Читать книгу Oskar i Lucynda - Peter Carey - Страница 6

Оглавление

2

Adwentowy wieniec

Ojciec nie miał już latarki, ponieważ wpadła mi do szamba poprzedniej nocy. Widziałem, jak znika, jej słabe światełko dogasało z wolna w mrocznym, intrygującym morzu uryny i fekaliów. Teraz ojcu nie udałoby się jej wyciągnąć, jak to się zdarzało dawniej.

Toteż kiedy następnej nocy przyszła burza i zgasło światło, ojciec nie miał czym oświetlić skrzyneczki z bezpiecznikami. Wszędzie dokoła nas błyskało potężnie, a telefon podzwaniał do taktu piorunom uderzającym w słupy, na których rozciągnięto kabel. Sądziliśmy, że bezpieczniki spaliły się po uderzeniu pioruna w transformator. Ojciec wyszedł na werandę ze świecą, ale mu zgasła i wrócił do domu bez wykręconego ze skrzyneczki bezpiecznika.

W milczeniu siedzieliśmy w kuchni.

– Gdzie jest drucik do bezpieczników? – spytał.

Miałem wtedy dziesięć lat, siedziałem obok matki. Szesnastoletnia siostra siedziała przy mnie, za nią zaś nasz czternastoletni brat.

– Zużyłam go – wyjaśniła matka.

Ludzie uważali, że jest postawną kobietą. W gruncie rzeczy nie była wysoka, miała około metra siedemdziesięciu centymetrów, ale odznaczała się żelazną wolą i nader podejrzliwym usposobieniem, co w połączeniu z władzą, jaką dawała jej pozycja właścicielki huty szkła, oznaczało wielką potęgę.

Czułem zapach knota od świecy. I wiedziałem, że chociaż ojciec trzyma ją w dłoni, nic nie czuje. W ogóle nie był wrażliwy na zapachy.

– Jak to: zużyłaś?

Nie zwracałem na niego uwagi; wyczekiwałem kolejnej błyskawicy.

– Do czego? – rzucił.

Głos ojca brzmiał szorstko. W pewien sposób łączyło się to chyba z brakiem powonienia. Co rano przepłukiwał sobie kanały nosowe osoloną wodą i pytał: „Pachnie?”. Miał na myśli swój nos.

– Zużyłam go do powiązania wieńca adwentowego – wyjaśniła matka.

W jej głosie nie wyczuwało się przepraszającego tonu. Błyskawica rozświetliła kuchnię. Matka poruszyła głową z lekceważącą wyniosłością, w sposób, który rodzinna mitologia porównywała do płynnego kołysania się głowy wielbłąda.

Odczułem gwałtowny przypływ napięcia. To ja pomagałem matce przy splataniu adwentowego wieńca. Nie mieliśmy ostrokrzewu ani bluszczu, ale zerwałem trochę lśniąco zielonych liści wawrzynu kamforowego. Wiedziałem, że zużyła nie tylko cały zapas drucików, ale także pręciki klatki, w której brat trzymał króliki. Umieściła je w tekturowych pudłach po butach i wstawiła do kosza na bieliznę. Nie pomyślała, że mogą stamtąd uciec. Nigdy nie przydarzyło jej się nic takiego.

Ojciec zapalił świecę. Nie podszedł do stołu, nie zawrócił też ku drzwiom. Stał na środku kuchni.

– Gdzie jest ten wieniec? – zapytał.

– W kościele – odrzekła matka. – Dawidzie, proszę cię, usiądź.

– W jakim kościele?

– A co to ma za znaczenie?

– Dla mnie ma.

Nie umiem wyrazić, jakie to było przerażające. Ojciec nigdy nie przemawiał takim głosem. Cenił spokój i opanowanie i nawet kiedy umierał, starał się nie sprawić matce przykrości.

– W kościółku St John’s.

Oczywiście, że wieniec tam się znajdował – a gdzieżby miał być? – ale w pewien sposób ta wiadomość zirytowała ojca. Potrząsnął głową i postawił świecę na blacie lodówki, gdzie wkrótce znów zgasła.

– O Boże! – wykrztusił. – Jezusie, święty Józefie i pieprzona święta Panienko!

W świetle błyskawicy dostrzegłem szeroko otwarte usta matki.

Zerwała się na nogi. Jej ruchy nigdy nie były delikatne ani łagodne, ale teraz podniosła się gwałtownie, przewracając krzesło, aż oparcie z hukiem uderzyło o podłogę. Zadzwonił telefon – wydał dwa sygnały i umilkł.

– Klęknij! – rozkazała.

Chciała, aby ojciec przeprosił Boga za swe bluźnierstwo. Rozumieliśmy, do czego zmierza, ale wkroczyliśmy już w zupełnie dla nas obcy obszar. Tylko słowo „rozwód” bardziej by mnie przeraziło, tylko wyraz „seks” wprawiłby nas w większe zakłopotanie.

– Klęknij! – powtórzyła z uporem.

Później mieliśmy się przekonać, jaka z niej despotka, ale już kiedy byliśmy dziećmi, doznawaliśmy z tego powodu wielu różnorakich przykrości. Pragnęliśmy przede wszystkim, żeby nas kochała, łasiliśmy się więc do niej i przyklękaliśmy – czynił to nawet mój brat, mimo że lubił późno wstawać i grywać z ojcem w krykieta.

I ojciec ukląkł. Wszyscy klęczeliśmy na twardym linoleum. Brat rozpłakał się cichutko.

A wtedy zapaliło się światło.

Podniosłem głowę i zobaczyłem triumfalny uśmiech na twarzy matki. Oddałaby życie, broniąc przekonania, że to Pan Bóg naprawił bezpieczniki.

Oskar i Lucynda

Подняться наверх