Читать книгу Trawers - Remigiusz Mróz - Страница 13
CZĘŚĆ PIERWSZA
11
ОглавлениеDwóch mężczyzn ustawiło głośnik tuż za wejściem do sali gimnastycznej, a potem podpięło do niego przewód od mikrofonu. Jeden z nich podał urządzenie Dominice Wadryś-Hansen. Prokurator postukała w membranę, rozległo się echo.
Odchrząknęła, a potem spojrzała na Osicę. Kiwnął głową.
– How many of you speak English? – zapytała.
Cały gwar nagle ucichł. Kobiety w hidżabach przyciągnęły do siebie dzieci, jakby obawiały się, że donośny dźwięk z głośnika jest zapowiedzią problemów. Wszelkie rozmowy zostały przerwane, a oczy zebranych zwróciły się na Wadryś-Hansen.
Dominika czekała, aż ktoś podniesie rękę, ale uchodźcy zamarli. Odwróciła usta od mikrofonu.
– Panie inspektorze, zorganizuje mi pan jakiś podest? Większość mnie nie widzi.
– Jak pani chce.
Osica po chwili wrócił z krzesłem. Wadryś-Hansen spojrzała na nie bez przekonania, ale ostatecznie nie miała zamiaru wybrzydzać. Edmund wystawił rękę, by pomóc jej wejść, poradziła sobie jednak bez jego pomocy.
Potoczyła wzrokiem po zebranych.
– Does anyone speak English?
Cisza. Wyglądało na to, że ani jeden z uchodźców nie zna angielskiego.
– I just need to ask you a few simple questions.
Nadal nie odpowiadali. Wadryś-Hansen przyglądała się ich twarzom, starając się ustalić, czy naprawdę nie rozumieją. Nie dostrzegła błysku zrozumienia w oczach któregokolwiek z nich.
– Spricht hier jemand Deutsch? – spróbowała.
Powoli kończyły jej się języki, których mogła użyć. Ostatnim ratunkiem był szwedzki, ale wątpiła, by ktokolwiek w Syrii od lat spodziewał się ucieczki i zawczasu zaczął naukę tego języka.
– Finns det någon här som talar svenska?
Tak jak przypuszczała, nikt nie podniósł ręki. Spojrzała w dół na wójta.
– Jak się z nimi porozumiewaliście?
– Godał z nimi tłumacz przysłany przez UDSC.
– I gdzie jest teraz?
– Nie wiem. To był jakiś chłop z Bahrajnu, na stałe mieszkający w Krakowie.
– Ma pan do niego kontakt?
– Nie. Ja w ogóle jestem… tak jakby poza tym. Przyjechał tutaj, zebrał ich, podał kilka informacji, pobrewerzył sobie z nimi, a potem kazał się ozyjś. Musi pani godać z UDSC.
Dominika zaklęła w duchu. Miała nadzieję, że samo wspomnienie o urzędzie sprawi, iż uchodźcy będą skorzy do współpracy. Chciała uniknąć długiej drogi formalnej, ale najwyraźniej nie pozostało jej nic innego, jak na nią wejść.
Czekała jeszcze przez chwilę, licząc na to, że jednak znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku. Wodziła wzrokiem po zebranych, ale nikt się nawet nie poruszył. Sprawiali wrażenie przestraszonych, jakby rzeczywiście nie rozumieli, co mówi kobieta z mikrofonem.
– Come on… – zaapelowała. – It’s for your own good.
I tym razem nie doczekała się żadnego odzewu. W końcu musiała uznać swoją porażkę. Zeszła z krzesła i obróciła je oparciem do Osicy.
– Widzi pani… – burknął podinspektor.
– Co widzę?
– To nie żadni uchodźcy.
– Po czym pan wnosi?
– Po tym, że nawet języków nie znają. To typowi migranci ekonomiczni.
– Przyznam, że nie nadążam za pańskim tokiem rozumowania.
Edmund westchnął, jakby nie mógł uwierzyć, że musi tłumaczyć rzeczy tak oczywiste.
– Uchodźcy uciekają przed prześladowaniami, prawda?
– Owszem.
– To często wykształceni ludzie, którzy prowadzili biznesy, przychodnie, działali w prasie czy telewizji. To oni idą na pierwszy ogień, kiedy dane miasto wpada w ręce ISIS. Ci tutaj to zupełnie inna grupa społeczna. To te pasożyty, które korzystają z okazji i podczepiają się do…
– Panie inspektorze.
– Mówię tylko, jak jest.
– Zupełnie jak Max Kolonko, tak?
– Być może – przyznał Osica, ale Dominika widziała, że nie bardzo wie, o kim konkretnie mowa. – Tak czy owak, wykształcony uchodźca z zasady się tu nie pcha.
– Nie? – mruknęła z powątpiewaniem.
– Oczywiście, że nie. Ucieka raczej do Arabii Saudyjskiej, do swojego kręgu kulturowego, gdzie mówi się jego językiem. Jak był lekarzem, może tam dalej prowadzić praktykę. A uciekając do Unii, będzie stał na zlewozmywaku czy…
– Tracę dobre zdanie o panu, inspektorze.
– Dopiero teraz?
Wadryś-Hansen uśmiechnęła się pod nosem. Musiała przyznać Osicy, że potrafił rozładować atmosferę. Mruknął coś jeszcze, a potem przechylił krzesło i wyszedł z nim na korytarz. Dominika spojrzała na wójta.
– Zadzwoni pan do wojewody?
– Ja? Po co?
– Muszę się dowiedzieć, gdzie jest ten tłumacz.
Pogładził się po wydatnym brzuchu, a na koszuli natychmiast zarysował się wyraźniejszy kształt plam potu. Gąsienica-Zych przez chwilę się namyślał, jakby rzeczywiście było nad czym. W końcu pokiwał głową i wyjął telefon.
Wadryś-Hansen czekała cierpliwie, starając się zignorować zaduch i panujący w sali smród. Nie wiedziała, na ile opinie Osicy są odzwierciedleniem jego poglądów, a na ile po prostu memłaniem. Poznała Edmunda na tyle dobrze, by wiedzieć, że w tej drugiej sferze lubował się wyjątkowo.
Znała też dobrze polskie społeczeństwo. Zdawała sobie sprawę, że czas gra ogromną rolę. Jeśli szybko nie uda jej się ustalić, co miało miejsce na szlaku na Czerwone Wierchy, problemy zaczną się nawarstwiać.
Rozpięła żakiet i podniosła wzrok na polskie godło wiszące nad wejściem. Do tej pory w kraju było spokojnie, przynajmniej biorąc pod uwagę masowość protestów na Zachodzie. Nie wynikało to jednak z większej tolerancji narodu, a raczej braku konkretnych powodów, by rozpętać „gównoburzę”. Morderstwo na Upłazie będzie jednak spłonką, która wysadzi całą tę konstrukcję w strzępy.
– I speak English – rozległ się kobiecy głos zza pleców prokurator.
Dominika natychmiast się odwróciła. Zrobiła to zbyt nerwowo i kobieta w chuście mimowolnie się cofnęła. Wadryś-Hansen wyciągnęła do niej rękę.
– Easy – powiedziała. – Nic ci tutaj nie grozi.
Arabka się rozejrzała.
– Dokąd nas zabiorą? – spytała.
– Tłumacz wam tego nie powiedział?
– Nie. Dał tylko do zrozumienia, że rząd czegoś dla nas szuka.
Dominika zbliżyła się o pół kroku, a potem potoczyła wzrokiem wokół. Obawiała się, że któryś z mężczyzn zaoponuje, widząc, że kobieta przejęła inicjatywę. Najwyraźniej jednak zasady patriarchalnego społeczeństwa osłabiały się nieco po przekroczeniu granic Unii.
– Jak się nazywasz? – spytała Wadryś-Hansen.
– Amira.
Prokurator również się przedstawiła, a potem uśmiechnęła lekko. Przyjrzała się rozmówczyni. Amira miała pełne usta, duże oczy i typowo arabską urodę. Ciemne jak smoła włosy wystawały jej spod luźno zawiązanego hidżabu. Dominika przypuszczała, że dziewczyna niebawem w ogóle pozbędzie się chusty.
Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia parę. Wypadałoby sprawdzić ją w wykazie, ale Wadryś-Hansen uznała, że nie zrobi to najlepszego wrażenia.
– Prawdopodobnie zakwaterują was w którymś z ośrodków – podjęła temat.
– Nie w domach?
– Nie, raczej nie. Nie mamy takich warunków jak Niemcy czy Szwedzi.
– Będzie nam tam dobrze?
Nie miała pojęcia. Słyszała o różnych rzeczach, które miały miejsce w tych ośrodkach. Wprawdzie Najwyższa Izba Kontroli systematycznie sprawdzała sytuację, ale nie sposób było trzymać ręki na pulsie względem wszystkich. Gdzieniegdzie zresztą to sami uchodźcy stanowili problem – formowały się grupy, które zaczynały rządzić w takich miejscach. I nie były to rządy demokratyczne.
– Ktoś na pewno o was zadba.
Amira pokiwała głową z ufnością, która zaskoczyła Wadryś-Hansen. Być może nie powinna się jednak dziwić. Ci ludzie przebyli tysiące kilometrów, zapewne na swej drodze spotykając tylko kłopoty. Teraz w końcu dotarli do kraju, który przyjął ich z otwartymi rękoma. Kredyt zaufania zdawał się na miejscu.
Prokurator miała tylko nadzieję, że nie okaże się on bez pokrycia.
– Chciała pani o coś zapytać… – zaczęła cicho Amira. – Ale ja…
– Nie ma sprawy. Ważne, że podeszłaś.
– Boję się mówić przy tylu ludziach.
– Rozumiem.
Arabka rozpromieniała, ale uśmiech znikł równie szybko, jak się pojawił.
– A chciałam zapytać was o monety.
– Monety?
– Konkretnie o syryjską walutę. Zabraliście ją ze sobą?
Amira sprawiała wrażenie skonsternowanej, jakby w tym pytaniu kryła się jakaś pułapka. Widząc strach w jej oczach, Dominice natychmiast zapaliła się w umyśle czerwona lampka. Jako zwykły człowiek nie chciała jej widzieć, jako prokurator wciąż jej szukała.
– Coś nie tak?
– Nie, nie. Ale… nie ma chyba przepisów zabraniających wwozu naszych pieniędzy?
– Nie ma.
Mówiła po angielsku bezbłędnie i płynnie. Dominika mimowolnie pomyślała o tym, że dziewczyna miała dla siebie zaplanowaną przyszłość w Syrii. Pożałowała, że nie zaczęła przesłuchania od wyciągnięcia z niej kilku informacji. Powinna tak zrobić, a nie spieszyć się do konkretów. Długie wyczekiwanie i ciekawość jednak przeważyły.
– Więc dlaczego pani o to pyta?
– Prowadzę pewną sprawę.
– Jaką?
Wadryś-Hansen starała się sprawiać wrażenie, jakby była to zupełnie błaha kwestia. Machnęła ręką i uniosła lekko kąciki ust.
– Nic wielkiego, ale trafiłam na syryjską monetę. Dziesięć funtów. Po jednej stronie jest orzeł, po drugiej ruiny Palmyry.
Amira pokiwała głową. Wyglądała, jakby nieco odetchnęła.
– Ten bilon jest wciąż w obiegu, prawda?
– W niektórych miastach tak… w takich miejscach jak Dajr az-Zaur czy Rakka jedyną walutą jest to, czego nie mają inni. Rozumie pani?
Rozumiała doskonale. Wojna trwała od dwa tysiące jedenastego roku i zdążyła pochłonąć już ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy ofiar. Przynajmniej według oficjalnych, potwierdzonych szacunków. Miliony ludzi musiały uciekać i trudno było zliczyć, ile zginęło podczas takich prób ratunku. Część miast została odbita przez reżim, ale wschód kraju nadal stanowił piekło. Zresztą rządy Baszszara al-Asada też nie wyczerpywały definicji spokojnego życia.
Wadryś-Hansen usłyszała kroki z korytarza. Obejrzała się przez ramię i spojrzała znacząco na zbliżającego się Osicę. Ten zerknął na nią, potem na Arabkę i ostatecznie się wycofał.
– Nikt raczej nie zabierał pieniędzy – dodała Amira. – Inflacja jest gigantyczna, a kurs wymiany bardzo niekorzystny.
– Więc zostawiliście wszystkie oszczędności?
– Kupiliśmy, co mogliśmy, a resztę przeznaczyliśmy na transport.
Dominika musiała przyznać, że do tej pory się nad tym nie zastanawiała. Widząc nadciągające fale uchodźców, myślała o tych wszystkich, którzy nie mieli nic do stracenia. Żadnych perspektyw w kraju, żadnej przyszłości, żadnych oszczędności. Gros tych ludzi jednak zbierał fundusze na rachunkach bankowych tak samo, jak każdy inny przedstawiciel klasy średniej na świecie. I rodzina tej dziewczyny zapewne także.
Wadryś-Hansen spojrzała po twarzach zebranych. Wszyscy byli zainteresowani prowadzoną rozmową.
– Skąd pochodzisz, Amira?
– Urodziłam się w Abu Kamal, blisko granicy z Irakiem. Studiowałam na Uniwersytecie Al-Furat.
– Jaki kierunek?
– Weterynarię.
Dominika pokiwała głową. Z jednej strony wiedziała, że musi wypytać o więcej, by nawiązać relację z dziewczyną, z drugiej jednak nie chciała wiedzieć. Każdy element tej układanki budował dojmujący obraz.
– Skończyłaś edukację?
– Nie, musiałam przerwać na ostatnim roku, kiedy Dajr az-Zaur zostało okrążone przez siły ISIS. Odcięli dostawy żywności, choć jeszcze przez jakiś czas dostarczano nam najważniejsze artykuły helikopterami. Potem Daesz zabrało się za atakowanie lotnisk rządowych i sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej…
Dominika nie ponaglała dziewczyny. Amira zawiesiła wzrok gdzieś w oddali, jakby potrzebowała chwili, by wrócić myślami do tamtych dni, nie poddając się emocjom.
Nabrała tchu.
– W mieście było pięć piekarni, które zapewniały nam żywność. W sierpniu tamtego roku zamknięto je dla zwykłych obywateli, korzystać mogli tylko żołnierze i ich rodziny.
Wadryś-Hansen wolała nie wyobrażać sobie, co musiało się tam wtedy dziać. Na początku dwudziestego wieku gehennę przechodziła Europa – na początku dwudziestego pierwszego przyszedł czas na Bliski Wschód. Historia lubi się powtarzać, choć Dominika nie sądziła, by w Syrii było tak źle, jak na Ukrainie podczas Hołodomoru. W tamtych klęskach głodu zginęło od trzech do siedmiu milionów ludzi, w zależności od tego, kto dokonywał szacunków.
– W grudniu sytuacja była już fatalna – kontynuowała Amira. – Za piętnaście tysięcy funtów można było kupić pozwolenie na opuszczenie miasta. Siły rządowe przepuszczały.
– Ile to złotych?
– Nie wiem, nie znam przelicznika. Może jakieś osiemdziesiąt dolarów.
Dominika szybko skalkulowała, że musiało być to niewiele ponad trzysta złotych.
– Dzięki temu uciekłam – dodała dziewczyna. – I dzięki niech będą Allahowi, bo najgorszy był styczeń. Słyszała pani, co się tam działo?
Prokurator pokręciła głową.
– Siedemnastego stycznia Daesz urządziło masakrę cywilów. Kilkaset osób zginęło, nikt nie wie, ile dokładnie… organizacje międzynarodowe starały się doliczyć, ale skończyło się na tym, że nikt nie potrafi uzgodnić jednej wersji. Panuje tam zupełny chaos.
– Rozumiem.
– Pewne jest, że oprócz zabitych było też kilkuset porwanych. Zwykłych ludzi, wyrwanych siłą z rąk swoich najbliższych. – Arabka nabrała tchu i poprawiła chustę. – I co pani na to?
Pytanie zaskoczyło Wadryś-Hansen. Nie sądziła, że w tej bolesnej relacji pojawi się miejsce na pretensje, szczególnie źle ukierunkowane. Być może jednak nie powinna się dziwić.
– Nawet pani o tym nie słyszała…
– Nie, nie słyszałam.
– Bo to wszystko dla was już nieciekawy, wczorajszy news, prawda? Wszyscy żyliście tym w dwa tysiące piętnastym roku, ale po kilku miesiącach… – Urwała i rozłożyła ręce. – Za dużo już tego, tak? Sprzykrzyło wam się słuchanie bez przerwy o kolejnych zamachach, mordach, ofiarach… a miasta takie jak Dajr az-Zaur dla was nie istnieją. Widziała pani jakieś materiały w mediach? Wie, jak wygląda tamten świat? To szkielet, w dodatku połamany. Nie znajdzie pani jednego budynku, który ostał się w całości. Wygląda, jakby… jakby ktoś zrzucił na nas bombę, która przez przypadek oszczędziła garstkę ludzi.
Dominika milczała.
– Jeść od dawna nie ma czego. Dzieci zbierały liście i trawę, a potem gotowaliśmy na tym zupy. Noworodkom daje się do picia wywary z ziół, bo matki nie mogą ich karmić. Jeśli widziała pani kiedyś zdjęcia dzieci z obozów koncentracyjnych, to już pani wie, jak wyglądają one w wielu dzisiejszych miastach syryjskich.
– A pomoc humanitarna?
Amira spojrzała na nią jak na szaloną.
– W tamtym roku było trzynaście dostaw, tylko na tyle pozwolił rząd. Oprócz tego miasta nie mają już żadnych zapasów. Żadnych. Ostały się może pojedyncze worki z ryżem, za kilogram trzeba zapłacić trzysta dolarów. A ci, którzy zbierają trawę i liście, codziennie narażają się na niebezpieczeństwo. Pola nadal są zaminowane.
– Ale…
– Ale teraz jesteśmy bezpieczni – dokończyła Amira i prychnęła. – Znaleźliśmy azyl w Europie. Możemy być spokojni o nasz los, bo przecież jesteście cywilizowanymi narodami. Przyjmiecie wszystkich, którzy uciekają przed śmiercią, głodem i upodleniem.
Wadryś-Hansen pomyślała, że najlepiej będzie, jeśli przeczeka do końca tej tyrady. Być może zresztą była uzasadniona. Od pewnego czasu miała wrażenie, że Polska zapomniała o tym, jak jej obywatele kilkadziesiąt lat temu rozpierzchli się po całej Europie, szukając ratunku, pomocy i miejsc, w których mogli walczyć z okupantem. Zapomniała o tym, jak wyglądają ludzie pozbawieni kraju. I stała się państwem wstydu.
Dominika potrząsnęła głową. Spojrzała na rozmówczynię i dostrzegła łzy w jej oczach. Wyglądało jednak na to, że nie ma nic więcej do powiedzenia.
– Tutaj nie macie się czego obawiać – powiedziała Wadryś-Hansen.
Miała nadzieję, że nie skłamała. Że za kilka lub kilkanaście godzin nie stawi się tutaj grupa ludzi określających się jako patrioci, którzy zrobią wszystko, by pokazać, że zapomnieli o przeszłości.
– Nie? – zapytała Amira. – Chyba pani nie rozumie, o czym mówiłam…
Dominika uciekła wzrokiem w bok. Zobaczyła, że Osica stoi wystarczająco blisko, by słyszeć rozmowę. Wątpiła jednak, by cokolwiek rozumiał. Należał jeszcze do pokolenia, które przy odrobinie szczęścia mogło czytać Dostojewskiego w oryginale, ale nie potrafiło zamówić kawy w londyńskim Starbucksie.
– Każdy z nas zostawił kogoś w domu – dodała Amira. – Mamy wystarczająco wiele powodów, by się obawiać.
Prokurator skinęła głową. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, nie wydawały się adekwatne. Każde słowo pocieszenia brzmiało w jej umyśle jak żałosna próba zakłamania rzeczywistości.
Prawda była taka, że tych ludzi nie czekało nic dobrego. Trafią do ośrodków, gdzie będą prowadzić namiastkę dawnego życia. Oczywiście, nad głowami nie będą huczały im samoloty, a improwizowane ładunki wybuchowe nie będą eksplodować kawałek dalej, ale będzie to jedynie echo prawdziwej egzystencji. W dodatku będą musieli zmierzyć się z zarzutami, że porzucili swój kraj w chwili potrzeby.
Amira jeszcze bardziej ściągnęła poły chusty, niemal skrywając twarz.
– Przepraszam – odezwała się cicho. – Nie powinnam…
– Wszystko w porządku.
Wadryś-Hansen zastanawiała się, jak wrócić do tematu syryjskiego bilonu. Po wywodzie Arabki wydawało się to co najmniej nie na miejscu. Zupełnie po ludzku całkowicie to rozumiała, ale…
Prokuratorski głos podpowiadał, że ta rzewna opowieść mogła przynieść dokładnie taki efekt, jak zaplanowała to sobie Amira.
Dominika pomyślała, że będzie to bardziej skomplikowana sprawa, niż dotychczas sądziła. Będzie musiała zmierzyć się nie tylko z oporem środowiska, całym mrowiem niedomówień i tajemniczym mordercą, ale także z własnymi uprzedzeniami. I polityczną poprawnością z drugiej strony. Już była gotowa odpuścić dziewczynie tylko dlatego, że miała trudną przeszłość.
Na tej zasadzie mogłaby robić to samo względem wszystkich tych przestępców, którzy pochodzili z patologicznych rodzin.
Zebrała się w sobie. Uciszyła czysto ludzki głos i oddała pole temu prokuratorskiemu.
– Muszę cię zapytać o tę dziesięciofuntową monetę – podjęła. – Widziałaś, żeby ktoś z waszych miał ją tutaj przy sobie?
Dziewczyna zastanawiała się przez moment.
– Nie, raczej nie.
– A inne nominały? Może banknoty?
– Nie widziałam nic poza euro. Kto mógł, ten wymieniał od razu po przekroczeniu granicy. Kurs był niekorzystny… właściwie uwłaczający, ale nie było wyjścia. Wątpię, by ktoś zostawił sobie naszą walutę.
– Może komuś została reszta po wymianie?
– Dziesięć funtów? – zapytała z powątpiewaniem. – To nawet nie równowartość pięciu eurocentów… Gdyby komuś tyle zostało, raczej wyrzuciłby to po drodze.
– Chyba że zostawił na pamiątkę.
– Chyba że.
Albo po to, by użyć monety, kiedy przyjdzie na to pora. Nie, to był zbyt daleko idący wniosek.
– Mam prośbę, Amiro.
– Tak? – odparła bez cienia zainteresowania dziewczyna.
– Rozejrzyj się, popytaj. Jeśli udałoby ci się czegoś dowiedzieć, przekaż któremuś z urzędników, że chcesz skontaktować się z prokurator Wadryś-Hansen.
Syryjka powtórzyła nazwisko z trudem i przez chwilę jakby się nad nim zastanawiała.
– Ma pani skandynawskie korzenie? – spytała.
– Mój mąż był Szwedem.
– Był?
– Jest – poprawiła się. – I wrócił do ojczyzny.
– Zazdroszczę. Tam można żyć.
Dominika w pierwszej chwili chciała zaoponować, tłumacząc dziewczynie, że minęły już czasy, kiedy uchodźcy mogli szukać ratunku na północy. Ale co mogłoby to zmienić? Codziennie do Szwecji docierało dwieście nowych uciekinierów. Wszyscy byli przekonani, że trafią do krainy mlekiem i miodem płynącej – a wszystko dlatego, że obieg informacji był utrudniony. Co z tego, że któryś z krajów wprowadzał nowe obostrzenia, odsyłał uchodźców i ostrzegał nowych przed przyjazdem, skoro wieść o tym trafiała do miast takich jak Dajr az-Zaur dopiero po kilku miesiącach?
Spojrzały na siebie, ale zanim Wadryś-Hansen zdążyła się odezwać, podszedł do nich Osica. Ujął ją delikatnie za przedramię i cofnął rękę dopiero, gdy posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.
– Mamy problem.
Dominika uśmiechnęła się lekko do Arabki, po czym wraz z Edmundem odeszła na bok.
– Sznajderman nie żyje.
– Co takiego?
– Powiesił się w celi.
– Ale… – Wadryś-Hansen czuła, jak krew odpływa jej z twarzy. – Ale dlaczego? Przecież on poszedł na układ, zmniejszono mu wymiar kary, siedział w dobrym zakładzie, mógł liczyć na szacunek więźniów i…
Urwała, a Osica rozłożył ręce.
– Co można powiedzieć? – mruknął. – Miał nierówno pod kopułą, jak każdy inny zabójca.
Edmund się nie mylił, ale nie był to powód, dla którego Sznajderman odszedł z tego świata. Dominika przypuszczała, że w istocie nie miało to wiele wspólnego z samobójstwem. Bestia z Giewontu przygotowywała sobie przedpole, by znów uderzyć.
– W tej sprawie znika stanowczo zbyt wielu ludzi, panie inspektorze.
– Tak? Moim zdaniem mogłoby zniknąć jeszcze kilku.
– Mówię poważnie.
– Wiem – odparł. – I dlatego zbywam to żartem. Nie jestem gotów rozważać pani teorii spiskowych.
Ale ona była. Coraz bardziej.
– Zresztą należy się skupić na tym – dodał Osica, zataczając ręką krąg. – Gdzieś tutaj może być nasz zabójca.
Wadryś-Hansen nie odpowiedziała.
– Pani prokurator?
– Słyszę.
– Więc co teraz zamierzamy?
Spojrzała w kierunku Amiry. Dziewczyna wróciła już do swoich. Przebywała tutaj z inną Arabką w jej wieku i małym chłopczykiem. Zapewne nie jej synem, inaczej wspomniałaby o nim podczas rozmowy.
– Znajdziemy trop – oznajmiła Dominika.
– Gdzie?
– W Urzędzie do Spraw Cudzoziemców. Mają tam wszystkie informacje, których potrzebuję.