Читать книгу Trawers - Remigiusz Mróz - Страница 5

CZĘŚĆ PIERWSZA
3

Оглавление

Dyżury zdarzeniowe były zmorą wszystkich prokuratorów rejonowych. Nie miało znaczenia, czy jest weekend, dzień ustawowo wolny od pracy, środek nocy czy Wigilia. Zabójcy niespecjalnie przejmowali się kalendarzem, a śledczy musiał stawić się na miejscu, ilekroć dochodziło do zdarzenia ze skutkiem śmiertelnym.

Dominika Wadryś-Hansen sądziła, że już dawno ma to za sobą. Od kiedy została awansowana do prokuratury okręgowej, skończyły się obowiązki poza godzinami pracy. Przynajmniej do czasu, aż zmieniono prawo. Teraz zarówno prokuratorzy okręgowi, jak i apelacyjni musieli obsługiwać dyżury zdarzeniowe.

Do Kościeliska dojechała w niewiele ponad godzinę. Normalnie byłoby to absolutnie niemożliwe, ale nocą droga z Krakowa była niemal pusta. Krajowa siódemka zdawała się prosić kierowców o to, by przekraczali dozwoloną prędkość. I większość z pewnością to robiła, ale nie Dominika. Była legalistką niemal w każdym aspekcie życia – jedną z tych idealistek, prokuratorek na wymarciu, na które wszyscy inni członkowie palestry patrzyli z pewną podejrzliwością.

Może byłoby tak nawet bez jej zamiłowania do przestrzegania prawa. Już samym wyglądem wysyłała wszystkim wokół sygnał, że należy podchodzić do niej z rezerwą. Zawsze nosiła najlepsze garsonki, nawet kiedy miała uczestniczyć w przesłuchaniach doprowadzanych czy posiedzeniach w sprawach tymczasowego aresztowania. Nienaganny kok, stonowane perfumy i nierzadko nachalny savoir-vivre dopełniały obrazu i sprawiały, że Wadryś-Hansen pozostawała zawsze nieco z boku, poza głównym nurtem krakowskich jurystów.

Gdyby było inaczej, może dostałaby lepsze dyżury. Może tej nocy nie musiałaby jechać ponad sto kilometrów tylko po to, by dokonać oględzin zwłok na miejscu zdarzenia. Nie chodziło o nic wielkiego – śmierć gwałtowna gdzieś w Kościelisku. Niewiele było jeszcze wiadomo, ale Dominika spodziewała się, że to rezultat jednego z dwóch scenariuszy. Albo pechowy turysta wypił za dużo i został potrącony przez samochód, albo ktoś został zbyt długo w górach i zmarł w wyniku hipotermii.

W zimie ta druga ewentualność zdawała się bardziej prawdopodobna.

Wadryś-Hansen zjechała w lewo ze Strzelców Podhalańskich, tuż przed Gospodą Harnaś. Turyści zostawiali samochody po prawej stronie, na parkingu Kirzańka, ale na nią czekał otwarty szlaban przy kasie biletowej. Zatrzymała się przy nim, pokazała policjantowi bordową legitymację służbową, a potem pojechała dalej.

Z głośników sączyła się muzyka Portishead. Powolne, delikatne, lekko psychodeliczne dźwięki idealnie współgrały z wszędobylskim śniegiem. Po chwili Wadryś-Hansen opuściła oświetloną część szlaku i tylko dwa biksenonowe światła rozganiały mrok. Prokurator podgłośniła nieco wokal Beth Gibbons i zwolniła. Miała wrażenie, że każdy dźwięk odbija się ogłuszającym echem w otaczającej ją ciszy.

Kawałek za Wyżnią Kirą Miętusią wypatrzyła inne samochody. Nie było trudno, czerwono-niebieskich rozbłysków nie dało się pomylić z niczym innym. Zaparkowała obok wozu techników kryminalistycznych, założyła skórzane rękawiczki i wyszła z samochodu.

Spojrzała pod nogi. Może i miała niewielką obsesję na punkcie ubioru, ale nie była samobójczynią. Zamiast szpilek bodaj po raz pierwszy w życiu założyła do pracy ciężkie, porządne buty.

Ruszyła spokojnym krokiem w górę szlaku. Z tego miejsca na pierwszy z Czerwonych Wierchów, Ciemniak, było mniej więcej pięć kilometrów, jakieś cztery godziny drogi. Nie, cztery godziny w lecie, poprawiła się w myśli Dominika. W warunkach zimowych ten czas znacznie się wydłuży. Ściągnęła poły płaszcza, a potem sięgnęła po latarkę. Miała nadzieję, że zwłoki znaleziono gdzieś niedaleko.

Nie pomyliła się. Ofiara znajdowała się na polanie Upłaz, mniej więcej na wysokości tysiąca trzystu metrów. Wadryś-Hansen dotarła tam po godzinie. Przywitała się z technikami kryminalistycznymi, którzy rozstawili już cały sprzęt i czekali tylko na to, by prokurator formalnie rozpoczęła czynności na miejscu zdarzenia.

– Co mamy? – zapytała Dominika, mijając jedną z jeszcze wyłączonych lamp kryminalistycznych UV. Jak większość, tak i ta zapewne działała na baterii najwyżej dwie i pół godziny. Należało oszczędzać światło, dopóki nie zabiorą się do konkretów.

– Mężczyzna. Około trzydziestoletni. Brak dokumentów.

Wadryś-Hansen spojrzała na policjanta, który zabrał głos. Pamiętała go ze sprawy Forsta, choć nie mogła przypomnieć sobie, jak się nazywa. Zerknęła na plakietkę z nazwiskiem. Gomoła. Dwie gwiazdki na pagonach informowały, że ma stopień podkomisarza.

– Kto go odnalazł?

Funkcjonariusz wskazał na siedzącego w oddali chłopaka. Obok niego stała kobieta w mundurze i spisywała zeznania.

– Fotograf, który rzekomo zamierzał uwiecznić wschód słońca na tle grani Tatr Wysokich. Miał zamiar rozstawić się przed świtem na Czerwonych Wierchach.

Wadryś-Hansen przez chwilę patrzyła na chłopaka. Robiła to tylko po to, by odwlec nieco moment przyjrzenia się zwłokom. Już z oddali było widać, że wydarzyła się tutaj tragedia. Rozbryzgi krwi na śniegu wyglądały, jakby ktoś zrzucił wiadro czerwonej farby na ulicę. Trudno było uwierzyć, że to wszystko może pochodzić od jednego człowieka. Z drugiej strony w ciele ludzkim płynęło od pięciu do sześciu litrów krwi. Wystarczyło przeciąć dwie czy trzy tętnice, by śnieg wokół nagle zmienił barwę.

– Nie miał przy sobie żadnych rzeczy? – zapytała Dominika.

Gomoła potarł ręce, a potem wsunął je do kieszeni.

– Plecak. – Wskazał kilka metrów dalej.

Wadryś-Hansen zobaczyła kawałek taśmy policyjnej, ale resztę zasłaniała jej grupa ludzi. Błyskały flesze, trwały ciche rozmowy. Technicy skrupulatnie utrwalali każdy, nawet najmniej istotny szczegół. Jeden z nich nagrywał wszystko niewielką kamerą.

– W środku znaleźliśmy portfel, ale bez pieniędzy i dokumentów.

– A karty?

– Słucham?

– Karty zniżkowe do sklepów, do fryzjera, do fitness clubu, biblioteki…

– Nic.

Dominika ściągnęła ramiona i rozejrzała się. Księżyc tej nocy chował się za chmurami, nieprzenikniona czerń zdawała się wypełniać całą polanę. Kawałek dalej nad Upłazem górował Kominiarski Wierch i masyw Stoły, ale nie sposób było dostrzec nawet najbliższego wzniesienia. Świat zdawał się zaczynać i kończyć w miejscu, gdzie teren oświetlały lampy kryminalistyczne.

Wadryś-Hansen obróciła się. Za dnia po drugiej stronie rozciągałby się widok na Giewont. Wzdrygnęła się, przypominając sobie, co zdarzyło się tam w zeszłym roku. Kiedy tylko dostała wezwanie, pomyślała, że Bestia wróciła. Szybko jednak zmitygowała się i powtórzyła sobie w duchu, że to niemożliwe.

Owszem, człowiek, który powiesił się na Szatanie, w jej mniemaniu nie był prawdziwym zabójcą. Nie sądziła jednak, by ten kiedykolwiek wrócił. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zaszył się gdzieś na dobre, zadowolony, że media i organy ścigania są święcie przekonane o jego śmierci.

– Pani prokurator?

Dominika uświadomiła sobie, że Gomoła coś do niej mówił.

– Tak?

– Powiedziałem, że nie idzie go zidentyfikować.

– Tak, słyszałam. Nie ma przy sobie żadnych…

– Stracił o wiele więcej niż same dokumenty – wpadł jej w słowo podkomisarz.

Nie lubiła tego. Nie, było to niedomówienie. Wadryś-Hansen nie znosiła, gdy ktoś nie miał na tyle cierpliwości, by z wtrąceniem swoich trzech groszy doczekać do końca czyjejś wypowiedzi. Nie pomagało jej to w pozbyciu się łatki wyniosłej damy rodem z serialu „Downton Abbey”, ale zasady były zasadami.

– Co ma pan na myśli?

– Proszę spojrzeć – odparł Gomoła i wskazał na zwłoki.

Dominika spuściła wzrok. Najwięcej krwi znajdowało się w okolicach szyi i rąk. Nic dziwnego, tam najłatwiej było dobrać się do tętnic. Płynąca z niej posoka była żywoczerwona i wyraźnie kontrastowała z bielą śniegu.

– Odcięto mu opuszki palców – dodał podkomisarz.

– Słucham?

– Niech się pani przyjrzy.

Wadryś-Hansen uznała, że najwyższa pora to zrobić. Nabrała tchu, a potem skierowała snop światła z latarki na zwłoki. Pochyliła się, przyglądając się najpierw twarzy. Oczy były szeroko otwarte, wbite w bezgwieździste niebo. Rogówki zmętniały, jakby pokryły się warstwą mgły. Było w tym coś symbolicznego, jakby opadła kurtyna zamykająca życie tego człowieka.

Dominika nie potrafiła oszacować, jak wiele krwi straciła ofiara, ale z pewnością plamy opadowe nie będą tak rozległe, jak zwykle. W dodatku niska temperatura zrobi swoje – gdy odwrócą ciało na stole sekcyjnym, nie zobaczą tradycyjnej ciemnej barwy. Mróz wywoływał reoksydację hemoglobiny i sprawiał, że livores mortis stawały się różowawe.

Przełknęła zgęstniałą ślinę, starając się wrócić myślami do tego, co tu i teraz. Na dokładniejsze analizy będzie jeszcze pora, w tej chwili musiała skupić się na tym, kim był ten człowiek, a ponadto jak i kiedy umarł.

Stężenie pośmiertne jeszcze nie nastąpiło, co przy temperaturze poniżej zera nie było niczym dziwnym. Zwłoki znajdowały się w takiej samej pozycji, jak wtedy, gdy miejsce zdarzenia opuszczał zabójca. Mięśnie się nie skurczyły, kolana nie podkuliły, dłonie nie zacisnęły, a łokcie nie zgięły. Twarz się nie zmieniła. Wadryś-Hansen patrzyła na wyraz, z którym umarł ten człowiek.

Sprawiał wrażenie spokojnego, ale Dominika wiedziała, że to wyłącznie złuda. Oświetliła zamarzniętą twarz.

– Z kartą dentystyczną też będzie problem – odezwał się Gomoła.

– To znaczy?

– Ktoś wybił mu wszystkie zęby.

Usta były zamknięte, nie sposób było tego stwierdzić. Prokurator odwróciła głowę i posłała policjantowi krótkie spojrzenie.

– Ruszaliście ciało?

– Nie, oczywiście, że nie.

– Więc skąd wiecie, że został pozbawiony zębów?

Podkomisarz wskazał na bok. Wadryś-Hansen skierowała tam latarkę i zobaczyła niewielkie żółtawe elementy, które odcinały się na śnieżnobiałym podłożu. Kawałki siekaczy lub kłów.

– Zostawił tylko strzępki – odezwał się Gomoła. – Technicy nie łudzą się, że cokolwiek uda się z tego wyciągnąć. Nie złożymy nawet połowy zęba.

Dominika zaklęła w duchu. Zanim jednak zdążyła zastanowić się nad tym, dlaczego ktokolwiek miałby działać w taki sposób, zamiast po prostu zmiażdżyć szczękę, podszedł do niej biegły lekarz.

Przedstawił się jako Patryk Urban, po czym postawił torbę z zestawem kryminalistycznym obok jednej z lamp. Wyciągnął z niej niewielką szpatułkę i odpakował z folii.

– Możemy otwierać usta? – zapytał. – Czekaliśmy z tym na panią.

– Oczywiście.

Urban ostrożnie umieścił przyrząd między wargami denata, a potem odchylił delikatnie żuchwę.

– Muszę zobaczyć, czy usunięto wszystkie zęby czy tylko… – Nagle urwał i zamarł.

Dominika cofnęła się o półkroku, a Gomoła wydał z siebie cichy jęk, jakby widok sprawił mu fizyczny ból.

– Kurwa mać… – powiedział.

– To… – zaczął Patryk. – To niemożliwe – dodał, obracając się do Wadryś-Hansen. – Przecież ten człowiek zabił się na Słowacji. A drugiego… drugiego wpakowaliście do więzienia.

Prawdę powiedziawszy, Wiktora skazano za zupełnie inne przestępstwo, ale Dominika nie miała zamiaru o tym wspominać. Wbijała wzrok w monetę, która tkwiła w dziąśle ofiary. Ktoś wsunął ją tam z niemałą siłą, wyglądała, jakby zajęła miejsce zębów.

Przez moment trwała niczym niezmącona cisza. Polana Upłaz nagle zdawała się przenieść w osobliwe oko cyklonu. Nie słychać było nawet typowych dźwięków nocy. Powietrze jakby na moment stężało, wiatr zupełnie ucichł.

Prokurator nachyliła się nad otwartymi ustami zmarłego. Lekarz poprawił ułożenie lampy, by świeciła prosto w jamę ustną. Włożył szpatułkę głębiej, odsunął język, a potem przyjrzał się monecie.

– Arabskie napisy i symbol orła. Nic więcej nie widzę.

– Poproszę o zdjęcia – zwróciła się do jednego z techników Dominika.

Szybko obfotografował to, co znajdowało się w ustach zmarłego, a potem wyciągnął znalezisko i umieścił je w woreczku na dowody.

Gomoła nachylił się do Wadryś-Hansen.

– To możliwe? – szepnął.

– Wszystko jest możliwe, komisarzu.

– Ale to…

– Może to być naśladowca – zauważyła Dominika.

Nie zdążyła się nad tym zastanowić, ale właściwie było to dość logiczne założenie. Nie przypuszczała, by Bestia z Giewontu miała wrócić tak szybko. Kiedyś owszem, ale jeszcze nie teraz. Rozpoczynał się dopiero okres, który w nomenklaturze anglosaskiej dotyczącej seryjnych zabójców określano jako cooling-off period. Morderca uspokajał się, wracał do normalności, do swojego zwykłego życia. Na nowo zaczynała narastać w nim żądza zabijania i Dominika sądziła, że minie jeszcze sporo czasu, nim Bestia znów uderzy. Nie sposób było stwierdzić ile. Jeden z najbardziej wynaturzonych seryjnych zabójców, Dennis Rader, zamordował dziesięć osób na przestrzeni trzydziestu lat.

– Tak, może mieć pani rację… – burknął Gomoła.

Wadryś-Hansen nawet na niego nie spojrzała. Skupiała się na ofierze.

– Nawet gdyby Bestia z Giewontu żyła, nie zabijała przecież w ten sposób – ciągnął podkomisarz. – Tamten facet polował na szczytach, nie tutaj. I nie robił tyle burdelu.

Z tym Dominika mogłaby polemizować.

– Był… jak by to ująć… subtelny.

– Subtelny?

– Wie pani.

– Nie, nie wiem. W moim przekonaniu nie było nic subtelnego w jego czynach.

– A jednak popełniał je z klasą.

Wadryś-Hansen nie miała najmniejszej ochoty kontynuować tej rozmowy. Przypominała sobie zresztą, że Gomoła nie miał zbyt dobrej opinii wśród kolegów po fachu. Przełożeni natomiast darzyli go sympatią, zapewne dlatego, że ochoczo wypełniał każdy rozkaz.

Dominika chętnie widziałaby tu Osicę. Był to najprawdopodobniej jedyny człowiek, który podzielał pogląd, że Bestia z Giewontu nadal jest na wolności. Nie licząc Forsta. Ale jego należało usunąć z jakiegokolwiek równania.

– To nie w stylu tamtego gościa – dorzucił jeszcze Gomoła. – Musi mieć naśladowcę.

– Mhm.

– Co mnie wcale nie dziwi. Mało jest zwyrodnialców na świecie? Jeden podpatrzył drugiego i od razu zachciało mu się czegoś podobnego. Może nawet znaleźli się i tacy, co wielbili Bestię.

– Z pewnością.

– W dodatku kilku objawiło się podczas procesu, prawda? – kontynuował podkomisarz, wyciągając paczkę tanich papierosów. – Wyszło tam, że to jakaś sekta. Starochrześcijańska.

– Synowie Światłości.

– O, właśnie. Podobno Bestia kierowała tą grupą. Prawda to?

– Być może.

– W takim razie to mógł być któryś z członków tej sekty – oznajmił rzeczowym tonem Gomoła i zapalił.

Dominika w pierwszej chwili była gotowa przyjąć tę możliwość, ale kiedy zobaczyła monetę, zmieniła zdanie. Wyglądała na nową. Jak bilon, który nadal jest w obiegu. Owszem, miała arabskie napisy, ale nie przywodziła na myśl starożytnych monet, które wykorzystywali Synowie Światłości.

Patryk Urban w końcu wycofał szpatułkę, zawinął ją w folię i schował do torebki na odpady. Podniósł wzrok na prokurator.

– Co teraz?

– Teraz czas na opis – odparła Dominika i westchnęła. Wyciągnęła notatnik, starając się nie słuchać kolejnych hipotetycznych scenariuszy podsuwanych przez Gomołę. Zaczęła spisywać wszystko, czego wymagało prawo. Skrupulatnie omówiła wygląd i ułożenie zwłok, otoczenie i przedmioty znajdujące się w pobliżu, a potem zwróciła się do lekarza o oszacowanie czasu zgonu, przyczyny i rodzaju śmierci.

Wszystko odbywało się tak jak zawsze. Spokojnie, urzędowo, bez zbędnych emocji. Mimo że wyobraźnia mogła wskoczyć na wysokie obroty, wszyscy zgromadzeni byli profesjonalistami, zachowywali się tak, jak powinni.

Po chwili zrobili przerwę. Gomoła palił już trzeciego papierosa.

– Rozbieramy? – zapytał Patryk Urban.

– Nie ma przesłanek.

– Rozumiem.

– Przyjrzymy się dokładniej w prosektorium – odparła Dominika. – Na tym etapie widać jakieś znaki szczególne? Zmiany chorobowe?

– Nie.

Wypełniła odpowiednią rubrykę w formularzu. Potem zaczęła wpisywać szereg informacji w kolejnych. Płeć, przybliżony wiek… i wszelkie inne aspekty, które nie miały już teraz wielkiego znaczenia. Skończywszy, wiedziała, że tak naprawdę to dopiero początek papierkowej roboty. Czekał ją jeszcze protokół z oględzin, w którym musiała opisać wszystko, co się działo, i wszystkich, którzy brali udział w czynnościach.

Odwróciła się do techników.

– Zbierzcie próbki do badań – powiedziała. – Robactwo, śnieg, odciski, każdy kawałek zęba… nic nie pomijajcie.

Przyglądała się im, kiedy starannie zaczęli wykonywać polecenia. Przykładali miarkę centymetrową do każdego odnalezionego przedmiotu, robili zdjęcie, a potem zabezpieczali dowód. Wadryś-Hansen była zadowolona, trafili jej się fachowcy. Musiała oddać nawet Gomole, że zapalił dopiero wtedy, gdy zrobili już najważniejsze rzeczy – podstawowym grzechem policjantów na miejscu zdarzenia była kontaminacja go popiołem lub dymem w przypadku mieszkań.

Dominika obserwowała, jak technicy zabezpieczają monetę. Podchodzili do niej ostrożniej niż do pojemnika z najbardziej promieniotwórczym izotopem uranu.

Wadryś-Hansen na moment przymknęła oczy i głęboko wciągnęła nocne, rześkie powietrze. Próbowała wyobrazić sobie człowieka, który stał tutaj przed nią. Zabił swoją ofiarę, pozbawił ją cech pozwalających na identyfikację, umieścił w ustach obola.

Dlaczego to zrobił? Po co tyle zachodu?

Czyżby Bestia z Giewontu rzeczywiście wróciła? A jeśli tak, to co miało oznaczać to morderstwo?

Dominika przypuszczała, że odnalezienie odpowiedzi okaże się wyjątkowo trudnym zadaniem. Z pewnością łatwiej byłoby, gdyby miała na podorędziu specjalistę od tropienia Bestii. Ale umieściła tego człowieka za kratkami. Niemal na całe życie.

Trawers

Подняться наверх