „siuśki” zamiast normalnie stosowanego „uryna”. Oskar opuścił głowę, unikając wyzwania zawartego w ojcowskim wzroku.

Dobry Boże, spraw, aby przejrzał.

Ale wiedział, że ojciec nie przejrzy. Wypełniały go upór i duma, nie usłyszy Bożego głosu.

Dobry Boże, nie zsyłaj mnie do tych anglikanów!

– Wytwarza się go z siuśków krów żywiących się liśćmi mango.

Obrus na stole był biały. Leżał na nim, obok zielonej cukierniczki, żółty kamyk, a jego barwa nazywała się „żółć indyjska”. Był już bezużyteczny; Oskar nie pokwapił się, by schować swą własność do kieszeni, kiedy wstawał od stołu, a pani Williams, sprzątając po śniadaniu, wrzuciła kamyk do akwarium pana Hopkinsa.

Tydzień później Theophilus powrócił do kwestii siusiania, choć tym razem użył właściwego słowa. Użył go w związku z olbrzymim dzikim czosnkiem, którego szkic zrobił jeszcze poprzedniego lata, teraz zaś chciał wykonać dokładny jego rysunek. Odwołał chłopca od wypracowania z greckiego, a Oskar z jednej strony ucieszył się, że odrywa go od tej żmudnej roboty, z drugiej zaś zaniepokoił się, o co chodzi. Nie mógł sobie pozwolić na większą miłość do ojca. Trzymał uczucia na wodzy, unikając bezpośrednich kontaktów z papą, by nie ulec litości.

– Wiesz oczywiście – powiedział Theophilus – że czarownice żywią się tą rośliną.

Oskar trzymał rękę w kieszeni i poplamionym atramentem palcem przyciskał swój nowy „amulet” do uda. Chciało mu się ostrzec ojca krzykiem: Twojej duszy grozi niebezpieczeństwo. Jesteś w błędzie!

Theophilus był łagodny i pogodny, tak pogodny, że chłopiec nie potrafiłby nikomu opisać jego twarzy. Wyglądała jak twarz kogoś, kogo dziecko nazywa „papą”. Była rozluźniona, czuła, promieniowało z niej poczucie bezpieczeństwa.

Ale przecież jego ojciec nie był już gwarantem tego poczucia i już nigdy nim nie będzie.

– Piją urynę kogoś, kto zjadł tę roślinę.

Oskar nie podnosił głowy.

– Pozostają w kontakcie z diabłem – ciągnął ojciec – albo też tak uważają, kiedy wprowadzą się w stan oszołomienia.

„Amulet” w kieszeni chłopca był ciężki, zbyt ciężki. Oskar oplótł kamyk mocno palcami, by go nie zgubić. Zacisnął usta, pomagając napiętym mięśniom dłoni. Gwarantem jego bezpieczeństwa jest Bóg.

W Tobie ufność swą kładę, Boże niezmierzony,

A Ty nie daj, abych był kiedy zawstydzony!

Przez dobroć swoję racz mię z trudności wybawić,

Usłysz mój głos, a chciej mię na swobodzie stawić...[4].

– A mamy tu kilka czarownic w okolicy. – Theophilus odnosił wrażenie, że przemawia w próżni; syn w ogóle nie patrzył na niego. – Myślę, że naprawdę w naszej okolicy mieszkają też czarownice.

Oskar dotknął krawędzi kartonika, na którym ojciec sporządzał rysunek. Krawędź była ostra, ale powierzchnia kartki przypominała w dotyku gładki aksamit.

– Myślisz, że tak jest naprawdę?

– Tak – zgodził się Oskar, spojrzał ojcu w oczy i przestraszył się ich wyrazu.

– „Strzeżcie się pilnie fałszywych proroków, którzy do was przychodzą w odzieniu owczym, a wewnątrz są wilcy drapieżni”[5].

– Tak – potwierdził – ja też tak myślę.

Zapadło milczenie. Oskar słyszał, jak ojciec ostrzy ołówek. Wyczuwał metaliczny zapach temperówki i słodki, soczysty zapach ołówkowego drewienka.

– Istnieje dowód – Theophilus otrząsnął strużyny – potwierdzający przekonanie, że mamy w okolicy zjadaczy czosnku, dowód wyrysowywany na ścieżkach. Widziałeś już te znaki?

– Tak.

Theophilus uczynił wtedy coś absolutnie niezgodnego ze swym charakterem – zaczął opisywać to, czego w rzeczywistości nie widział. W desperackiej próbie pozyskania życzliwego zainteresowania ze strony syna, po to, by dostrzec ufność w jego wzroku i ściągnąć go na siebie, powtórzył to, co usłyszał od Jacka Spryciarza, grabarza, którego przed kilku dniami wezwał, by sprzedać mu króliki i podyskutować o owych znakach.

– W górnej części wyrysowanego wzoru jest puste pole, na którym składają ofiary z kozła. Ucinają biednemu zwierzęciu głowę i kładą tam jako bluźniercze wyobrażenie naszego Zbawiciela.

„Żeby nie ważyli się głosić błędnych nauk i nie zajmowali się bajkami”[6].

Oskar zobaczył, jak ojciec podnosi do ust filiżankę mocnej, zimnej herbaty, którą zawsze popijał przy pracy. Gdy rozchylił wargi, wyłonił się spoza nich czubek języka. Oskar ujrzał w nim zarazem osobę, którą kochał jak kogoś, kto został opanowany przez Theophilusa Hopkinsa – twórcę mylnych ustaleń. Zacisnął w dłoni kamyk. Ścięgna karku napięły się, ukazując ten wysiłek.

Wyjął rękę z kieszeni i otworzył dłoń tuż przed oczyma ojca. Oto proszę!

Theophilus wyjął kamyk z pobrudzonej atramentem dłoni syna. Kamyk był ciepły. Położył go na kartoniku i obrócił dokoła, popychając ołówkiem.

Caput mortem – powiedział.

Oskar zalał się łzami.

[4] Psalm 31, przeł. Jan Kochanowski (przyp. tłum.).

[5] Ewangelia według świętego Mateusza 7, 15, przeł. Jakub Wujek (przyp. tłum.).

[6] Pierwszy list świętego Pawła do Tymoteusza 1, 4, przeł. Seweryn Kowalski (przyp. tłum.).

Oskar i Lucynda

Подняться наверх