Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 12

Оглавление

8

Diabelskie znaki

Działo się to w hrabstwie Devon, nieopodal Torquay. Utrzymywanie – jak to czynił Theophilus – że to niemal tropiki, byłoby jak nazwanie którejś z dzielnic Melbourne „paryskim zakątkiem na końcu Collins Street”. Można to wybaczyć komuś, kto nigdy nie widział Paryża, ale jeśli choć na chwilę postawiło się tam stopę, wie się dobrze, że takie określenie jest niczym więcej jak tylko przejawem przysłowiowego „myślenia życzeniowego”.

Kiedy przebywam w Devon, nie widzę tam żadnych śladów tropików i raczej dziwi mnie to, że tak małe hrabstwo może mieć nad sobą niebo tak puste i obojętne. Devon zawsze wydaje mi się okrutną i zimną okolicą. Oglądam dziwaczne bryły skalne na wrzosowiskach i rozmyślam o ciemnocie i biedzie mieszkańców, a przede wszystkim o zimnie, wiecznym zimnie.

Oskar nie widział jednak jeszcze rzeki Bellinger i podzielał przekonania ojca, iż mieszkają „prawie w tropikach”. Nie miało dlań znaczenia, że znosił szykany i prześladowania ze strony synów rybaków i farmerów lub że kucharka dziedzica dała mu do jedzenia kamyki. Okolicę tę uważał za raj na ziemi. Londyńskie gazety docierały tutaj z jednodniowym opóźnieniem. Ojciec i syn napawali wzrok mirtami i fuksjami niezwarzonymi mrozem.

Połowa członków kongregacji Theophilusa wierzyła, że wschodzące w wielkanocny poranek słońce tańczy, a wielu z nich twierdziło, że widziało Baranka tańczącego wraz z nim. W krainie tej dla uczczenia zimowego przesilenia dnia z nocą czyniono ofiarę z kogucików. Ojciec Oskara na własne oczy widział biesiadę, podczas której nagi chłopak wspiął się na jabłoń, a tam rozkrzyżował ramiona i upił się (według Hopkinsa) cydrem. Theophilus przybył tu po to, by badać faunę morską, ale zdarzyło mu się być świadkiem parodii cudu zmartwychwstania. Doznawał często rozczarowań, graniczących z głęboką rozpaczą, na widok niezmożonej, uporczywej i kapryśnej pomysłowości ciemnoty, która go zewsząd otaczała.

Toteż kiedy któregoś ranka znalazł na ścieżce nakreślone patykiem znaki, przerysował je sobie do notesu:


Sądził, że odtworzył rysunek z naukową ścisłością, ale nawet jeśli dokładał starań, by wiernie ukazać proporcje pomiędzy poszczególnymi elementami, nie odniósł się doń beznamiętnie. Znaki owe go przeraziły. I tak, jak kiedyś dostrzegł szyderstwo z ukrzyżowania podczas owej biesiady, tak teraz natknął się na bluźnierczą obrazę Krzyża.

Nie mógł przejść obok tego faktu obojętnie; musiał się nad nim pochylić. Szybkim krokiem ruszył do Morley w nadziei, że spotka kogoś w pubie. Miał na myśli Bargusa, który był kiedyś grabarzem, a obecnie pełnił funkcję zakrystiana. Ale wszedłszy do baru Łabędź w Morley, stwierdził, że nie ma tam nikogo. Pokręcił się chwilę po sali i wrócił, maszerując ponad sześć kilometrów polami.

Pozostawał w stanie wzburzenia i zarazem wewnętrznej pustki. Kończył właśnie przygotowywać ilustracje do swego dzieła „Koralowce z wybrzeża Devon” i aby dotrzymać założonego terminu, musiał wykonać po dwa rysunki dziennie, tego zaś dnia nie sporządził żadnej ryciny, oprócz kopii owego bluźnierczego symbolu. Stracił oddech z wrażenia, kiedy dotarłszy do przełazu w Hennacombe, zobaczył Bargusa, siedzącego na małym, kamiennym moście nad potokiem. Nie uważał się za człowieka podejrzliwego, ale „przypadkowość” owego spotkania go zirytowała.

Theophilus darzył szacunkiem każdy rodzaj siły, co bardzo zdziwiłoby staruszka, gdyby o tym wiedział. Bargus liczył ponad siedemdziesiąt lat, był niski, szeroki w barach, miał rumiane policzki i śnieżnobiałą brodę, przypominającą kształtem łopatkę. Należał do ludzi, u których ceni się nade wszystko wielkie zainteresowanie życiem, to zaś sprawiało, iż owo życie układało się pomyślnie.

Theophilus pokazał Bargusowi przerysowane znaki, ten zaś wziął notes do ręki, przyjrzał się uważnie odtworzonym symbolom, a także innym rysunkom. Podobały mu się trafnie zobrazowane paprocie, janowce, wczesne fiołki i wonne zioła. Oddał notes właścicielowi z uśmiechem, pełnym jednak zmieszania.

– Bardzo ładne – skwitował i zabrał się do przygotowania fajki. Ostatnią odrobinkę tytoniu chciał zachować na chwilę, kiedy już dotrze do gospody, ale oto znalazł się w kłopocie. Nie wiedział, jak ma rozumieć smutny wyraz twarzy swego rozmówcy. Nigdy jeszcze nie widział u niego takiego grymasu. Postukując fajką o poręcz mostu, zastanawiał się: „Dlaczego ten człowiek tak się krzywi, mówiąc do mnie?”.

Podniósł wzrok, obserwując wyraz twarzy pana Hopkinsa. Po zachodzie słońca robiło się zimno i wypowiedział na ten temat jakąś uwagę.

– No tak – odrzekł Theophilus, zamykając notes i ocierając buty z gliny o kamienną krawędź mostu, nadal z wykrzywioną twarzą. – Nie widzisz w tym żadnego znaczenia?

– Ani za grosz.

– A czy to nie jest Święty Krzyż?

– Taa, może być – zgodził się Bargus, myśląc, że raczej przypomina mu to dziecinną grę w klasy. – Bez wątpienia, taak.

Theophilus życzył mu dobrego popołudnia. Nie wierzył w ani jedno słowo Bargusa. To poganin. Obnosił dawniej trzykrotnie trumnę wokół granitowego krzyża w kościele anglikańskim. Szedł przed nią z rozjaśnionym wzrokiem, łopatę wznosił ku górze i opuszczał miarowo. Kiedy Bargus zapewnił Theophilusa, że nie rozumie, co ów symbol miałby znaczyć, ojciec Oskara uznał to za dowód, że stary dokładnie wie, jaka jest wymowa tych znaków.

Ale Bargus – wędrujący teraz polami do Łabędzia w Morley z ciągle jeszcze nienabitą fajką w dłoni – na pewno nie był człowiekiem, który pozostawił ów rysunek na ścieżce, i Theophilus odłożył notes, nie wiedząc, kto jest prawdziwym twórcą tej zagadki.

Podejrzenia pani Williams okazały się trafniejsze. Dwa dni później wybrała się na pocztę w Morley, a po drodze natknęła się na kolejny, wyrysowany na piasku „diabelski znak”. Maszerowała z dziarskim rozmachem, a jej szeroka w biodrach, odziana w biały fartuch sylwetka odcinała się od czerwonego, wydłużonego wzgórza. Nosiła ów fartuch zawsze i wszędzie, toteż w Morley nazywano ją Pielęgniarką. Pani Williams nie zwracała jednak uwagi na to przezwisko.

Towarzyszył jej Oskar, odliczając kroki dzielące go od wioski. Szedł obok gospodyni, ale nieco z tyłu, ciągnąc po ziemi kijek, którego koniec kreślił w błocie linię wyznaczającą szlak ich wędrówki.

Pani Williams nigdy nie umiała ustać spokojnie, uważała to za niewykonalne. Wierciła się i podskakiwała już w łonie matki i nie zaprzestała tego przez całe życie. Ale kiedy doszła do owych wyrysowanych znaków, zatrzymała się na dłuższą chwilę.

Nie zwróciła uwagi na wyraz twarzy Oskara i nie przyszłoby to jej w ogóle na myśl, gdyby nie zaczął nagle przesuwać się tanecznymi podskokami z jednego wyrysowanego pola na drugie, zaczepiając o nie piętami, kiedy próbował – wbrew jawnej sprzeczności obu pragnień – przeskoczyć przez cały układ pól.

– Gra w klasy – powiedział piskliwym głosem.

I wtedy dopiero pani Williams przyjrzała się jego twarzy. Przybrała ona kolor szkarłatny; chłopiec zacisnął szczęki, górna warga wydłużyła mu się, obie zaś stały się wąskie i wyglądały jak sznurki zaciśnięte wokół ust. Nie patrzył jej w oczy, ona zaś poczuła się nieswojo.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх