Читать книгу Trawers - Remigiusz Mróz - Страница 10
CZĘŚĆ PIERWSZA
8
ОглавлениеFuterał, w którym Osica trzymał telefon, przywodził Dominice na myśl lata dziewięćdziesiąte – i to raczej ich początek niż koniec. Brakowało tylko tego, by samo urządzenie miało antenę i klapkę.
– Często do pana dzwoni?
– To pierwszy raz.
– I czego chciał?
– Mniejsza z tym – odparł Edmund, patrząc z rezerwą na trupa leżącego na stole sekcyjnym. – Forst ma swoje problemy.
– W to nie wątpię.
Osica odchrząknął.
– Podobnie jak w to, że chce pan jak najszybciej opuścić prosektorium – dodała Dominika z lekkim uśmiechem. Musiała przyznać, że widok zmieszanego podinspektora sprawiał jej satysfakcję.
– Kto by nie chciał? – odbąknął. – Niech no pani tylko na to spojrzy…
– Spoglądam cały czas.
Westchnął i cofnął się o krok, pocierając nerwowo policzek. Wadryś-Hansen przeniosła wzrok na ofiarę. Były już wstępne wyniki sekcji, ale nie zawierały niczego odkrywczego. Ofiara zmarła wskutek uderzenia tępym narzędziem w tył głowy, a pozostałe rany zostały zadane post mortem. Wciąż niemożliwa była identyfikacja, a po analizie tych kawałków zębów, które udało się odnaleźć, nie sposób było ustalić narzędzia, za pomocą którego ogołocono usta ofiary.
Lekarz twierdził, że cięć na rękach i szyi dokonano najprawdopodobniej nożykiem do cięcia tapet. Dominika traktowała tę informację z dystansem, choć rzekomo pod mikroskopem wprawne oko mogło rozpoznać, jakie ostrze zostało użyte.
Zwłoki zostały już umyte. Plamy opadowe były słabo widoczne w dolnych partiach ciała, górne zaś przybrały szary odcień. Usta posiniały, powieki wciąż były otwarte. Zazwyczaj na tym etapie je zamykano, ale tylko wówczas, gdy dało się to zrobić bez użycia nici. Po tylu godzinach po śmierci same się unosiły.
Proteiny mięśniowe zrobiły już swoje i doszło do stężenia pośmiertnego. Wadryś-Hansen musiała przyznać, że woli widzieć ofiarę w takim stanie. Teraz nie ulegało wątpliwości, że ma do czynienia ze zwłokami – dowodem w śledztwie. Nie człowiekiem, który jeszcze przed momentem żył, planował, oceniał świat, sam poddawał się ocenom innych, układał sobie przyszłość…
Spojrzała w zmętnione rogówki, a potem przeniosła wzrok na niebieskofioletowe paznokcie. Westchnęła. Zadaniowe podejście natychmiast zniknęło i znów poczuła, że na stole przed nią znajduje się osoba.
Wadryś-Hansen obejrzała się przez ramię. Lekarz stał przy jednej z dwóch wielkich umywalek i czyścił narzędzia.
– Czas zgonu? – zapytała.
– Trudno ustalić – odparł. – Właściwie nie doszło do żadnych charakterystycznych zmian pośmiertnych. Uroki zabijania w zimie.
Osica skrzywił się i chrząknął.
– Owadów też brak – dodał lekarz. – Ale biorąc pod uwagę, że nie zjawiła się żadna zwierzyna, należałoby uznać, że minęła godzina, może dwie. To raczej dobrze dostępne miejsca dla zwierząt.
– Na ile to pewny szacunek?
– Na tyle, że nigdy nie umieściłbym go w żadnym dokumencie.
– Rozumiem.
– Próbowałem ustalić coś na podstawie ilości krwi, jaką stracił denat, ale niska temperatura także w tym wypadku nie pomogła. Ostatecznie mogła minąć godzina, dwie lub trzy. Więcej raczej nie.
Dominika pokiwała głową. Na tym etapie nie miało to większego znaczenia, ale musiała wpisać coś do protokołu. Czas śmierci zyska doniosłość procesową dopiero, kiedy uda jej się zidentyfikować potencjalnego sprawcę. Lub sprawców. Jeśli to Synowie Światłości odpowiadali za to zabójstwo, całkiem możliwe, że na miejscu zjawiło się ich kilku.
– Znalazł pan coś wychodzącego poza normę? – spytała Wadryś-Hansen.
– To znaczy?
Sądziła, że nie musi tego rozwijać.
– Obcy naskórek pod paznokciami, odciski palców, włos o innym kolorze, kawałek…
– Nie.
Musiała powstrzymać się przed zruganiem go za to, że nie skończyła zdania. Zaplotła ręce za plecami i przekrzywiła głowę.
– Co mnie specjalnie nie dziwi – dodał doktor. – W końcu sprawca zadał sobie trud, by powyrywać zęby i odciąć opuszki palców.
– Wiadomo, czego użył do zębów?
– Nie. Brak konkretnych śladów mechanoskopijnych.
Dominika zaklęła w duchu.
– Ale proszę być optymistką. Usunięcie tych elementów świadczy o tym, że pani NN figuruje w jakichś rejestrach. Inaczej morderca by się nie fatygował.
– Być może.
– Badanie DNA powinno więc dać oczekiwany rezultat.
Wadryś-Hansen pokiwała głową, choć nie była co do tego przekonana. Zabójca musiał brać pod uwagę, że za kilkanaście dni uzyskają wynik badania. Gdyby obawiał się, że materiał zostanie zidentyfikowany, ukryłby zwłoki, spalił je lub rozpuścił. Z drugiej strony mógł grać na czas.
Dominika na powrót spojrzała w martwe, puste oczy nieznajomego. Trwała tak przez moment, jakby miał obudzić się i powiedzieć jej, kim jest i dlaczego zginął.
– Wszystko w porządku? – odezwał się Osica.
– Nic nie jest w porządku.
– To prawda – przyznał pod nosem. – Wiele konkretów tutaj nie serwują. Ale może traseolodzy coś mają?
– Niewiele – odparła Wadryś-Hansen i skinąwszy na Edmunda, ruszyła w stronę korytarza. Na odchodnym posłała jeszcze lekarzowi blady uśmiech.
– Przecież tam było mnóstwo śniegu. Sytuacja wprost wymarzona. Wypełniają odciski tymi swoimi substancjami, robią odlew i widać nawet numer buta.
– Nie w tym przypadku. Wiatr zatarł niemal wszystkie ślady.
Nie było halnego, ale mocne górskie podmuchy wystarczały w zupełności. Kiedy Dominika opuszczała miejsce zdarzenia, przemknęło jej przez myśl, że góry naprawdę są zmorą kryminalistyków.
– Ale muszą wiedzieć chociaż, ilu ludzi tam było.
Prokurator pokręciła głową.
– Nawiało i napadało tyle, że nie sposób było wyciągnąć konstruktywnych wniosków. Zabójca zresztą z pewnością zadbał także o ten aspekt.
– To znaczy? Kupił buty o innym rozmiarze, bez bieżnika czy jak?
– Niewykluczone.
Osica sprawiał wrażenie, jakby zwymyślał sprawcę w duchu. Wyszli na ulicę, a potem skierowali się do samochodu Wadryś-Hansen. Edmund nie pytał, dokąd się wybierają, ale Dominika przypuszczała, że nie musi – spędził w policji wystarczająco dużo lat, by to wiedzieć.
– Wiadomo coś w sprawie monety? – zagaił, kiedy zajęli miejsca.
Prokurator włączyła Beth Gibbons i Rustina Mana. Z głośników popłynęły spokojne rytmy, nijak niepasujące do rozmowy o śledztwie.
– Wiadomo całkiem sporo.
Osica spojrzał na nią, a potem na wyświetlacz na desce rozdzielczej.
– Co to za muzyka?
– Cicha mieszanka akustycznego folka i jazzu.
Edmund mruknął coś niezrozumiałego pod nosem.
– Nieważne – odparł. – Więc co wiemy o monecie? Oprócz tego, że jest w obiegu?
– Wykonano ją ze stopu aluminium i brązu. Jest w użyciu od 2003 roku, waży dziewięć i pół grama, ma średnicę dwudziestu siedmiu i pół milimetra. Napis wokół, którego nie rozumieliśmy, oznacza „dziesięć syryjskich funtów”.
– I?
– I to równowartość niemal dwudziestu groszy.
Osica zerknął na nią kątem oka.
– Rozumiem, że dopiero zbliża się pani do konkretów?
– Obawiam się, że to wszystko.
– Czyli nic nie mamy?
– Moneta jest czysta, jeśli o to panu chodzi. Prześwietlono ją z każdej strony, nie ma odcisków palców. Co, zważając na temperaturę, przy której każdy nosi rękawiczki, jest całkiem zrozumiałe.
– A te ruiny na rewersie?
– Według człowieka, z którym rozmawiałam, to Palmyra.
– Jakże adekwatne. Umieszczają na monetach zabytki, które potem niszczą.
– Oni?
– No wie pani…
– Terroryści z ISIS mają się do urzędników banku centralnego Syrii mniej więcej tak, jak pan do prezydenta.
Podinspektor przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar podjąć polemikę, ale ostatecznie wbił wzrok przed siebie i zamilkł. Dominika wprawdzie nie zwykła bronić rządu Baszszara al-Asada, ale należało mu przyznać, że nie ogołacał starożytnych ruin.
Wadryś-Hansen wyjechała na Powstańców Śląskich i przyspieszyła trochę. Właściwie powinna zrobić to już dawno, nie tylko jeśli chodziło o prędkość jazdy. Na razie szczegóły sprawy nie wyszły poza kręgi śledczych, ale było tylko kwestią czasu, nim tak się stanie. Ją samą zresztą czekała konferencja prasowa, na której będzie musiała ujawnić wszystko to, co nie musiało pozostawać w tajemnicy ze względu na dobro śledztwa.
Wjechali do Kościeliska chwilę później. Beth Gibbons zaczynała właśnie śpiewać w piątym numerze na płycie Out of Season.
– Pokieruje mnie pan dalej?
– To zależy, dokąd zmierzamy.
– Dobrze pan wie.
Edmund rozejrzał się i poprawił pas.
– Pojedziemy jeszcze kawałek Nędzy Kubińca, potem będzie trzeba skręcić w lewo. Za bankiem spółdzielczym w Szeligówkę. Nie przegapimy, po drugiej stronie ulicy stoi kościół.
– Świetnie.
– Świetnie będzie, jeśli tam cokolwiek znajdziemy.
– Podążamy za tropem, panie inspektorze.
– Tak, tak… a jednak problem polega na tym, że jest on raczej mętny. Syryjska moneta, syryjski uchodźca. Tyle wiemy.
– Dowiemy się więcej na miejscu.
– W jaki sposób? Zapytamy, kto ostatnio wybijał komuś zęby i odcinał opuszki palców?
Dominika zbyła tę uwagę milczeniem. Musiała przyznać, że przyzwyczajała się powoli do zrzędliwego stylu bycia Osicy. Było w nim coś urokliwego.
– Spróbujemy zadać to pytanie w bardziej zawoalowany sposób.
– Efekt będzie taki sam – odbąknął i wzruszył ramionami. – Poza tym powinniśmy chyba poinformować wójta. To on odpowiada za tych ludzi.
– I wie o naszej wizycie.
– Doprawdy?
– Powiadomiłam go z samego rana. Będzie na nas czekał na miejscu.
Wadryś-Hansen spojrzała na zegarek na desce rozdzielczej. Właściwie samorządowiec już powinien być na miejscu. Mieli niewielkie spóźnienie, ale był to bodaj pierwszy raz w życiu, kiedy się tym nie przejęła. Chciała dać wójtowi szansę na to, by sam spróbował rozeznać się w temacie. To on najlepiej znał uchodźców, których przyjął do Kościeliska – ich oraz swoich ludzi, których oddelegował do pilnowania gości.
Dominika w końcu wypatrzyła kościół. Rzeczywiście trudno było go przegapić – znajdował się na niewielkim wzniesieniu, a drewniana konstrukcja była wyraźnie widoczna za łysymi koronami drzew.
Skręciła w lewo i podjechała pod budynek szkoły. Osica rozglądał się, jakby przypuszczał, że kłopoty zaczną się już na samym początku.
– Coś nie tak? – spytała, gasząc silnik.
– Spodziewam się gównoburzy.
– Słucham?
– Agata zwykła tak mówić. Zawsze podobało mi się to określenie – wyjaśnił, po czym wyszedł z samochodu. Spojrzeli na siebie ponad dachem. – A mam na myśli to, że zaraz któryś z mieszkańców zwietrzy, co tutaj się dzieje.
– Nie szkodzi.
– Nie? Chyba nie wie pani, jak szybko wieści podróżują, jeśli ostatecznym kierunkiem jest 24tp.pl.
– Co takiego?
– Broń szybkiego reagowania „Tygodnika Podhalańskiego”.
Dominika wypatrzyła wójta. Stał przed wejściem na teren zespołu szkół z uniesioną dłonią. Ruszyła w jego stronę, również się rozglądając. Nie zauważyła żadnych gapiów ani reporterów.
– Mówię pani – ciągnął Osica. – To kwestia kilkunastu minut. I tak mają to miejsce na oku.
– Kto?
– Mieszkańcy. Tylko czekają, aż coś się wydarzy.
– Nie rozumiem.
– Nie widziała pani tych wszystkich protestów, zanim wójt zakwaterował tu Syryjczyków?
– Nie.
– Oczywiście… – mruknął Edmund. – Kraków to centrum świata, prawda? To, co dzieje się niecałe sto kilometrów dalej w linii prostej, nie ma większego znaczenia.
– Śledziłam sprawę, ale nie na tyle wnikliwie.
– Nie trzeba było żadnej wnikliwości. Ludzie zablokowali całą Nędzy Kubińca, nie chcąc przepuścić autobusu. Z drugiej strony stali ci, którzy witali uchodźców z transparentami. Nie słyszała pani?
Dominika musiała przyznać, że w ostatnim czasie niespecjalnie interesował ją ten temat. Od jakiegoś czasu przewijał się w mediach i była nim zwyczajnie zmęczona. Poza tym czasu na przeglądanie doniesień miała coraz mniej. Z jednej strony starała się wywiązywać z obowiązków, jakie postawiła przed nią rola samotnej matki, z drugiej robiła wszystko, by dowiedzieć się, co stało się z Gjordem. I jak daleko sięga spisek.
Do tego dochodziły bieżące sprawy zawodowe, których rozmiar i znaczenie zmieniały się szybciej niż pieluszki nowo narodzonych dzieci. Raz prokurator miał uczestniczyć w procesie kontradyktoryjnym jako klasyczna strona, innym razem jego rola się zmniejszała. Raz miał nad sobą polityka, ministra sprawiedliwości, innym razem fachowca, prokuratora generalnego. Czasem Wadryś-Hansen miała wrażenie, że rządzący czerpią satysfakcję ze sprowadzania ustaw do roli politycznej plasteliny.
Nabrała tchu, podając rękę wójtowi. Właściwie powinna być wdzięczna zabójcy za to, że wrócił. Dzięki temu ona również znalazła się z powrotem na terytorium, które dobrze znała. Tutaj wszystko było proste i niezmienne. Człowiek zginął, należało odnaleźć sprawcę.
– Dziyń dobry, pani prokurator – powitał ją samorządowiec. – Marian Gąsienica-Zych.
Dominika otaksowała go wzrokiem. Miał nalaną twarz, a drugi podbródek tak wydatny, że opadał na niestarannie zawiązany krawat. Niechętnie uścisnęła spoconą rękę i pomyślała, że powinien zainwestować nie tylko w produkty pełnoziarniste, ale także nową garderobę. Koszula miała co najwyżej domieszkę bawełny, a krawat przywodził na myśl krzyk mody lat sześćdziesiątych, kiedy to w dobrym guście było jeżdżenie enerdowskim trabantem.
– Miło mi – powiedziała Wadryś-Hansen. – Wszyscy są na miejscu?
– Tak, syćka czekają w sali gimnastycznej.
– Policzeni i sprawdzeni? – wtrącił Osica.
Dominika i Gąsienica-Zych spojrzeli na niego, jakby nagle zamienił mundur policyjny na uniform Waffen-SS.
– No co? – spytał. – To rzeczowe pytanie, bez żadnego podtekstu. Nie bądźmy paranoikami w kwestii poprawności politycznej.
– Mimo syćko… – jęknął wójt.
– To grupa podejrzanych – uciął Edmund. – Któryś z nich najprawdopodobniej wymknął się nocą z tego miejsca i przeszedł w kierunku szlaku na Czerwone Wierchy.
Samorządowiec wepchnął palec między kołnierzyk a szyję, po czym poluzował nieco krawat.
– Po co ftosi z nich miałby to cynić?
– To właśnie chcemy ustalić – odparł Osica.
Dominika spojrzała na samorządowca, kiedy szli korytarzem w stronę sali. Wydawał się autentycznie zaniepokojony i trudno było mu się dziwić. Nie chodziło zapewne o to, że darzył uchodźców bezgraniczną sympatią i zaufaniem, które zawiedli. Nie, kalkulował na tym etapie jak typowy polityk. Sprowadził do Kościeliska grupę Syryjczyków, spośród których jeden mógł okazać się zabójcą. Tego piętna długo się nie pozbędzie.
– Jaka jest tu ochrona? – zapytała Wadryś-Hansen.
– Ochrona?
Dominika i Edmund wymienili spojrzenia.
– Ktoś pilnuje terenu szkoły? – doprecyzowała.
– Dwóch policjantów. Ale mają czuwać, żeby fto nie wchodził… a nie na odwrót.
– To znaczy? Mieliście jakieś groźby?
– Nie, u nas jest spokojnie. Kieby pani ulokowała uchodźców na Marszałkowskiej, wiadomo, zaraz byłaby zworka, odpalono by race i inne takie. Ale nie tutaj.
– A jednak były protesty.
– A juści, ze tak, ale pokojowe. Wszyscy tutaj się znamy. Gdyby ktoś z czymś nagle wyskoczył, zaraz by banował.
– Słucham?
– Żałował – rzucił Osica.
– No tak – potwierdził wójt i otarł pot z czoła. – Hańba byłaby na całe Kościelisko, wie pani. Więc nikt nie przesadzał, ot, tylko mówili, żeby sobie nasi goście uważali, bo inacej ich wyprawimy het.
Stanęli przed zamkniętymi, podwójnymi drzwiami. Samorządowiec zapukał, jakby sala gimnastyczna miała w istocie zapewniać jakąkolwiek prywatność osobom, które się tam znajdowały.
– Zebrało się jeszcze kilku hutmanów – dodał.
– Nie rozumiem.
– Takich, no… dozorców. Mówili, że będą chodzić wokół terenu, pilnować, czy żaden z przyjezdnych chłopów nie robi zakusów na którąś z naszych dziewek. Słyszała pani, co się wyczyniało w tej całej Kolonii czy we Frankfurcie i Hamburgu. Mamy to w pamięci.
Marian Gąsienica-Zych otworzył drzwi, a potem wszedł do środka. Dominika i Edmund poszli za nim, przyglądając się uważnie zgromadzonym. Nikt nie zwrócił uwagi na pukanie ani niespodziewaną wizytę trójki ludzi. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami.
W pomieszczeniu śmierdziało zatęchłym potem i papierosami. Wadryś-Hansen właściwie spodziewała się, że zastaną znacznie gorsze warunki. Tymczasem uchodźcy byli uśmiechnięci, prowadzili ożywione rozmowy i widać było, że mają świadomość tymczasowości zakwaterowania. Wiedzieli, że najtrudniejsze za nimi – teraz pozostało im tylko czekać, aż polskie władze znajdą dla nich nowy dom.
– Zapewniliśmy im picie, jedzenie, wodę do mycia, trochę ubrań i innych rzeczy pierwszej potrzeby… Były potknięcia, ale jak pani widzi, teraz syćko jest w porządku.
– Jakie potknięcia?
– No, na przykład zrobiliśmy im tu za gorąco. Nie wzięliśmy pod uwagę, że będzie ich tyle. Trochę się poirytowali, ale pootwieraliśmy okna i było w porządku. Stąd ten pyrd.
– Pyrd?
– Zapach. Dużo ludzi, mała przestrzeń… a i bez tego nie pachnie tu nigdy najlepiej. Wie pani, jak jest.
Wadryś-Hansen powiodła wzrokiem po ludziach leżących na karimatach. Wszyscy byli zadbani i niczym nie przypominali tych, których pokazywano w telewizji. Dominice przemknęło przez myśl, że to tylko fasada. Powybierano tych, którzy najbardziej się nadawali, by potem chełpić się, że spełniono unijne normy.
– Ilu ich tu jest?
– U nas? Ponad pięćdziesięcioro.
– Gdzieś jeszcze ich zakwaterowano?
– W Witowie i Dzianiszu, też w podstawówkach.
– To była pana decyzja?
– No tak – przyznał samorządowiec. – To znaczy… nie śledzi pani, co w mediach mówią? Syćko tam było.
– Ostatnio nie śledzę.
Jeden z dzieciaków, może pięcioletni, mniej więcej w wieku dzieci Dominiki, spojrzał na grupę przybyszów. Powiedział coś do matki, ta podniosła wzrok znad kefiji, a potem uśmiechnęła się do Wadryś-Hansen. Prokurator odpowiedziała tym samym.
– Zwrócił się do mnie wojewoda, że idą uchodźcy ze Słowacji – wyjaśnił Gąsienica-Zych. – Mówi, że Zakopane nie przyjmie, Bukowina nie przyjmie, więc dobrze byłoby, żebyśmy my wzięli. Pozostali pedzieli, że nie mają gdzie, bo sale gimnastyczne są dla uczniów, a nie uciekinierów. Wie pani.
– Wiem.
– To mówię: w porządku, bierzemy. Był piątek, wojewoda obiecał, że do niedzieli wieczór znajdą im już stałe miejsce pobytu. W najgorszym wypadku zrobimy dzieciom jeden dzień wincyj wolnego.
– Słowacy powinni ich zatrzymać.
– A powinni – przyznał Gąsienica-Zych. – Według unijnego programu relokacji nie mogą wybierać, do którego kraju idą. Ale to teoria.
Miał rację. Media mogłyby zasadniczo codziennie donosić o kolejnych falach migrantów, które nielegalnie przedostawały się do Niemiec czy Szwecji. Materiału prasowego było w bród – ale popyt na tego typu informacje szybko spadał. Nie tylko Polacy mieli już dość dyskusji o uchodźcach, uciekinierach i imigrantach ekonomicznych. Temat stał się drugorzędny, przynajmniej dopóty, dopóki nie wybuchnie jakaś bomba.
W tym przypadku niestety należało się jej spodziewać. Cień oskarżenia rzucony na któregokolwiek z tych ludzi zaowocuje medialną nagonką i społecznym ostracyzmem. Obudzą się wszystkie demony, które dotychczas pozostawały w uśpieniu.
– To już będą sobie załatwiać na szczeblu MSZ – powiedział samorządowiec. – Mnie chodzi tylko o to, coby dać tym cłekom dach nad głową.
– Dobrze byłoby jeszcze dopilnować, żeby spod tego dachu nie wychodzili.
Wójt nie zareagował na przytyk Osicy.
– Macie pełną dokumentację? – spytała Dominika.
– Hej. To nie grupa przypadkowych osób, jak te fale, co pani widziała kiesi nadciągające na Węgry.
– To znaczy?
– Ci nasi stanęli przed przejściem granicnym w Jurgowie i czekali, a dyć nie ma tam już nawet szlabanu, jak pani wie.
– Mhm.
– Zjawiła się Straż Graniczna, dali im formularze do wypełnienia. Od syćkich powyżej czternastego roku życia pobrano odciski, wszystkich obfotografowano, a potem przebadano.
– To wszystko? Żadnego sprawdzenia przeszłości?
– Sprawdzają to w Urzędzie do Spraw Cudzoziemców. Wprowadzają dane do Eurodac i potem szef decyduje, czy odsyłają, czy wpuszczają do kraju. Kilku zabrano do strzeżonego ośrodka Straży Granicznej, bo nie mogli ustalić tożsamości. Reszta poszła do nas.
Edmund burknął coś niewyraźnie.
– Co pan mówi?
– Że nie wiesz pan nawet, kogo tu pan masz.
– Wiem, że cłeków potrzebujących pomocy.
– To za mało.
Dominika uniosła dłoń, uznając, że będzie to wystarczający sygnał dla Osicy, by był cicho.
– Potrzebuję na ich temat więcej informacji – powiedziała.
– Musi się pani zgłosić do UDSC. Ja nic wincyj nie wiem oprócz tego, że oni wszyscy zostali sprawdzeni. Urząd dał mi zapewnienie, że nie ma tu żadnych terrorystów ani innych takich.
Dominika powiodła wzrokiem wokół. Terrorystów być może w istocie tu nie było, ale mógł wśród nich znajdować się zabójca. I prokurator miała pomysł na to, jak go odnaleźć.