Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 7

Оглавление

3

Bożonarodzeniowy pudding

W Gleniffer nie byłoby kościoła, gdyby kiedyś na Boże Narodzenie nie przyrządzono puddingu. I nie byłoby także dagerotypu przedstawiającego Oskara Hopkinsa nad brzegiem rzeki Bellinger. A ja nie przyszedłbym na świat i nie opowiedziałbym całej tej historii.

To nie był zwykły bożonarodzeniowy pudding. Niezbyt duży, wielkością nie przekraczał piłeczki tenisowej. Składały się na niego dwie łyżeczki konfitury z wiśni, trzy łyżeczki rodzynek, skórka z pomarańczy i wyciśnięty z niej sok, pół filiżanki mąki i pół filiżanki tłuszczu, trochę brandy, a oprócz nikłych rozmiarów nikt nie widziałby w tym puddingu nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że przygotowano go w dworku mojego prapradziadka Theophilusa Hopkinsa w Hennacombe, w hrabstwie Devon, w Anglii.

Theophilus Hopkins był poniekąd człowiekiem sławnym. Możecie o nim przeczytać w wydaniu „Encyclopaedia Britannica” z roku 1860. Trzy pełne szpalty zajmuje tam jego opis korali i koralowców, anemonów i rozgwiazd. Niewiele jednak wszystko to mówi o nim samym. Z encyklopedii nie dowiecie się, jak wyglądał. Możecie przeczytać hasło po trzykroć i nie domyślicie się nawet, w jakim związku pozostawał mój prapradziadek ze sprawą bożonarodzeniowego puddingu.

Miał wtedy lat czterdzieści. Był wdowcem, ciemnowłosym i kędzierzawym mężczyzną o bujnej brodzie i mocno umięśnionej sylwetce, a przy tym bardzo delikatnym człowiekiem. Owa delikatność objawiała się w chwilach, gdy zaczynał drżeć. Był ogromnie wrażliwy i gorąco wierzył, że pójdzie do nieba, że niebiosa przyćmiewają wszelkie ziemskie radości i rozpościerają się ponad ziemią w nieskończoną dal jak srebrzysta narzuta. Swe doczesne cnoty hartował jako członek Gwardii Królewskiej – skłonny do hulanek i żartów w pubie, na służbie zachowywał kamienną twarz, nawet kiedy muchy spacerowały mu po gałce ocznej. Należał do Bractwa z Plymouth i uważał – a nie było w owym przekonaniu nic szczególnego – że Kościół Chrystusowy nie jest wcale Chrystusowy. Problemem życiowym był dlań gorący temperament, choć to określenie zdaje się poniekąd mylące. Chodziło właściwie o jego pasję. Ciało było tylko ciasnym naczyniem, w którym musiała się pomieścić, a każdego roku, gdy nadchodziło Boże Narodzenie, nie pozostawało mu nic innego, jak zapanować nad ową emocją. Starał się wykorzystać ją w maksymalnym stopniu w sposób konstruktywny – jako kaznodzieja miał talent przekazywania słuchaczom własnych uczuć. Nie nazywał tego święta Bożym Narodzeniem; mówił o nim „Gwiazdka”. Tak dogłębnie przekonał swą małą kongregację złożoną z parobków, dekarzy, pasterzy, węglarzy i rybaków – wszystkich owych zasępionych ludzi w spranych ubraniach, którzy jeśli w ogóle umieli czytać, powoli sylabizowali wydrukowane słowa, przesuwając po nich palec – że Boże Narodzenie jest nie tylko obrządkiem pogańskim, ale także papistycznym, iż wychodzili tego dnia do pracy, tak jak co dzień. Sąsiedzi baptyści naśmiewali się z nich – cóż, sąsiedzi baptyści będą się smażyć w piekle.

Oskar miał lat piętnaście – w tym wieku chłopcy stają się skryci i ponurzy, ale nie podawał jeszcze w wątpliwość ojcowskich poglądów. Sądził, że jego dusza jest bezpieczna, a kiedy odczytywał Biblię na głos, przy kuchni, nie interpretował jej inaczej niż mężczyzna, który w tym czasie poszturchiwał małym pogrzebaczem żarzące się bryły węgla i dorzucał następne do ognia. Obaj odnosili się do Biblii jak do sprawozdania spisanego przez sumiennego przyrodnika. Jeśli w Biblii napisano, że bestia miała cztery głowy albo też że człowiek miał zęby lwa, pojmowali to dosłownie.

Tego jednak dnia Bożego Narodzenia roku 1856 w domu znajdowały się dwie służące, zamiast dotychczasowej jednej. Pierwszą była niejaka pani Williams, niewiasta o obfitym biuście, która – ilekroć ulegała jakiemuś wzruszeniu – rozczesywała swe potargane, burego koloru włosy szczotką w szylkretowej oprawie. Pracowała w ich rodzinie od piętnastu lat, przez pierwsze dziesięć w Londynie, a następnie w Devon. W Hennacombe rozczesywała włosy coraz częściej. Prowadziła ustawiczne utarczki z rzeźnikiem i właścicielem sklepu rybnego. Zarzekała się, że przesycone solą powietrze źle wpływa na jej katar, ale – jak mówiła – już za późno na zmianę sytuacji życiowej. Pozostawała więc u Hopkinsów i chociaż nie dążyła do zbawienia duszy, a czasami znajdowali jakiś jej włos w jajecznicy – stanowiła część ich życia.

Druga służąca natomiast nie tylko nie zasługiwała na zbawienie, lecz nawet nie dałoby się powiedzieć, że się o nie starała. Była członkinią kongregacji anglikańskiej i uprzednio przebywała w przytułku, opuszczona przez męża, robotnika drogowego. Dwie parafie przerzucały na siebie nawzajem obowiązek sprawowania nad nią dobroczynnej opieki. I to ona właśnie – owa piegowata Fanny Drabble – stała za aferą bożonarodzeniowego puddingu. Miała białe, kościste dłonie o zaczerwienionych knykciach, przeżyła trudne lata w barakach i budach skleconych pośpiesznie wzdłuż nowo budowanych szlaków kolejowych, pochowała również swoje dziecko. Jedynym ubiorem, jaki posiadała, była bawełniana sukienka. Już pierwszego dnia pobytu u Hopkinsów wypadł jej z wrażenia ząb – takiemu zdziwieniu uległa na wiadomość, że Oskar nigdy nawet nie spróbował bożonarodzeniowego puddingu. Pani Williams – choć lepiej znała sytuację domową – uległa słodkim namowom Fanny Drabble. Chłopiec musi skosztować bożonarodzeniowego puddingu, a skoro pan domu nie dowie się o tym, nie poczuje się dotknięty.

Fanny Drabble nie zdawała sobie sprawy z tego, że pudding jest „diabelską trucizną”.

Dworek był niewielki, ale zbudowano go z devońskiego wapienia i nawet siedząc przy ogniu, wyczuwało się jego chłodny zapach. Przebywając w kuchni, nie słyszałeś ani słowa z rozmowy toczonej w pokoju obok. Dom był ciasny, drzwi miał niskie; grubo ciosane progi i stopnie oddzielały od siebie kolejne pomieszczenia. Znakomite miejsce do przechowywania sekretów! A ponieważ Theophilus nie wchodził nigdy do kuchni (jako że na ławie przy piecu przysypiała zazwyczaj pani Williams), można tam było wyczyniać różności i nie zostać przyłapanym.

Oskar czuł się tutaj dobrze. Lubił ciepły zapach wypieków, przynosił wodę, doglądał węgli w palenisku, przysiadał na stole, kiedy pani Williams przygotowywała naczynia do posiłku. Rychło się zorientował, co się święci. Zobaczył wiśniową konfiturę i rodzynki, a przecież zwykle w domu nie było rodzynek. Konfitury z wiśni w ogóle jeszcze nie widział.

W dniu Bożego Narodzenia mieli jeść to, co zawsze. Theophilus wcześniej wezwał był panią Williams do gabinetu – a ponieważ gabinet służył jednocześnie jako klasa szkolna dla Oskara, chłopiec wysłuchał wszystkich dokładnie wydanych gospodyni poleceń. W naturze ojca leżała precyzja. Przywiązywał wagę do najdrobniejszych szczegółów sprawy, którą się zajmował. Kiedy ścinał anemony, można było mieć pewność, że nie pominie żadnej łodyżki. Pouczał gospodynię, że ziemniaki powinny mieć „przeciętny rozmiar”. Miała też podać połowę główki kapusty króla Jerzego i tak dalej.

Ale chytre niewiasty mieszały teraz w kuchni tłuszcz, dodając doń sułtanki i zwykłe rodzynki, i starannie obierały dorodną pomarańczę. Oskar przypatrywał się owym przygotowaniom, siedząc przy stole, aż z podgrzewanego garnuszka zaczęły się wydobywać bulgotania tak głośne, że zagłuszały nucenie Fanny Drabble. Pani Williams biegała wokół rączo jak derwisz, którego zachowanie wywołuje zakłopotanie i lęk. Rozwałkowała placuszek. Rozczesała sobie włosy, stając w progu drzwi wejściowych i popatrując przez ogołocone z liści gałęzie w stronę zimnego, szarego morza. Obeszła dom wokoło i wrzuciła kłębek wyczesanych kosmyków do dołu z kompostem. Oskar wiedział, że włosy pani Williams nie zardzewieją, gdyż wyciągał je stamtąd długim kijem. Pokrywał je śluz, ale można je było umyć, rozwiesić i osuszyć, a wtedy wyglądały „jak nowe”. Dokładnie tak, jak go zapewniała pani Williams. Zdziwił się, że miała rację, jako że ojciec nie przywiązywał wagi do tego, co mówiła pani Williams. Nie była uczoną. Opowiadała, że są ludzie, którzy wydobywają z grobów zwłoki i obdzierają je z włosów, które następnie sprzedają kupcom. Ci zaś, po umyciu, wysuszeniu i posortowaniu, dostarczają je dalej perukarzom i wytwórcom tresek. Owe kosmyki nadal miały na końcach maleńkie cebulki – stąd nazywano je „włosami cmentarnymi”. Pani Williams była nieustannie zaprzątnięta własnymi włosami. Utrzymywała, że co prawda nie ma takich łotrów w Hennacombe, ale w Teignmouth i Newton Abbot czają się rabusie z ostrymi brzytwami, gotowi na żywca ogolić kobiecie głowę do samej skóry. Rozczesywała włosy, stojąc na schodach prowadzących na piętro, a także w pokoju na górze. Za każdym razem zbierała kosmyki ze szczotki, zakręcała w kłębuszek i chowała do kieszeni fartucha. Owego dnia, kiedy przygotowywano bożonarodzeniowy pudding, powtarzała tę czynność częściej niż zwykle. Theophilus jako przyrodnik mógł był zwrócić na to uwagę.

O puddingu nikt nie wspomniał Oskarowi ani słowem, ale chłopiec doskonale o nim wiedział. Nie dopuszczał jednak do siebie myśli o tym, że wie. Choć wiedza owa przeniknęła głęboko do jego świadomości, jak promień słonecznego światła wdzierający się przez rozsuniętą zasłonę do zaciemnionego pokoju. Pyłki kurzu wirują w powietrzu i nie będzie już tak spokojnie jak dawniej. Oskar aż przebierał nogami z podekscytowania, jedząc tego dnia lunch. Skrzyżował je w kostkach, zaciskając dłonie na widelcu i nożu. Wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające zza drzwi kuchennych, ale ojciec zagłuszał wszystko posapywaniem przez nos, jak zawsze przy jedzeniu.

Oskar miał małe drewniane pudełko z przegródkami. Przeznaczone było do przechowywania zasuszonych owadów lub muszelek. Chłopiec trzymał w nim guziki. Niektóre były małe jak biedronki – zamiast nóżek spod spodu wystawał zaczep na nitkę – a niektóre zrobiono ze szkła. Miał też w swej kolekcji metalowe guziki z czterema dziurkami oraz guzik z masy perłowej o dwóch dziurkach. Ustawiał je w szyku, tak jak inni chłopcy ustawiają ołowiane żołnierzyki, wydawał im rozkazy, liczył je. Kolekcja zawierała pięćset sześćdziesiąt sztuk. Niekiedy w połowie tego przeliczania dostawał bólu głowy.

W dniu Bożego Narodzenia ojciec powiedział:

– Jak widzę, przegrupowałeś guziki.

Leżały na parapecie okiennym, który był dostatecznie szeroki. Przeniosła je tam pani Williams, nakrywając do stołu.

– Tak, ojcze – potwierdził Oskar.

– Główną zasadą porządkującą powinien być kolor, spektrum od lewej do prawej, natomiast wielkość guzików stanowi kryterium wtórne.

– Tak, ojcze.

– Bardzo dobrze.

Oskar starannie wymiótł gulasz z talerza i dopił wodę ze szklanki. Potem zaś wraz z ojcem skłonili głowę, dziękując Bogu za Jego dary, które spożyli. A kiedy pani Williams stanęła w drzwiach i zapytała, czy nie zechciałby jej pomóc przy wyniesieniu pomyj dla świń, wstał od stołu i grzecznie za nią wyszedł – blady, złotowłosy chłopiec. Myślał o swej kolekcji guzików, a nie o tym, do czego właśnie zmierza.

Obie kobiety stały obok siebie jak dwa dzbany. Jedna była wysoka i tęga, druga drobna i koścista, ale na ich twarzach malował się ten sam uśmiech, jakby odbity w lustrze, obie też trzymały przed sobą w taki sam sposób złożone dłonie.

„To” leżało na talerzu. Podzieliły je na cztery części i polały lśniącym kremem. Pani Williams wcisnęła swą szczotkę do włosów głębiej w kieszeń fartucha i podała pudding Oskarowi. Zrobiła to tak gwałtownie, że łyżeczka zsunęła się z talerza i z brzękiem upadła na kamienną posadzkę.

Gospodyni pochyliła się, ale Fanny Drabble syknęła:

– Proszę to zostawić!

Odsunęła łyżeczkę butem pod stół i podała Oskarowi nową. Była podniecona i ciekawa tego, co teraz nastąpi.

Chłopiec wziął do ręki łyżeczkę i zaczął jeść na stojąco.

Nigdy nie byłby w stanie wyobrazić sobie równie cudownego smaku! Pudding wypełniał mu całą jamę ustną i spływał w głąb przełyku.

Podniósł wzrok i zobaczył dwa lustrzane, coraz radośniejsze uśmiechy. Oskar również się uśmiechnął i właśnie podnosił łyżeczkę, żeby włożyć do ust kolejną porcję, nawet już właściwie dotknął jej ustami, kiedy nagle otworzyły się drzwi za nim i na kamienną posadzkę kuchni wkroczył Theophilus.

Oskar go nie widział, lecz wyczuł jego obecność. Ojciec uderzył go dłonią w tył głowy. Twarz chłopca gwałtownie pochyliła się ku przodowi, zęby zadzwoniły o łyżeczkę. Wielka, twarda dłoń ujęła go z tyłu powyżej karku, druga zaś chwyciła za podbródek. Spróbował wyślizgnąć się z tego chwytu i wtedy otrzymał drugie uderzenie. Wypluł z ust wszystko, co zdołał wcześniej połknąć.

Theophilus postąpił tak, jakby chciano mu otruć syna. Podprowadził go pod zlew i kazał napić się osolonej wody. Przytknął chłopcu szklankę do ust z taką siłą, że ten poczuł ból, dławił się i krztusił. W oczach ojca żarzyła się wściekłość. W ogóle nie dostrzegał syna, który pił osoloną wodę łyk za łykiem. Pił aż do chwili, gdy zwymiotował wszystko, co zjadł, do kubła z pomyjami. A wtedy Theophilus wrzucił to, co zostało z puddingu, do ognia pod kuchnią.

Oskara nigdy przedtem nikt nie uderzył. Nie mógł się pogodzić z tym, co się stało.

W końcu ojciec przemówił, lecz chłopiec nie dał wiary jego słowom.

Ojciec powiedział, że pudding jest diabelską trucizną.

Ale Oskar skosztował puddingu, który absolutnie nie miał smaku diabelskiej trucizny.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх